Impresje

środa, 19 listopada 2014

Penny Dreadful

Przedostatni wpis był o filmie, a dzisiaj mam ochotę napisać o serialu "Penny Dreadful", który może nie jest produkcją wybitną, ale na pewno wartą uwagi. Z kilku powodów. Po pierwsze: zdjęcia, scenografia i kostiumy. Po drugie: Eva Green. Po trzecie: Rory Kinnear. Po czwarte: nastrój.

Twórcy serialu połączyli wątki znane z literatury (m.n. "Dracula", "Portret Doriana Graya", "Frankenstein") i tanich ("penny") powieści grozy publikowanych w odcinkach. Miejscem akcji uczynili wiktoriańską Anglię pod koniec dziewiętnastego wieku. 

Wśród zalet "Penny Dreadful" nie wymieniłam scenariusza, bo wydaje mi się, że poszczególne historie można było połączyć jednak nieco zgrabniej. 
Osią fabuły jest poszukiwanie Miny Harker, córki znanego podróżnika i odkrywcy sir Malcolma Murraya, nie dowiadujemy się jednak, w jakich okolicznościach zniknęła, co się stało z jej mężem ani skąd wzięło się podejrzenie, że w grę wchodzić może działanie sił, powiedzmy, nadprzyrodzonych. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, więc ujmę to tak: fizyczni reprezentanci owych sił, czyli przeciwnicy głównych bohaterów, może i są straszni, ale jednocześnie bezosobowi i trudno powiedzieć, co nimi kieruje, do czego zmierzają, bo pojawiają się na chwilę, w epizodach. Śledzimy losy tylko jednej strony konfliktu, co trochę obniża napięcie. 

Seans spirytystyczny
Akcja serialu rozpoczyna się, kiedy poszukiwania Miny trwają już od pewnego czasu, poznajemy tę historię od środka i dopiero po obejrzeniu kolejnych odcinków można się zorientować, co działo się wcześniej i o co właściwie tutaj chodzi. Niektóre odcinki skupiają się w szczególny sposób na konkretnej postaci, inne są bardziej ogólne. Jest makabrycznie i wyzywająco - to zdecydowanie nie jest serial dla dzieci. 


Wątków jest, jak wspomniałam, kilka, ale ja mam dwa ulubione: historię Vanessy Ives i historię Kalibana, jednego z tworów doktora Frankensteina. 

Eva Green jako Vanessa Ives
Tajemniczą Miss Ives rewelacyjnie zagrała Eva Green, aktorka miała zresztą duże pole do popisu, bo jej bohaterka jest niejednoznaczna, a jej losy są naprawdę pokręcone. Napisałabym o niej szerzej, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. W każdym razie serial warto obejrzeć choćby tylko dla tej postaci.

Rory Kinnear jako Kaliban
Z kolei w roli Kalibana wystąpił przekonujący Rory Kinnear. Jego bohater pojawia się znienacka w końcówce drugiego odcinka - i to jest dopiero mocne wejście. Ten wątek jest najbardziej spójny, poprowadzony najbardziej liniowo. Potworność Kalibana wyklucza go z ludzkiej społeczności, brzydzi się nim nawet jego stwórca, doktor Frankenstein, i porzuca go. Jakimś cudem Kaliban trafia do jedynego miejsca, gdzie jego powierzchowność nie razi aż tak bardzo - do teatru Grand Guignol (ale nie tego paryskiego), na którego scenie na każdym przedstawieniu przelewają się hektolitry sztucznej krwi. Właściwie obu tym postaciom powinnam chyba poświęcić osobny wpis, pasowałby (w części dotyczącej Kalibana) do ciekawego wyzwania organizowanego niedawno przez Rusty Angel. Tylko musiałabym najpierw przeczytać powieść Mary Shelley.

Harry Treadaway jako Victor Frankenstein
Pozostali aktorzy również zasługują na duże uznanie. Docenić też trzeba osoby współtworzące stronę wizualną: scenografów, oświetleniowców, specjalistów od kostiumów, charakteryzacji  i od efektów specjalnych: efekt ich pracy jest fantastyczny. Świetna jest zwłaszcza scena seansu spirytystycznego i wspomniany teatr Grand Guignol, ta część za kulisami, z maszynerią itd. Muzyka skomponowana przez Abla Korzeniowskiego podkreśla klimat serialu. 


Akcja "Penny Dreadful" rozpoczyna się w 1891 roku i tę dziewiętnastowieczność widać w każdej scenie. Seanse spirytystyczne, odkrycia geograficzne, postęp naukowy, dekadenckie rozrywki. Ludzie są otwarci na nowe idee - to, co nieprawdopodobne, wcale nie wydaje im się niemożliwe.

Pierwszy sezon składa się z ośmiu odcinków, planowany jest następny. Rozwój niektórych wątków można z grubsza przewidzieć, pojawią się pewnie też nowe. W każdym razie zamierzam oglądać.


Zapowiedź sezonu pierwszego:



Może kiedyś, kiedy znowu będę nie w sosie, napiszę jeszcze o dwóch świetnych serialach: "True Detective" i "Most nad Sundem". Może po następnej morfologii?

niedziela, 16 listopada 2014

PIERWSZY KROK W CHMURACH

Tytuł: Pierwszy krok w chmurach
Pierwsze wydanie: 1956
Autor: Marek Hłasko

Wydawnictwo: Agora 2014
ISBN: 978-83-268-1360-3
Stron: 239




Mogę chyba napisać, trawestując początek "Pierwszego kroku w chmurach", że Polska z opowiadań Hłaski ma pijaną mordę. Ludzie zapijali beznadziejną teraźniejszość, tragiczną przeszłość i brak nadziei na przyszłość. Jeden z bohaterów utworu "Odlatujemy w niebo" w końcu wybucha:
   - Rany jedynego Boga! - powiedział Zawadzki. Wskazał ręką przed siebie i zatoczył nią koło. - Ile czasu będą jeszcze te łączki, te ludzie pod płotem, te hotele, te składki na flaszkę po pięć złotych, te tablice bumelantów, tłok w tramwajach, te kolejki po masło? Ile jeszcze czasu zakochani nie będą mieli gdzie mieszkać, ile czasu jeszcze ludzie będą rozchodzić się z sobą, bo mieszkanie, pranie, sraty-taty? Gdyby nie to, że wiem jak było przedtem, pomyślałbym, że znalazłem się w piekle. Nie wierzę w inne piekło, ale jeśli nawet jest coś takiego, to te flaszki, te faceci pod płotem, te kolejki po mięso, dziewczyny w hotelach - to jest gorszym piekłem. [str. 142]
Projektant okładki najwyraźniej uznał ten cytat za reprezentatywny dla całego tomu opowiadań i ja się z nim zgadzam.

Hłasko pisał swoje teksty w latach 1954-1956, czyli mniej więcej w tym samym czasie, co Tyrmand, ale postrzegał wszystko w znacznie ciemniejszych barwach, może trochę w krzywym zwierciadle. Jego opowiadania nie mają rozmachu "Złego" ani lekkości i blichtru "Dziennika 1954"; opisuje kameralne, osobiste dramaty zwykłych ludzi uwikłanych w tamtą trudną rzeczywistość. Nie spodziewałam się takiego zgorzknienia w prozie dwudziestodwulatka, a właśnie w tym wieku był Hłasko w momencie głośnego debiutu.

Szczerze mówiąc, gdybym dziś natknęła się na informację o tego rodzaju książce napisanej przez współczesnego tak młodego autora, to ominęłabym ją szerokim łukiem, uznając, że taki smarkacz jeszcze nie może mieć nic ciekawego do powiedzenia, ale jednak w tamtych czasach dwudziestodwulatek mentalnie był w zupełnie innym punkcie życia niż jego dzisiejszy rówieśnik. Przeżył wojnę, stalinowski terror, całkowitą zmianę stosunków społecznych, gospodarczych i politycznych. Nie wszystko rozumiał, ale musiał dostosować się do nowej rzeczywistości, na którą przecież nie miał wpływu. Młodemu człowiekowi przychodziło to nawet łatwiej - marchewka jeszcze wydawała mu się atrakcyjna i nie pamiętał czasów, kiedy nie było kija.

Hłasko pochodził z tzw. inteligenckiej rodziny, czym wtedy nie opłacało się chwalić, ale też w jego przypadku nie rzucało się to w oczy - był łobuzem, wyrzucano go z kolejnych szkół, w końcu w wieku szesnastu lat zaczął pracować jako uczeń ślusarski, pomocnik montera, pomocnik kierowcy, kierowca, referent. Jako siedemnastolatek został korespondentem robotniczym "Trybuny Ludu". Zaczął pisać, jego wprawki spotykały się z życzliwym zainteresowaniem ze strony doświadczonych pisarzy. Dostawał kolejne stypendia, a jego drobne utwory ukazywały się w prasie, więc musiały być względnie "prawomyślne". Hłasko na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że posłuszni artyści żyli sobie wtedy w Polsce jak pączki w maśle, ale też chyba rzeczywiście w jakimś stopniu wierzył w obowiązującą wersję komunizmu. Potem wpadł pod zimny prysznic Chruszczowa.

W opowiadaniach z "Pierwszego kroku w chmurach" można zaobserwować trzy postawy: entuzjazm, rozczarowanie, a także coś pośredniego: realistyczną ocenę "błędów i wypaczeń" systemu.

Pierwszym opublikowanym utworem Hłaski było opowiadanie "Baza Sokołowska" (1954), które jednak w tym zbiorze znajduje się dopiero pośrodku. Musiało się spodobać ówczesnym władzom. Wszystko tu jest: harujący w okropnych warunkach, ale z bezgranicznym poświęceniem kierowcy i mechanicy, publiczne zobowiązania z okazji zjednoczenia partii robotniczych, do rany przyłóż sekretarz partii, krytyka bumelanctwa i nadmiernej roszczeniowości. Czyta się to mimo wszystko nieźle, bo osią fabuły są losy młodego kierowcy, nazywanego przez kolegów pogardliwie Studentem, co go już werbalnie odróżnia od reszty - ludzi prawdziwej pracy. Chłopak nie radzi sobie zbyt dobrze, ale sekretarz partii wierzy, że Student się jeszcze wyrobi, i pomaga mu, jak tylko może.

Hłasko, który zdążył już poznać wątpliwe uroki ciężkiej pracy fizycznej w warunkach urągających wszystkim przepisom BHP, pokazuje skrzeczącą codzienność proletariatu - tak różną od hurraoptymistycznych i zakłamanych wizji prezentowanych w prasie i kronice filmowej. Ten kontrast między prawdą i "prawdą oficjalną" świetnie podkreśla groteskowy komunikat puszczany z zakładowych głośników, zapraszający znękanych robotników na pogadankę o lotach na Księżyc (cytowane już wcześniej opowiadanie "Odlatujemy w niebo"). Podobną wymowę ma utwór "Robotnicy". Jest socrealistycznie, ale z naciskiem na realizm.

Są też w zbiorze opowiadania o innej tematyce. "Dwaj mężczyźni na drodze" to oczywiste nawiązanie do utworu "Myszy i ludzie" Steinbecka. Sympatyczne "Okno" (dedykowane Tyrmandowi) to historyjka o ciekawym świata chłopcu, a "List" - o samotności. Hłasko sporo miejsca poświęca też relacjom damsko-męskim i robi to w tonacji zupełnie aromantycznej: kobiety są z natury zdradliwe, a mężczyźni bezwzględnie je wykorzystują i okłamują. Rzadkie przejawy prawdziwego uczucia są niszczone przez okoliczności (np. problemy mieszkaniowe) albo przez niegodziwość i bezmyślność innych ludzi, jak w opowiadaniu "Pierwszy krok w chmurach", od którego tytuł wziął cały zbiór. Właśnie ten tekst Hłaski omawialiśmy w szkole na polskim i muszę przyznać, że kilkanaście lat później nadal wywiera silne wrażenie. "Kancik, czyli wszystko się zmieniło" to jedyne zabawne opowiadanie - złośliwie zabawne, ale jednak.


Młodemu Hłasce nieźle udawały się opisy miejsc, ludzi, sytuacji, natomiast znacznie gorzej wiodło mu się, kiedy próbował w opowiadaniach zawrzeć wielkie prawdy życiowe.

Pierwszy tekst w zbiorze jest słabiutki, zły. I nie chodzi nawet o treść, ale o styl. "Dom mojej matki" napisany jest tak, jakby Hłasko nagle postanowił tworzyć prozę głęboką, bo metaforyczną, ale mu nie wyszło. "Były to jedyne chwile mego życia, kiedy czułem się zupełnie bezsilny, tak bezsilny jak tylko może się czuć bezsilny człowiek, który uprzytomni sobie, że zawsze może iść z czasem naprzód, lecz nigdy go powstrzymać" [str. 7]. "O, mamo - myślałem - łatwiej chyba zbudować sobie nieśmiertelność, niż porozumieć się z drugim człowiekiem" [str. 9]. Itd. Po prostu Coelho. Styl szwankuje też w opowiadaniu "Finis perfectus", no i zakończenie to taki wymuszony, banalny morał.


Hłasko miał skłonność do emfazy, to widać było w "Listach", ale w opowiadaniach na ogół się jej wystrzegał. Bohaterami jego tekstów są zresztą na ogół zwykli ludzie, klasa robotnicza, więc górnolotne metafory w dialogach wypadłyby co najmniej śmiesznie. Siłą prozy Hłaski jest jej skondensowany realizm podkreślony surowością stylu, uwiarygodniony ówczesnym slangiem. Nie wiem, czy dokładnie tak mówili mieszkańcy hoteli robotniczych, ale to wysoce prawdopodobne.

Dla odmiany bohaterem ostatniego i zarazem najlepszego utworu z tego zbioru, "Pętli", jest inteligent. O Kubie niewiele powiedziano wprost poza tym, że pije już od dawna, ale właśnie postanowił przestać. Przekonał się jednak, że samo postanowienie nie wystarczy, bo jeśli nawet rzeczywiście skończy z alkoholem, to przez innych ludzi nadal będzie postrzegany jako były pijak, potencjalny pijak, wieczny pijak. 
Nie wiadomo, dlaczego popadł w nałóg, ale można się domyślać, że miał coś na sumieniu, a wódka pomagała mu o tym zapomnieć. Trzeba się naprawdę sobą brzydzić, żeby pić aż tak. Może chodziło o sprawy polityczne, jakąś światopoglądową, oportunistyczną woltę? Mimochodem dowiadujemy się, że kiedyś siedział w więzieniu, ale potem musiał jakoś odbić się od dna, skoro dorobił się w tamtych czasach mieszkania w Warszawie, i to z telefonem. I paradoksalnie właśnie ten telefon, o który wcześniej może długo zabiegał i z którego był prawdopodobnie kiedyś dumny, stał się bezpośrednią przyczyną jego ostatecznego upadku, ale też wyjściem z sytuacji. Sporo w tym utworze niedopowiedzeń, więc możliwe są różne interpretacje. 


Hłasko debiutował, kiedy przez chwilę "wiatr odnowy wiał", więc pozwolono mu opublikować opowiadania, z których wyłonił się bardzo nieprzyjemny obraz kraju siermiężnego i biednego oraz Polaków wiecznie pijanych, niegodziwych i zawistnych. Polacy są jak wiadomo masochistami, więc pierwszy nakład szybko sprzedano i konieczne były kolejne wydania. Hłasko nie odnosił się w swoich utworach do spraw politycznych wprost, ale wiadomo było, kto za sytuację w państwie odpowiadał. Myślę, że ludzie chcieli po prostu poczytać o kimś takim, jak oni; upewnić się, że wbrew oficjalnej propagandzie społeczeństwo nie dzieli się na przodowników pracy, zaplutych karłów reakcji i bikiniarzy; chcieli wierzyć, że nie tylko oni przeżywają swoje małe prywatne dramaty, których nie rozwiąże nawet sekretarz partii ani udział w czynie społecznym. 

środa, 12 listopada 2014

Gosford Park

Właściwie zaczęłam pisać o "Pierwszym kroku w chmurach" Hłaski, przeczytałam jeszcze raz najlepszy utwór z tego zbioru, czyli "Pętlę", i obejrzałam na youtube fragmenty ekranizacji tego opowiadania, generalnie - zaczęłam się (znowu) zastanawiać nad tamtymi czasami, ale w międzyczasie przejrzałam najnowszy numer "Polityki" i po prostu muszę tu dać wyraz mojemu oburzeniu. Bardzo lubię, jak wiadomo, prezentować swoje opinie, a już zwłaszcza publicznie oburzać się i piętnować;).

Janusz Wróblewski napisał artykuł dotyczący m.in. Clive'a Owena i popełnił karygodny błąd rzeczowy we fragmencie traktującym o roli tego aktora w "Gosford Park". Nie będę tutaj wyjaśniać, na czym ten błąd polegał (zrobiłam to w komentarzu na stronie tygodnika), bo nie chcę nikomu popsuć przyjemności śledzenia fabuły, ale waga tej pomyłki sugeruje, że albo Wróblewski "Gosford Park" nie oglądał, albo ma postępującą sklerozę, albo zobaczył w swoim życiu już tyle filmów, że wszystkie mu się teraz mylą.

Helen Mirren
W tym przypadku rację na pewno mam ja, bo "Gosford Park" to jeden z moich ulubionych filmów i odświeżam go sobie co najmniej raz w roku. Świetny scenariusz, reżyseria, muzyka. Idealnie dobrani aktorzy. Przepadam za takim pomieszaniem, a właściwie współwystępowaniem gatunków: mamy tu kryminał, skomplikowane stosunki rodzinne i towarzyskie, relacje downstairs/upstairs, satyrę na Hollywood. (M.in. z tego samego powodu - miszmaszu - tak bardzo lubię "Imię róży" Eco). Bohaterów jest wielu i każdy z nich ma swoją własną historię, ale też przynależy do określonej społeczności, co w dużym stopniu determinuje jego postępowanie. Oczywiście to raczej klasa wyższa oddziałuje na niższą, ale w drugą stronę też to jednak działa, choć w mniejszym stopniu.

Michael Gambon

Akcja toczy się w Anglii w 1932 roku w posiadłości ziemskiej sir Williama McCordle i jego żony lady Sylvii. Na przyjęcie i polowanie przybywają mniej lub bardziej mile widziani przez gospodarzy goście. Większości z nich towarzyszy służba (pokojówka lub kamerdyner), bez której nie są w stanie się obyć. Hierarchia towarzyska (upstairs) i służbowa (downstairs) jest z góry ustalona i sztywna i nawet kilku parweniuszy i podejrzanych filmowców nie jest w stanie na dłuższą metę jej zakłócić. Byłoby to kolejne nudne spotkanie rodzinno-biznesowe, na które przybywa się raczej z konieczności niż dla przyjemności, gdyby nie doszło do morderstwa.


Maggie Smith
Więc niby nic takiego, a jednak. Zresztą wystarczy spojrzeć na obsadę. Helen Mirren fantastycznie zagrała niezwykle kompetentną gospodynię, która z pozoru jest równie uczuciowa jak Stevens z "Okruchów dnia". Maggie Smith jest jak zawsze genialna jako nieznośnie snobistyczna lady Trentham. Kristin Scott Thomas doskonale wcieliła się w rolę zimnej i zblazowanej lady Sylvii. Emily Watson znakomicie wypadła jako służąca Elsie, która w całym tym towarzystwie jest chyba najnormalniejszą postacią. Ona i Ivor Novello (w tej roli Jeremy Northam), członek mniej zamożnej gałęzi rodziny i znany aktor. Tak, panowie też zagrali świetnie. Michael Gambon, który kojarzy mi się przede wszystkim z rolą profesora Dumbledore'a i pana Woodhouse'a, tu jest bogatym panem domu i biznesmenem, który doskonale zdaje sobie sprawę, że to własnie on w tym towarzystwie rozdaje karty. Nie przepadam jakoś specjalnie za Clivem Owenem, ale w tym filmie zagrał bardzo dobrze trochę tajemniczego lokaja Parksa, który przyjechał do posiadłości McCordle'ów ze swoim chlebodawcą i załatwia przy tej okazji prywatne sprawy. Świetni są też Alan Bates i Derek Jacobi jako służący, Stephen Fry jako inspektor, który ma wyjaśnić okoliczności zbrodni. Poza tym, czy ktoś mógłby lepiej niż Richard E. Grant zagrać ironicznego George'a? 
Właściwie powinno się pochwalić całą obsadę, role drugo- i trzecioplanowe też są świetne i znaczące.

Spotkałam się w internecie z opiniami, że to film nudny i przegadany. Moi zdaniem tak nie jest. Rzadko wobec czegokolwiek jestem tak bezkrytyczna jak w stosunku do "Gosford Park".

Kristin Scott Thomas
Interesują mnie relacje między dawnymi służącymi i ich pracodawcami, bo z dzisiejszego punktu widzenia jest to już trochę egzotyczne, a poza tym nasza literatura i film jakoś nie podejmują tego tematu (może poza "Moralnością pani Dulskiej", "Granicą"). Nie fascynuje mnie ta problematyka aż tak, żeby oglądać kolejne sezony "Downton Abbey", ale "Gosford Park" nigdy mnie nie nudzi. Zdaje się, że współcześni pisarze i filmowcy próbują jakby wyrównać zaniedbania swoich poprzedników, którzy jeśli w ogóle dostrzegali służących, to nadawali im znaczenie porównywalne z umeblowaniem jadalni. Niedawno ukazała się na naszym rynku powieść "Dworek Longbourn", w którym autorka przedstawia wydarzenia z "Dumy i uprzedzenia" Austen właśnie z punktu widzenia służby. Czekam, aż pojawi się w bibliotece. Ciekawa też jestem, kiedy u nas ktoś napisze np. "Noce i dnie" z punktu widzenia serbinowskiego chłopa albo "Pana Tadeusza" okiem kucharki.


Mam nadzieję, że zawodowym krytykom literackim książki nie mylą się tak, jak niektórym filmy. Pamięć jest zresztą ulotna i to jest zrozumiałe, natomiast nie pojmuję, jak można opublikować w poważnym tygodniku artykuł z tego rodzaju błędem - w dzisiejszych czasach streszczenie każdej fabuły można znaleźć w internecie w ciągu kilku sekund.