Impresje

piątek, 28 czerwca 2013

WCZORAJ-DZIŚ-JUTRO

Tytuł: Wczoraj - dziś - jutro (wybór felietonów)
Pierwsze wydanie (tego zbioru felietonów): 1973
Autor: Bolesław Prus
Wybór, przedmowa, przypisy: Zygmunt Szweykowski
Wydawnictwo: PIW
Stron: 390


Być może Bolesław Prus rzeczywiście wielkim pisarzem był, ale z tego zbioru felietonów bynajmniej to nie wynika. W każdym razie jego styl wydał mi się nieco zbyt ciężkostrawny nie tylko w odniesieniu do współczesnej publicystyki, ale choćby w porównaniu z o jedno pokolenie młodszym Boyem-Żeleńskim. Za grzecznie, zbyt oględnie, z poczuciem humoru, jakie spotkać można było sto lat temu na imieninach wiekowej cioci. Tak właśnie pisał swoje felietony Prus, bo też takie były widocznie gusta i potrzeby ówczesnych czytelników prasy. Poza tym  (znowu - w przeciwieństwie do Boya) nieco zbyt bałwochwalczo, jak na mój gust, traktował uznane autorytety: niemal klękał przed Sienkiewiczem i Mickiewiczem (przytoczenie w jednym felietonie ponad dwudziestu aforyzmów naszego wieszcza lub przez niego przetłumaczonych to jednak pewna przesada). Nie mam natomiast do niego pretensji za niektóre rozwlekłe odrobinę opisy - dziś nie musiałby porównywać "formy fabryki" w Zawierciu do grzebienia z wyłamanymi zębami, zamiast tego w artykule znalazłaby się fotografia.

Zbiór zawiera trzydzieści sześć felietonów, z których najwcześniejszy pochodzi z 1877 roku, a najpóźniejszy z 1912. Niektóre dotyczą spraw, którymi dziś trudno się doprawdy zainteresować - jakieś artykuły prasowe, dawno przebrzmiałe polemiki, sztuki teatralne, o których nikt już dziś nie pamięta... Dzięki obszernym przypisom można się mniej więcej zorientować co do sedna problemu, ale trzeba dużo samozaparcia, żeby wniknąć w szczegóły.


Przebrnęłam przez tę książkę bez większej czytelniczej satysfakcji, ale kilka tekstów zasłużyło jednak - z różnych względów - na wspomnienie o nich. 

Zainteresowała mnie dosyć, przyznaję, relacja z podróży do Wieliczki [Kartki z podróży (Wieliczka), "Kurier Warszawski" 1878]. Może dlatego, że kilka razy już się tam wybierałam, ale coś jednak zawsze stawało na przeszkodzie (zwykle wrodzona inercja). W każdym razie przypuszczam, że dziś zwiedzanie jest bardziej egalitarne niż w czasach Prusa:
Trzeba wiedzieć, że klasy istnieją nie tylko w społeczeństwie, urzędach i gimnazjach, ale nawet w zwiedzaniu kopalni. Kto chce ją oglądać pierwszą klasą przy iluminacji i dźwiękach muzyki, ten płaci 65 reńskich - za kilka zaś reńskich dostanie tylko jednego przewodnika z jednym kagankiem. Łatwo pojąć, że im więcej zbierze się osób, tym snadniej złożyć się mogą na pierwszą klasę. Łatwo też odgadnąć, że truchlałem na myśli, co ze mną będzie, jeżeli stanę do apelu sam jeden?
Trzeba by się może spoufalić z drugą klasą...  Udało się Prusowi tego nieszczęścia uniknąć, bo amatorów zwiedzania kopalni z towarzyszeniem kolorowych ogni i dźwięków orkiestry było więcej. Po włożeniu w Szybie Daniłowicza "czapeczki austriackiej" (?) i płóciennego szlafroczka panowie i damy podążyli za przewodnikami w głąb ziemi.

Szyb Daniłowicza w Wieliczce
Prus podejmował i poważniejsze tematy. Ujmował się za ludnością wiejską i robotnikami, postulował wprowadzenie zmian, które stopniowo poprawiałyby sytuację "klas pracujących". Były to propozycje bardzo konkretne, bo różnie się temu autorowi w życiu wiodło - przez pewien czas sam pracował jako robotnik w fabryce, wiedział więc dobrze, o czym pisze.
W większej części kronik wspominam o kwestiach dotyczących robotników. Od siedmiu lat nie ma prawie tygodnia, ażebym nie zrobił wzmianki o potrzebie szkół fachowych, kas oszczędności, kas emerytalnych, lombardów, tanich mieszkań, fabrycznych sklepów, słowem - o tysiącach rzeczy mających na celu zmniejszenie biedy i podniesienie dobrobytu ważnej i uczciwej klasy robotniczej. [W imieniu klas pracujących, "Kurier Warszawski" 1881]
Gdybym się urodziła sto lat wcześniej, też pewnie byłabym socjalistką - oczywiście, o ile po wieczornym oprzątaniu starczyłoby mi na to czasu i sił:).


Ciekawy był też felieton pt. Szynk i społeczne zepsucie (również "Kurier Warszawski" 1881), w którym Prus protestuje przeciwko planom odebrania szynków Żydom. Jego zdaniem kolejne zakazy i nowe ustawy nie poprawią sytuacji robotników i chłopów, którzy w takich przybytkach tracą pieniądze i zdrowie. Postulował stworzenie w miastach kramów, w których ludzie niemajętni mogliby kupić tanio herbatę; domagał się również lepszej edukacji ludności wiejskiej, zwłaszcza nauki rzemiosła, które zapewniłoby chłopom zajęcie (zimą) i dodatkowy zarobek.
Dajcie ludowi możność pić piwo i herbatę, a sam przestanie pić wódkę.
No jasne.

Prus był naiwnym racjonalistą. Uważał, że większość problemów (społecznych) można rozwiązać na długiej niekiedy i wyboistej, ale prostej drodze reform: diagnoza, wybór środków zaradczych, wprowadzenie ich w życie. W chwilach słabości dostrzegał jednak drobną przeszkodę: naturę Polaków.
Nurtuje nas jakaś niemoc; ale nie tylko młodzież jest nią dotknięta. Niemoc tę czuje się wśród wszystkich klas, we wszystkich dziedzinach życia narodowego. Nędza obok zbytku, bandytyzm obok wyzysku, handel polskimi kobietami i bezładna emigracja pracowników, napływ nowożytnych hunnów, zwanych "litwakami", i wyślizgiwanie się majątku nieruchomego z rąk polskich, powszechna ciemnota i chorobliwa literatura, podkopywanie uczuć religijnych i lekceważenie nauk ścisłych, mała pracowitość w ogóle i prawie cisza o polskich odkryciach czy wynalazkach, oto obraz naszego bytu, malowany może zbyt jaskrawo, lecz nie bardzo odbiegający od rzeczywistych stosunków. [Od upadku do odrodzenia, "Tygodnik Ilustrowany" 1912]
Remedium na ten przykry stan miałyby być według niego "praca organiczna" (a co za tym idzie - cywilizacyjny, kulturalny rozwój całego narodu), a przede wszystkim zjednoczenie Polaków wokół jednej wspólnej idei i celu - urzeczywistnienie cząstki Królestwa Bożego na Ziemi. Prus rozwija tę myśl w swoim felietonie, mnie się nie chce.


Warto też przejrzeć tekst o zaćmieniu Słońca w 1887 roku. Zjawisko to wywarło na Prusie duże wrażenie, co niewątpliwie znalazło odbicie w pamiętnej scenie z "Faraona". Wybrał się wtedy pociągiem do Mławy, zresztą wraz z "całą Warszawą", bo pas całkowitego zaćmienia przebiegał wtedy przez Wielkopolskę, Kujawy, Mazury i Wileńszczyznę (źródło). Ci, którzy nigdzie wybrać się nie mogli, kupowali przynajmniej "okopcone szkiełka".

Kadr z filmu "Faraon" (źródło)
Prus, jak to on, nie poprzestał na opisie podróży i samego zjawiska. Najpierw wyjaśnił czytelnikom na kilku obrazowych przykładach naturę zaćmienia, potem napomknął o wycieczce w Tatry, o współpasażerach w pociągu, przytoczył kilka dygresji geograficznych i metafizycznych, dodał do tego kilka obrazków rodzajowych.

Nie przypominam sobie, co dokładnie myślałam stercząc na balkonie w 1999 roku ze specjalnie na tę okazję nabytą szybką spawalniczą, nic mądrego zapewne, natomiast Prus odczuł zaćmienie bardzo głęboko:
Chodzę, siadam, przypatruję się niebu i ludziom na tamtym wzgórzu, lecz nie mogę sobie znaleźć miejsca ani rozrywki. Nie jest to strach; jest raczej świadomość jakiegoś rozbratu między myślą i uczuciami. Skąd ten niepokój? Czy z zaćmienia?... Ależ takie zaćmienie można widzieć przed każdą burzą, która w tej chwili nie grozi. Czy niebezpieczeństwo?... Niebezpieczeństwa nie ma, to chyba zrozumie każde dziecko.
   Więc co mnie dręczy? Oto, w świecie czuję brak odpowiednich współistnień, dysharmonię, a w umyśle - brak odpowiednich definicji. Jest niby ciemno, a jednak wszystko widać; jest mrok burzowy, lecz obłoki nie mają burzowego wyglądu. Oczy moje coś widzą, ale ja nie umiem tego określić. Brak mi nawet porównań. Tylko wielki żal, który rozpiera mi serce, może znaleźć porównanie. Gdyby konający widział własną twarz, doznałby zapewne tego smutku, jaki się ma patrząc na stopniowe zamieranie światła.
   A jednocześnie czujesz inny żal: że ten widok skończy się tak prędko! [Wędrówka po ziemi i niebie, "Kurier Codzienny" 1887]

Siłą rzeczy zainteresowały mnie też felietony pośrednio związane z Krakowem: Wystawa projektów na pomnik Mickiewicza ["Kurier Warszawski" 1885] i tytułowy Wczoraj - dziś - jutro ["Tygodnik Ilustrowany" 1910]. Oba teksty, zwłaszcza ten pierwszy, są raczej nudnawe, ale przynajmniej dowiedziałam się, że fundatorem Pomnika Grunwaldzkiego na Placu Matejki był Paderewski.


Prus miał na pewne sprawy dość postępowe jak na tamte czasy poglądy, ale z pewnością nie dotyczyło to miejsca kobiety w społeczeństwie. W dodatku był, zdaje się, rasistą. Potrafił wczuć się w rolę chłopa i robotnika, trudno mi więc zrozumieć, dlaczego nie dostrzegał problemów pań i innych dyskryminowanych grup.
   Naród przecie nie jest histeryczną babą, która wobec nieszczęścia dostaje nerwowego ataku, naród powinien być siłą męską, która gdy nie może obronić się, przynajmniej zaciska zęby i milczy. W żadnym zaś wypadku nie robi widowisk, które zarówno nieprzyjaciół, jak i obojętnych widzów wprowadzałyby w dobry humor.
   Klęska materialna czy moralna może spaść na każdy naród i prędzej lub później, na takiej czy owakiej drodze może być powetowana. Ale ataków histerii społecznej nie powetuje nic, bo one nie tylko marnują siły narodowe, nie tylko zaszczepiają nałogi niebezpieczne, ale - co najokropniejsza - świadczą jakby o rasowej niższości społeczeństwa.
   Anglika cechuje nie erudycja albo lotność umysłowa, ale raczej daleko sięgająca przezorność i wytrwała, niczym nie pokonana energia; gdy tymczasem rasy niższe na przykład Murzyni, odznaczają się nadmierną wrażliwością, brakiem przezorności tudzież brakiem energii, która ciągle odnawiałaby się i nieustannie dążyła do raz zamierzonego celu. [Chochoł nowej guberni, "Tygodnik Ilustrowany" 1912]

Podsumowując - lektura dla wytrwałych:).

piątek, 7 czerwca 2013

TAJEMNICA ZIELONEJ PIECZĘCI, czyli Stefan vs bikiniarze

Tytuł: Tajemnica zielonej pieczęci
Autorka: Hanna Ożogowska
Pierwsze wydanie: 1959
Wydawnictwo: Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1988*
ISBN: 83-203-2439-4
Stron: 310
Ocena: 4/5
SPOILERY


"Bikiniarz, dżoller, chuligan - nazwy różne, ale zjawisko to samo" - informował 22.04.1953 r. widzów PKF Andrzej Łapicki. Dżoller to - według zapisków Tyrmanda - krakowski odpowiednik warszawskiego bikiniarza.


W swoim "Dzienniku 1954" Tyrmand pisał, że napór propagandy nieco zelżał. Może tylko pozornie, bo zaczęła ona stosować nieco subtelniejsze, mniej rzucające się w oczy środki?
Prasa marksistowska popełniła błąd, albowiem przyjęła wyzwanie i wdała się w wojnę. Przeciw garstce bikiniarzy wytyczone zostały działa najpotężniejszego kalibru. Padły oskarżenia o dywersję, o agenturę, o imperialistyczną degenerację i wynaturzony styl życia. Uczniowie szkół technicznych i ślusarscy terminatorzy okazali się naraz piątą kolumną i wylęgarnią szpiegowskich komórek. Wszystkie tuby propagandowe – radio, film, prasa, wydawnictwa – rozdarły się wielkim krzykiem. ZMP ogłosiło rodzaj powszechnej mobilizacji. Druga strona bezwiednie sprężyła się do walki: nikt z nikim się nie kontaktował, niczego nie uzgadniał, nie było żadnej ideologicznej podbudowy ani „podgotowki”, nawet nie wolno było głośno o niczym mówić, ale szeregi bikiniarzy rosły, rosły, rosły. Nic, tylko milczący, głuchy wzrost naprzeciw ogniowej zapory ideologicznych argumentów i administracyjnego przymusu. Aż przerażeni "wychowawcy" zatrąbili na odwrót. "Sztandar Młodych" zainicjował szeroką dyskusję, której skrzętnie uzgodniona z góry konkluzja deklarowała, że kolorowe skarpetki nie są a priori dowodem wrogości, że można je nosić i pozostać wzorowym członkiem socjalistycznego społeczeństwa i szkolnego kolektywu, że upodobania muzyczne o odzieżowe nie są patentem na moralność, i że można kochać Marksa i Lenina tańcząc swing w krawacie z "ciuchów". [Leopold Tyrmand, "Dziennik 1954, Wydawnictwo MG, str. 132]
"Tajemnica zielonej pieczęci" Hanny Ożogowskiej ukazała się w pięć lat później, ale wynika z niej, że w 1959 roku określenia "bikiniarz" i "chuligan" nadal uważane były za synonimy, przynajmniej w pewnych kręgach. W tym samym roku autorka otrzymała nagrodę Prezesa Rady Ministrów za całokształt twórczości dla dzieci i młodzieży.

Warstwę ideologiczną zauważyłam dopiero jako dorosła osoba, po latach od pierwszego przeczytania. Wcześniej widziałam w "Tajemnicy" tylko świetną, przezabawną książkę dla młodzieży, o przyjaźni i szkolnych perypetiach, urozmaiconą wątkiem kryminalnym. Sęk w tym, że dziwnym trafem prawie wszyscy chuligani w tej powieści ubierają się po bikiniarsku. Przypadek?
   - Aleś ty jeszcze dziecinny!
   Stefan skamieniał z obrazy. On "dziecinny"! I kto mu to zarzuca, Alina? Zdaje się jej, że jest dorosła, bo przeszła do siódmej klasy!
   - A ty nie jesteś dziecinna, co? Bo z bikiniarzem chodzisz. Z mandoliną!
   - Nieprawda, krzyknęła Alina. - Kłamiesz!
   - Nie kłamię. Widziałem cię wczoraj w parku.
   - Ciemno było. Nie widziałeś.
   - A jakże! Dla mnie światła wystarczyło. Pod pachę z nim szłaś. Poczekaj, powiem twojej mamie, to cię zleje aż miło.
   - Stefku, Stefanku - głos Aliny płynął miodem. - Na żartach się nie znasz. Tak mi się powiedziało. Wcale nie jesteś dziecinny. Książkę masz pisać. I możesz naprawdę zostać sławny. [str. 23]
Alina widocznie lubiła ten typ, bo kilka stron dalej Stefan tak pisze w swoim pamiętniku:
Pożegnałem się z kolegami pod bramą, a na podwórku koło naszej klatki schodowej zobaczyłem Alinę z jakimś chłopakiem. Alina wyglądała zupełnie jak dorosła panna: uczesana w koński ogon, w ręku torebka. A ten chłopak to był Wicek Mrozowski, Nie poznałem od razu, bo włosy zapuścił i kurtkę miał nową, jakąś taką dziwną, jasnozieloną, i krawat w deseń.
Alina pożegnała się z nim zaraz i na schody wchodziliśmy razem. Pytam się jej, co robiła przez wakacje, a ona nic, tylko o Wicku, że to taki nadzwyczajny chłopiec.
"Nadzwyczajny! - mówię. Mandolinę zapuszcza i w ogóle na bikiniarza wygląda. Dadzą mu jutro w szkole, zobaczysz, zaraz będzie inaczej wyglądać".
"Co ty pleciesz? - oburzyła się Alina. - On już jest uczniem technikum fotograficznego, to jest szkoła dla dorosłych. Wicek ma już prawie szesnaście lat".
"Wiem - mówię - przecież w piątej klasie siedział dwa lata i w siódmej tak samo. Ledwo ją skończył. Mój stryjeczny brat z nim chodził. Wicek ma bardzo twardą głowę. Zobaczymy, jakie cuda pokaże w tym technikum. Już ja w to nie wierzę". [str. 29-30]
Dziewczyna próbowała przekonać Stefana o artystycznej duszy Wicka, ale Stefan wiedział lepiej. Wszak kilka tygodni wcześniej Wicek dowiódł, że honor i solidarność społeczna są mu obce - nie chciał złożyć się na szybę, którą chłopcy wybili niechcący w świetlicy robotniczej podczas gry w piłkę. "Więc zaczęła się draka. Spraliśmy porządnie Wicka i jego przyjaciół, którzy mu się podlizują, bo on ma zawsze pieniądze i funduje" [str. 26]. Młodzież socjalistyczna stawiała chuliganów do pionu poprzez sprowadzenie ich najpierw do parteru. Na wszelki wypadek, prewencyjnie, to samo robiła z ich znajomymi.

Wicek niby miał robić Alinie artystyczne zdjęcia, a tak naprawdę wepchnął dziewczynę w szpony przestępczej organizacji. Jej szef wyglądał co prawda "jak człowiek", miał studencką czapkę, ale pozostali członkowie nosili się "pretensjonalnie":
Małą uliczką, prostopadłą do Bednarskiej, wolnym spacerowym krokiem idą "zieloni". Nie mogą zobaczyć ukrytego Stefana, on za to doskonale może im się przyjrzeć. Starszy ma szesnaście lub siedemnaście lat. Ubrany w brązową, zamszową kurtkę, z pretensjonalnie podniesionym kołnierzem, w ciemne, długie spodnie i czarne półbuty - wygląda na ucznia, tym bardziej, że niesie w ręku paczkę związanych rzemykiem książek. Młodszy to chyba tzw. "łebek". Zapuszczone "na fanfana" włosy, malutki beret z wymyślnie ułożonymi po bokach fałdami, kusa marynarka; kolorowy szalik, wszystko to wygląda komicznie i wymownie świadczy, że chłopak opuścił już progi szkolne. [str. 281]
Stefan podsłuchał ich rozmowę, z której wynikało, że zamierzają okraść pewne mieszkanie i że to nie ich pierwsze tego rodzaju przestępstwo. Kiedy młodocianych złodziei złapała milicja - przy znaczącej pomocy Stefana - nie byli już tacy "szykowni": "Wszyscy wyglądali wstrętnie. Brudni, rozczochrani, widać było, że całą noc nie spali" [str. 290]. Jeden z nich płakał.

A Stefan... zyskuje uznanie w oczach własnej rodziny, kolegów, sąsiadów, nauczycieli, kierownika szkoły, a nawet surowego woźnego. Czy książka o takim bohaterze może być fajna? Może.


Bo "Tajemnica zielonej pieczęci" to jednak przede wszystkim opowieść o przyjaźni: wspomnianego Stefana, upartego, ale w gruncie rzeczy porządnego chłopca, statecznego i rozsądnego Bartka i wygadanego, w gorącej wodzie kąpanego Wiktora. Wszyscy trzej wspierają się w trudnych sytuacjach, których nie brakuje, bo niektóre ich pomysły owocują zupełnie nieprzewidzianymi skutkami.
Na początku nowego roku szkolnego zostają przeniesieni z VI a do VI b, oficjalnie - w ramach reorganizacji, w praktyce kierownik szkoły chce w ten sposób ulżyć ich poprzedniej wychowawczyni. Nowa klasa nie wita ich, łagodnie mówiąc, z entuzjazmem. W odpowiedzi Stefan, Bartek i Wiktor powołują do życia tajne Stowarzyszenie Trzech Osądzonych, które ma na celu zdobycie dobrej opinii w oczach nowych kolegów poprzez "przodowanie we wszystkich przedmiotach", co jest o tyle trudne, że każdy z nich ma swoją piętę achillesową. Nie poddają się jednak, zwłaszcza że ogłoszono, że najlepszy uczeń w szkole otrzyma pod koniec roku rower. 

Powyższy skrót fabuły sugeruje, że bohaterowie "Tajemnicy" to jakieś mdłe sztywniaki, ale wcale tak nie jest. Moim ulubieńcem jest Wiktor Kijanka, ten wygadany. Scena, w której odgrywa Juliusza Cezara przekraczającego Rubikon - kapitalna. Ale nie tylko bohaterowie się Ożogowskiej udali. Warto polecić tę książkę współczesnym dzieciakom również ze względu na sugestywny opis życia w PRL-u (konkretnie - w Łodzi) na przełomie 1957 i 1958 roku. 

W oczy rzuca się przede wszystkim bieda. Zakup nowych butów czy plecaka, nawet w rodzinie Stefana, w której matka i ojciec pracują, to poważny wydatek, który jest poprzedzony kilkoma miesiącami kalkulowania, czy domowy budżet domknie się, czy nie. Trochę lepiej wiedzie się rodzinie Bartka, ale musi się ona z kolei pogodzić z kłótliwą sublokatorką. Wiktor, którego wychowuje matka i starszy brat (ojca zabili bandyci), nie przymiera może głodem, ale też chyba nigdy się do końca nie najada. 

Autorka nie idealizuje ówczesnych realiów. Pokazuje, że w komunistycznym przedsiębiorstwie o sprawach kadrowych może decydować widzimisię przekupnego majstra; że szynkę widuje się na stole tylko przy okazji świąt; że telefon ma co najwyżej jedna rodzina w klatce; że zastępowy, a jednocześnie największy lizus w klasie, może mieć też kilka paskudnych cech charakteru. 


Wiele do myślenia może też dać nastolatkom (i nie tylko) opis przyjęcia bożonarodzeniowego u Niedźwiedzkich, podczas którego rówieśnikom imponuje się wiedzą, erudycją i elokwencją, a nie najnowszymi gadżetami.



Podsumowując: "Tajemnica zielonej pieczęci" to fajna, pełna humoru książka dla młodzieży, a wątek bikiniarzy i opis peerelowskiej rzeczywistości może być dobrym punktem wyjścia do minipogadanki historycznej i obyczajowej.


*Jeden z bohaterów używa określenia "po najmniejszej linii oporu" - celowy błąd autorki, a może błąd po stronie wydawnictwa?

wtorek, 4 czerwca 2013

Książki mojego dzieciństwa

Ponieważ wczoraj od rana lało niemal bez przerwy, nie wybrałam się na planowany spacer do biblioteki. Zrobiłam sobie, dla odmiany, dzień nicnierobienia, w co wpisuje się również - jako działanie całkowicie niekonstruktywne - tworzenie tekstów na blog. 

Zainspirował mnie pomysł Zacofanego w lekturze, który zaprasza czytelników swojego blogu do stworzenia listy godnych polecenia książek dla młodzieży "napisanych przez polskich autorów i wydanych w latach 1945-1989". Większość tytułów zaproponowanych w komentarzach pod linkowanym wpisem zupełnie nic mi nie mówi, co sprawiło, że przez chwilę poczułam się znowu młodo:). 

Nastolatką będąc pochłaniałam książki w ilościach hurtowych, stąd niewiele z nich utkwiło mi w pamięci na dłużej. Może to i dobrze, bo pewnie nie wszystkie były najwyższych lotów. Na pewno przeczytałam poważną część serii "Portrety", ale dziś nie umiałabym sobie przypomnieć ani jednej fabuły. Lubiłam powieści Siesickiej, Ożogowskiej, Bahdaja, serię o Tomku Wilmowskim Szklarskiego, "Zwyczajne życie" i "Nawiedzony dom" Chmielewskiej, "Pięć przygód detektywa Konopki" Domagalika, "Wielka, większa i największa" Broszkiewicza, natomiast nie wciągnęłam się jakoś w przygody Pana Samochodzika. Pod koniec podstawówki poznałam pierwsze tomy "Jeżycjady", co miało ten negatywny skutek, że wyobraziłam sobie, że kiedy będę już w liceum moje rozmowy ze znajomymi będą na poziomie dywagacji Grupy ESD. Nawet filozofów zaczęłam czytać. Rozczarowanie przyszło nieuchronnie:).


Lepiej zapamiętałam książki, które poznałam jako małe dziecko i to one wywarły na mnie większy wpływ. Rzadko ukazywały się na dobrym papierze, ale kolorowe zwykle ilustracje i tak były atrakcyjne na tle ówczesnej szarzyzny (zwłaszcza gdy się miało w domu tylko czarno-biały telewizor). Teraz jest mi na ogół wszystko jedno, jak wydana jest książka, którą czytam, ale dawniej przedkładałam obrazki nad ciekawą fabułę:). Postanowiłam przypomnieć sobie (i Wam) parę tytułów.

***

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych większość moich rówieśników miała w domu te same tytuły (o ile w ogóle jakieś miała). Były to przede wszystkim kwadratowe książeczki z serii Poczytaj mi mamo (Nasza Księgarnia niedawno je wznowiła). Często widziało się też serię z Krasnalem - do dziś pamiętam niektóre ilustracje - np. z "Serca dzwonu" Marii Krüger, "Calineczki" Andersena, "Kwiatu paproci" Kraszewskiego... 
seria Poczytaj mi mamo
"Chory kotek" Stanisława Jachowicza
seria z Krasnalem
Wszyscy mieli właśnie to wydanie "Baśni Narodów Związku Radzieckiego":


Najbardziej lubiłam opowieści "O złotopiórym gołębiu", "O okrutnym carze, złotym dzbanie, kochającym synu i mądrym starcu", "Prządki złota" i "O mądrej Sałym-Chan". Najpierw czytała je nam mama i babcia, z czasem zaczęłyśmy radzić sobie same, a potem to my czytałyśmy te baśnie młodszym kuzynkom.


Pierwszą książką, którą przeczytałam sobie zupełnie sama, była "Królowa śniegu" Andersena wydana przez Naszą Księgarnię. To był prezent pod choinkę. Od razu rozłożyłam się na dywanie i zaczęłam czytać. Uwielbiałam ilustracje Srokowskiego! Również te z "Króla Maciusia I" Korczaka, chociaż były takie smutne.



Przepadałam też za "Bajkami Samograjkami"  (umiałyśmy je z siostrą praktycznie na pamięć) i zbiorem "Tańcowała igła z nitką" Brzechwy.


A pamiętacie "Bajeczki z obrazkami" Sutiejewa? Bajeczki jak bajeczki, ale obrazki były świetne. Powycinałyśmy je sobie z tej książki:).


Czytywało się też "Koziołka Matołka" i komiksy o Kleksie, np. "Porwanie księżniczki":


Zdarzało się nam też sięgnąć po książeczki, powiedzmy, edukacyjne, np. "Jak Krak zbudował Kraków" Anny Świrszczyńskiej:

I komiksy, w których historię Polski opisywano w dwóch językach:


Niektórzy z Was pamiętają też może książeczki rozkładanki. Ja i moja siostra dostałyśmy po jednej od Mikołaja, który wręczał nam paczki po mszy, w salce katechetycznej (musiał to być zatem 1989 albo 1990 rok). Moja była o Kaczorze Donaldzie, a Agnieszki o Królewnie Śnieżce. Dziś po tych książeczkach nie został nawet ślad, ale wyglądały one mniej więcej tak.


Potem przyszła pora na pierwsze lektury szkolne. Tekst zaczął dominować nad ilustracjami, ale nadal zdarzały się w tych książeczkach świetne obrazki.

W pamięć wryła mi się "Oto jest Kasia" Miry Jaworczakowej. Książka edukacyjna o tym, że nie wolno być egoistą (również dla własnego dobra) i że trzeba opiekować się młodszym rodzeństwem - w przeciwnym razie będą cię wytykać palcami, tak jak na tej okładce.


Inne lektury:
"Jak Wojtek został strażakiem" Czesława Janczarskiego
"Pilot i ja" Bahdaja
"Czarna owieczka" Jana Grabowskiego
"O psie, który jeździł koleją"Romana Pisarskiego
Czy był ktoś, kogo nie wzruszał los Lampo?

"Kajtkowe przygody" Marii Kownackiej
"Plastusiowy pamiętnik" również autorstwa Kownackiej
Niejednego Plastusia ulepiłam z plasteliny (najtrudniejsze były uszy), ale żaden nie miał tyle przygód co ten Tosiny. Albo miały one miejsce, kiedy akurat nie patrzyłam.

"Pinokio" Collodiego
Mam w domu inne wydanie (nie mogłam znaleźć w sieci właściwej okładki), ale też z ilustracjami Szancera.
"Porwanie w Tiutiurlistanie" Wojciecha Żukrowskiego
Stopniowo zabierałam się za książki, w których obrazków było coraz mniej. W pierwszej kolejności sięgałam po te, które były w domu. Wcześnie przeczytałam "W pustyni i w puszczy" (kto nie chciał być odważny jak Staś?), "Anię z Zielonego Wzgórza", "Akademię Pana Kleksa" i "Księcia i żebraka" Twaina.
Najlepiej dziś pamiętam właśnie te książeczki i książki, które były naszą własnością, bo mogłam do nich w każdej chwili wrócić. Niestety, znacznie później większość z nich pod moją nieobecność mama rozdała młodszym kuzynkom i kuzynom. Ech... 


Już od pierwszej klasy podstawówki zachęcano nas do wypożyczania książek z biblioteki. Należało o nie dbać - w plecaku nosiło je się w specjalnej tekturowej teczce, a po jej wewnętrznej stronie wpisywało się listę przeczytanych książek - liczba ta świadczyła bardzo na korzyść ucznia (nauczycielka to sprawdzała).

***   ***   ***
Oczywiście było tych książek znacznie więcej, ale napisałam o tych dla mnie najważniejszych. Jest też kilka takich, z których kojarzę tylko ilustracje, ale pojęcia nie mam, jaki mogły mieć tytuł ani kto je napisał. 

***

Skoro już tak się rozpisałam o czytelniczym aspekcie mojego dzieciństwa (ktoś dotrwał do tego momentu?), to nie mogę pominąć jeszcze dwóch źródeł pochodzenia bajeczek: klisz do aparatu Ania (i znowu - wszyscy go mieli) i płyt winylowych z bajkami muzycznymi (o audiobookach nikt wtedy jeszcze nie słyszał;)).

[źródło]
Ten charakterystyczny zapach rozgrzanego od żarówki plastiku... 
Szczególnie dobrze pamiętam "Jasia i Małgosię", "Słonia Trąbalskiego", "Trzech muszkieterów". W tej pierwszej bajce przerażała mnie Baba Jaga, mimo że była taka kolorowa; jej kukła w ludowej zapasce wisiała również na dworcu PKS w Kielcach, co pogłębiało we mnie tę traumę. 

Z bajek muzycznych najcieplej wspominam "Pchłę Szachrajkę" Brzechwy w interpretacji m.in. Ireny Kwiatkowskiej. Dostępna jest w całości na youtube! Znaleźć tam można cały kanał poświęcony tego rodzaju bajkom. Bardzo polecam!



***

Na fali wspomnień, szukając w sieci książeczek z dzieciństwa, trafiłam na kilka miejsc, których gospodarze podzielają widocznie mój sentyment do staroci:

niedziela, 2 czerwca 2013

Kobieta w literaturze XVI

Ten sam fragment "Lamparta" /"Geparda" Lampedusy w dwóch tłumaczeniach: starszym Zofii Ernstowej i nowszym Stanisława Kasprzysiaka.
   Nie podobały mu się nawet spotkane na balu kobiety. Kilka z nich, tych starszych, było niegdyś jego kochankami; gdy widział je teraz obciążone latami oraz synowymi, próbował z trudem odtworzyć sobie ich obraz sprzed lat dwudziestu i ogarniała go irytacja na myśl, że strawił swoje najlepsze lata na uganianiu się (zawsze zresztą uwieńczonym zwycięstwem) za tymi babsztylami. Zresztą i młode kobiety nie robiły na nim wielkiego wrażenia, poza nielicznymi wyjątkami. Zwrócił uwagę na młodziusieńką diuszesę Palmy, która wzbudziła jego podziw szarymi oczami, surowym wdziękiem, naturalnością manier, na Tutù Làscari, z której, gdyby był młodszy, potrafiłby wydobyć najwspanialsze akordy. Ale inne!... Całe szczęście, że z cienia Donnafugaty wyłoniła się Angelica, by pokazać palermitańczykom, co to jest piękna kobieta.
   Trudno było nie przyznać mu racji: tak częste w owym czasie małżeństwa między kuzynami, spowodowane lenistwem seksualnym oraz kalkulacjami majątkowymi, minimalna dawka proteiny w wyżywieniu przy nadmiarze potraw mącznych, brak świeżego powietrza i ruchu sprawiły, że salony zaroiły się od dziewcząt niewiarygodnie niskich, nieprawdopodobnie bladych, nieznośnie skrzeczących. Obsiadły one wszystkie kanapy siejąc pietruszkę i zagadując wyłącznie chórem wystraszonych młodzieńców; odnosiło się wrażenie, że znalazły się tu jedynie po to, by tworzyć tło dla tak pięknych istot jak Maria Palma czy prześliczna Eleonora Giradinelli, które płynęły niczym łabędzie po stawie rojącym się od żab.
   Im dłużej na nie patrzał, tym bardziej potęgowało się jego rozdrażnienie, aż w końcu, gdy przechodził przez długą galerię, gdzie na ogromnym stojącym pośrodku pufie przycupnęła cała kolonia tych istot, jego umysł, przywykły do długich abstrakcyjnych rozważań w samotności, podsunął mu nagle przedziwne złudzenie: wydawało mi się, że jest w ogrodzie zoologicznym, gdzie sprawuje pieczę nad setkami małpek, i czekał tylko, kiedy wdrapią się one na żyrandole, zawisną na ogonach, zaczną huśtać się pokazując tyłeczki, piszcząc, wykrzywiając się i rzucając skorupkami od orzechów na Bogu ducha winnych gości.
   Trudno w to uwierzyć, ale otrząsnął się z owej halucynacji na skutek wrażenia czysto religijnej natury; oto ponad stadkiem tych wystrojonych w krynoliny małpek ulatywały nieustannie i monotonnie słowa wzywające Boskiego imienia:
   - O Mario Przenajświętsza, jaki piękny pałac!
   - O Mario, co to za piękny mężczyzna z tego pułkownika Pallavicino!
   - O Mario, jak mnie bolą nogi!
   - O Mario, jaka ja głodna! Kiedy nareszcie otworzą bufet?!
  Imię Najświętszej Dziewicy, przywoływane przez ten dziewiczy chór, wypełniało cały korytarz i na powrót zmieniało małpki w kobiety, bowiem jak dotychczas, nic jeszcze o tym nie słyszano, by ogniste mieszkanki puszcz brazylijskich nawróciły się na katolicyzm. [str. 182-183]
[źródło]
   Nawet kobiety, które przyjechały na bal, mu się nie podobały; dwie lub trzy spośród starszych pań były jego kochankami, a teraz, patrząc na nie, postarzałe o lata i o synowe, z trudem odnajdywał w pamięci ich obraz sprzed dwudziestu lat i złościła go myśl, że tracił swoje najlepsze lata na zabieganie (ze skutkiem) o takie niedbające o siebie istoty. Z młodych dziewcząt jednak także tylko dwie lub trzy były w jego guście: młodziutka dziuszesa Palmy, w której podziwiał szare oczy i surową pogodę  jej melancholii, Tutu Lascari, z którą także, gdyby był młodszy, umiałby znaleźć tę jakąś szczególną zgodę. Ale inne... jak to dobrze, że z mroków Donnafugaty wyłoniła się Angelica, aby pokazać palermitankom, jak wygląda piękna kobieta.
   Trudno byłoby twierdzić, że nie ma racji; w tamtych latach często dochodziło do małżeństw między krewnymi, podyktowanych lenistwem seksualnym i wyrachowaniem majątkowym, w pożywieniu brakowało protein, a co gorsza był w nim nadmiar skrobi i zupełnie nie korzystano ze świeżego powietrza i ruchu, a to powodowało, że salony zaludniały dziewczęta o cerze zaskakująco oliwkowej, niewiarygodnie niskie i nieznośnie rozgadane; tutaj nie odstępowały siebie, rzucając tylko chóralną zachętę wystraszonym młodzieńcom, a przeznaczone im było chyba tylko to, by stanowić tło dla trzech czy czterech uroczych istot, które jak jasnowłosa Maria Palma czy śliczna Eleonora Giardinelli krążyły płynnie jak łąbędzie po stawie pełnym żab. Im dłużej na tamte patrzył, tym bardziej go irytowały; jego umysł, nawykły do częstej samotności i oderwanych rozmyślań, w pewnej chwili, gdy w długiej galerii mijał środkowy pouf, gdzie zgromadziła się liczna kolonia tych stworzeń, sprowadził w końcu na niego coś w rodzaju halucynacji - wydało mi się, że jest dozorcą w ogrodzie zoologicznym i że dogląda setki małpek; mógł się spodziewać, ze naraz zobaczy, jak wspinają się na żyrandole, gdzie wisząc na ogonach, będą się kołysać, wystawiając tyłki i rzucają skorupkami orzechów, piszcząc i przedrzeźniając spokojną publiczność.
   Może wydać się to dziwne, ale dopiero pewne skojarzenie religijne wytrąciło go z jego zoologicznego majaczenia; bo też z grupki małpek w krynolinach dobiegało monotonne i nieustające wzywanie imienia Bożego: "O Matko Boska, Matko Boska", wykrzykiwały bez przerwy te biedne dziewczęta. "O Matko Boska, jaki piękny ten pałac!", "O Matko Boska, jaki to piękny mężczyzna ten pułkownik Pallavicino!", "O Matko Boska, jak mnie już bolą nogi!", "O Matko Boska, ale jestem głodna; żeby już wreszcie otworzyli bouffet". Wzywanie imienia Przenajświętszej Panny, czego nie szczędził sobie ten dziewiczy chór, rozbrzmiewało głośno w galerii i zmieniało małpki na powrót w kobiety, gdyż nikt jeszcze nie doniósł z Brazylii, żeby małpki, mieszkanki tamtejszych puszcz, nawróciły się na katolicyzm. [str. 220-221]