Impresje

niedziela, 22 czerwca 2014

Kobieta w literaturze XXII

Źródło cytatu: "Moje życie" Izadory Duncan, Polskie Wydawnictwo Muzyczne 1982


  W czerwcu, po krótkiej wizycie w mojej szkole, zatęskniłam bardzo za bliskością morza. Pojechałam najpierw do Hagi, a stamtąd do małej wioski nad brzegami Morza Północnego - Nordwyck. Wynajęłam małą białą willę wśród wydm, zwaną "Villa Maria". W tym małym domu miało przyjść na świat moje pierwsze dziecko.
 Byłam na tyle niedoświadczona, że uważałam urodzenie dziecka za proces całkiem naturalny. Zamieszkałam w tej willi, oddalonej o setki mil od jakiegokolwiek miasta, i nawiązałam kontakt z wiejskim lekarzem. W swej nieświadomości byłam całkiem zadowolona z zapewnienia sobie tego rodzaju opieki lekarskie, z której, jak sądzę, korzystały tylko chłopki. (...)

  Zaczęłam stronić od wszelkiego towarzystwa. Ludzie prawili takie komunały! Jak mało docenia się świętość ciężarnej matki. Widziałam raz idącą samotnie przez ulicę kobietę z dzieckiem w łonie. Przechodnie nie odnosili się do niej z szacunkiem, lecz uśmiechali się do siebie drwiąco, jak gdyby ta kobieta nosząca ciężar mającego narodzić się życia była podatnym tematem do konceptów. 
Z córką i synem (źrodło)
  Zamknęłam swoje drzwi przed wszystkimi odwiedzającymi, z wyjątkiem jednego dobrego i wiernego przyjaciela, który przyjeżdżał z Hagi na rowerze, przywożąc mi książki i tygodniki ilustrowane i dodając mi otuchy swymi rozmowami o współczesnej sztuce, muzyce i literaturze. (...)
  Przechadzając się nad morzem, odczuwałam niekiedy nadmiar sił i męstwa. Myślałam, że ta istotka będzie moja, tylko moja. Przychodziły jednak inne dni, gdy niebo było szare, a fale zimnego Morza Północnego biły gniewnie o brzeg. Miewałam wtedy chwile nagłej depresji, czułam się biednym stworzeniem schwytanym w potężną pułapkę i walczyłam z przemożną tęsknotą ucieczki. Ucieczki, dokąd? Być może nawet w odmęt posępnych fal. Walczyłam przeciw tego rodzaju nastrojom, nikt nigdy nie domyśli się, co czułam, niemniej takie nastroje czyhały na mnie podczas samotnych godzin, trudno było ich uniknąć.
  Myślałam również, że większość ludzi odsunęła się ode mnie. Od matki, zdawało się, dzieli mnie tysiące mil. Craig był również dziwnie daleki, zawsze zatopiony w swej Sztuce. Coraz mniej mogłam myśleć o swojej sztuce. Byłam prawie wyłącznie pochłonięta tym straszliwym, monstrualnym zadaniem, jakie spadło na mnie, przeżywając doprowadzające do szaleństwa, a zarazem dające radość i ból misterium.
  Jak długo wlokły się pełne tortur godziny! Jak wolno mijały dni, tygodnie, miesiące. Na przemian pełna nadziei i rozpaczy, myślałam często o pielgrzymce mego dziecka, o mojej młodości, moich wędrówkach po dalekich krajach, o moich odkryciach w sztuce; wszystko było jakby mglistym, odległym prologiem, prowadzącym tylko do jednego - do oczekiwania urodzin dziecka. Do tego, co może być udziałem każdej wieśniaczki! To był ten kulminacyjny punkt wszystkich moich ambicji!
 Dlaczego nie było przy mnie mojej drogiej matki? Bo uległa jakiemuś absurdalnemu przesądowi, że powinnam mieć męża. A przecież sama będąc mężatką przekonała się o niemożności dalszego pożycia i porzuciła męża. Dlaczego więc chciała, abym ja wpadła w potrzask, w który ją wciągnięto okrutnie? Odczuwałam sprzeciw wobec małżeństwa każdą rozumną cząstką mej istoty. Uważałam wówczas i uważam nadal, że jest to absurdalna i niewolnicza instytucja - szczególnie wśród artystów - prowadząca do rozpraw rozwodowych i niedorzecznych, wulgarnych procesów. Jeżeli ktokolwiek wątpi o tym, co mówię, niech zrobi mały spis wszystkich rozwiedzionych artystów i wszystkich skandalów opisanych w amerykańskich gazetach w ciągu ostatniego dziesięciolecia. Lecz droga publiczność kocha swych artystów i nie może bez nich żyć.
   W sierpniu przybyła do mnie pielęgniarka, Marie Kist, kobieta, która później została moją bliską przyjaciółką. Nie spotkałam nigdy istoty cierpliwszej, milszej, bardziej uprzejmej. Była dla mnie wielką pociechą. Wyznaję, że w owym czasie zaczęły mnie nachodzić różne lęki. Na próżno mówiłam sobie, że każda kobieta rodzi dzieci. Moja babka miała ich ośmioro, moja matka - czworo. Taka była kolej życia itd., itd. Niemniej bałam się. Czego? Na pewno nie śmierci, nawet nie bólu. Był to strach przed nieznanym, o którym nic nie wiedziałam.
Z córką Deirdre (źródło)
   Minął sierpień. Nadszedł wrzesień. Moje brzemię stało się bardzo ciężkie. "Villa Maria" przycupnęła nad wydmami. Wspinać się trzeba było do niej po schodach liczących prawie sto stopni. Myślałam często o swym tańcu i czasami przeszywał mnie okrutny żal za moją sztuką. Lecz gdy poczułam trzy energiczne kopnięcia i coś, co poruszało się we mnie, uśmiechałam się i myślałam: "Czymże w końcu jest Sztuka, jak nie wątłym odbiciem Radości i Cudu Życia?"
   W moich zdumionych oczach moje śliczne ciało nabrzmiewało coraz bardziej. Moje małe, twarde piersi stały się wielkie, miękkie i zwisały ciężko. Moje zwinne stopy stały się powolne, kostki nabrzmiały, a biodra były obolałe. Gdzie podziały się moje śliczne, młodzieńcze kształty najady? Gdzie moja ambicja? Moja sława? Często mimo woli czułam się bardzo nieszczęśliwa i zgnębiona. Ta gra z Życiem-olbrzymem zbyt była wielka. Później pod wpływem myśli o dziecku, które miało nadejść, te bolesne uczucia ustępowały.
   Bezradne, okrutne oczekiwania nocą; gdy leżałam na lewym boku, uciskałam serce; gdy obróciłam się na prawy, nie znajdowałam ulgi; w końcu kładłam się na plecach; lecz zawsze pozostawałam ofiarą energii dziecka, próbując ręką przyciśniętą do nabrzmiałego ciała przekazać mu pozdrowienia. Okrutne godziny tkliwego oczekiwania nocą. Wydaje się, że noce te są niezliczone. Jakąż cenę płacimy za chwałę macierzyństwa.
   Jednego dnia spotkała mnie niezwykle szczęśliwa niespodzianka. Pewna ukochana przyjaciółka, poznana w Paryżu - nazywała się Kathleen - przybyła z Paryża i powiedziała, że ma zamiar pozostać ze mną. Była to osoba o sile magnetycznej, tchnąca życiem, zdrowiem i odwagą. Poślubiła później odkrywcę - kapitana Scotta.
   Pewnego popołudnia, gdy siedzieliśmy wszyscy przy herbacie, poczułam głuche uderzenie, jak gdyby ktoś tłukł mnie w krzyże, a później straszliwy ból, jakby ktoś wetknął mi świder w kręgosłup i usiłował go otworzyć. Od tej chwili rozpoczęły się tortury, jakbym była ofiarą mocarnego i bezlitosnego oprawcy. Nim ochłonęłam po jednym ataku, zaczynał się drugi. Mówią o hiszpańskiej inkwizycji! Żadna kobieta, która urodziła dziecko, nie bałaby się jej. W porównaniu z tym cierpieniem musiała to być łagodna igraszka. Nielitościwy, okrutny, nie znający wytchnienia ani litości, straszliwy, niewidoczny geniusz chwycił mnie w swe szpony i w ciągłych skurczach rozrywał mi kości i mięśnie. Powiadają, że o tych cierpieniach szybko się zapomina. Mogę na to tylko tyle odpowiedzieć, że wystarczy mi zamknąć oczy, bym posłyszała znów własne krzyki i jęki, niczym coś odgradzającego mnie od siebie samej.
   Zmuszanie jakiejkolwiek kobiety do znoszenia takich monstrualnych tortur jest niesłychanym, nieludzkim barbarzyństwem. Powinno się temu zapobiegać. Powinno się z tym skończyć. To jest po prostu absurd, że przy nowoczesnej wiedzy bezbolesne porody nie są sprawą zupełnie oczywistą. Jest to tak samo niewybaczalne, jakby lekarze operowali wyrostek robaczkowy bez znieczulenia! Cóż za bezbożna cierpliwość lub brak inteligencji cechuje ogół kobiet, że przez jeden moment znoszą tę oburzającą masakrę!
   Ta niewypowiedziana udręka trwała przez dwa dni i dwie noce. Trzeciego z kolei ranka ten niedorzeczny lekarz wyciągnął parę ogromnych kleszczy i bez jakiegokolwiek znieczulenia dokonał rzezi. Przypuszczam, że może poza przejechaniem przez pociąg, nic nie może równać się z tym, co wycierpiałam. Nie chcę słyszeć o żadnym ruchu kobiecym czy ruchu sufrażystek, dopóki kobiety nie skończą z tą - moim zdaniem całkowicie bezużyteczną - agonią i nie zażądają, żeby porody, podobnie jak inne operacje, odbywały się całkowicie bezboleśnie, tak aby można je było znieść.
   Cóż za niedorzeczne przesądy tkwią na drodze do zastosowania tego rodzaju środków? Co za sentymentalna, karygodna beztroska! Oczywiście można odpowiedzieć, że nie wszystkie kobiety cierpią do tego stopnia. Tak, nie cierpią Indianki, wieśniaczki, Murzynki z Afryki. Lecz im kobieta bardziej cywilizowana, tym straszliwsze zmagania, bezużyteczne zmagania. Przez wzgląd na cywilizowane kobiety musi się znaleźć cywilizowany środek na to okrucieństwo.
   Prawda, nie umarłam z tego powodu. Nie, nie umarłam - nie umiera biedna ofiara zdjęta w porę z koła tortur. Możecie też powiedzieć, że gdy ujrzałam dziecko, zostałam wynagrodzona. Tak, zapewne, przeżyłam najwyższą radość, lecz jeszcze dziś drżę z upokorzenia, gdy wspominam, co wycierpiałam i co cierpi wiele innych kobiet i ofiar niewypowiedzianego egotyzmu i ślepoty uczonych, pozwalających na okropności, którym można zapobiec.
Z synem Patrykiem (źródło)
 Ach, lecz dziecko! Dziecko było zdumiewające; ukształtowane jak amorek z niebieskimi oczyma i brunatnymi włosami, które później wypadły ustępując złocistym lokom. I cud na cudami, te usta ssące moją pierś, gryzące bezzębnymi dziąsłami, ciągnące i pijące tryskające mleko. Jakaż matka wypowiedziała kiedykolwiek, co czuje, gdy usta dziecka kąsają jej sutki, a mleko wytryska z jej piersi? Te okrutne, kąsające usta, podobne ustom kochanka, i usta naszego kochanka, przypominające nam usta dziecka.
   Och, kobiety, cóż znaczy dla nas uczyć się prawa, malarstwa, rzeźby, skoro istnieje taki cud. Poznałam teraz tę potężną miłość, przewyższającą miłość mężczyzny. Byłam wymęczona i krwawiąca, rozdarta i bezradna gdy ta istota ssała i krzyczała. Życie, życie, życie! Daj mi życie! Gdzież była moja sztuka? Moja lub jakakolwiek sztuka? Czułam się bogiem, wyższa od każdego artysty. [str. 207-218]
 

wtorek, 17 czerwca 2014

MOJE ŻYCIE

Tytuł: Moje życie (My Life)
Autorka: Izadora Duncan
Pierwsze wydanie: 1927

Tłumaczenie: Karol Bunsch
Polskie Wydawnictwo Muzyczne 1982
ISBN: 83-224-0189-2
Stron: 399




Izadora Duncan uważana jest za jedną z prekursorek współczesnego tańca. Na przełomie XIX i XX wieku szokowała publiczność skąpym strojem i oryginalną choreografią. Czasami bywała wielbiona, czasami znienawidzona, zwykle niezrozumiana.

Zaznała biedy, pławiła się w luksusie, a jednocześnie głośno zachwalała nowe porządki w porewolucyjnej Rosji, gdzie nawet przez pewien czas mieszkała. Była Amerykanką rozkochaną w kulturze starożytnej Grecji. Występowała w wielu krajach i na różnych kontynentach, a wszędzie, gdzie się znalazła, przyciągała artystów i oryginałów.

Twierdziła, że w jej życiu Sztuka jest najważniejsza, ale też przyznawała sobie prawo do bycia szczęśliwą kobietą - miewała romanse, z którymi się wcale nie kryła. Gardziła obłudną purytańską obyczajowością, nie tylko głosiła idee emancypacyjne, ale też postępowała zgodnie z nimi.

Nawet umarła w zgoła niekonwencjonalny sposób. W posłowiu Karol Bunsch, tłumacz, opisał to następująco:
Czternastego września 1927 roku wsiadła do otwartego samochodu, owijając szyję dla zabezpieczenia od pędu powietrza długim szalem. Jeden jego koniec zwisający daleko owinął się o koło i szarpnięcie przetrąciło jej kręgosłup. Taneczny korowód jej uczennic ubranych w sandały i tuniki odprowadził ją na wieczny spoczynek przy dźwiękach Koncertu D-dur Bacha.
Odegrała znaczącą rolę w rozwoju sztuki tańca, ale ten wątek jej autobiografii jest dziś interesujący chyba tylko dla specjalistów w tej dziedzinie. Na podstawie egzaltowanych wynurzeń pani Duncan wnioskuję, że jej nowatorstwo polegało na odejściu od mechanicznej sprawności baletu na rzecz tańca wyrażającego raczej stan ducha i puls świata.
Spędzałam w pracowni długie dni i noce, pracując nad koncepcją takiego tańca, który by mógł dać boski wyraz treści ludzkiego ducha za pomocą ruchu. [str. 83]
Zachowały się jakieś króciutkie urywki ukazujące ją w ruchu, ale istotę jej fenomenu można sobie jednak tylko wyobrazić.



Przyznaję, że obyczajowe wątki tej autobiografii zainteresowały mnie o wiele bardziej niż artystyczne i może dlatego czytało mi się tę książkę nadspodziewanie dobrze. Dawniej ludzie chodzili do lunaparków, żeby napatrzeć się na zamknięte w klatce kurioza i móc pogratulować sobie swojej przeciętności. Na trochę podobnej zasadzie ta lektura pozwoliła mi skonfrontować moją zwyczajność z wybujałą osobowością artystki. Podziwiam idealistów, ale nigdy nie pożyczyłabym żadnemu pieniędzy. Z drugiej jednak strony tacy ludzie czasami się społeczeństwu przydają, więc jestem gotowa to i owo im wybaczyć, np. afektowany styl wypowiedzi:

1899 (źródło)

Urodziłam się nad morzem. Zauważyłam, że wszystkie wielkie wypadki mego życia rozegrały się nad morzem. Moje pierwsze wyobrażenie ruchu, tańca, z pewnością zrodziło się z rytmu fal. Urodziłam się pod gwiazdą Afrodyty, która także wyłoniła się z morza. (...) Wiedza astrologiczna nie ma zapewne dzisiaj takiego znaczenia, jakie miała w czasach starożytnego Egiptu lub Chaldei, nie ulega jednak wątpliwości, że nasze życie fizyczne pozostaje pod wpływem planet, i gdyby rodzice to rozumieli, studiowaliby gwiazdy, by płodzić piękniejsze dzieci. [str. 13]


Co za farmazony! Na styl Izadory Duncan co rusz musiałam przymykać oko. Zresztą podejrzewam, że to nie tyle styl, co stylizacja, o której niekiedy zapominała, i wtedy potrafiła pisać zupełnie rozsądnie.
Może nie wszyscy łamiemy Dziesięcioro Przykazań, ale wszyscy jesteśmy do tego zdolni. Czai się w nas przestępca łamiący wszystkie prawa, gotów skoczyć przy pierwszej lepszej sposobności. Ludzie cnotliwi to po prostu tacy, którzy albo nigdy nie podlegali dość silnym pokusom, ponieważ prowadzą wegetatywne życie, albo dlatego, że cele ich są tak jednokierunkowo skoncentrowane, iż nie mają czasu rozejrzeć się dokoła. [str. 8]

Ateny, 1921 (źródło)
Izadora była specyficzną, łagodnie mówiąc, postacią, ale też cała jej rodzina taka była. Rodzina, czyli troje jej rodzeństwa oraz matka, która rozwiodła się z mężem i dzieci wychowywała samotnie. Izadora określała ich mianem "klanu Duncanów" - byli ze sobą blisko i z niechęcią dopuszczali obcych do swojego grona. W każdym razie setnie się ubawiłam czytając opis ich "pielgrzymki do najświętszego przybytku Sztuki", czyli do Aten. "Ku wielkiemu zdziwieniu nowożytnych Greków" postanowili nie profanować Partenonu współczesnymi strojami, zaopatrzyli się więc w tuniki, chlamidy, pepla i przepaski na włosy. Planowali pozostać w Grecji i w związku z tym zaczęli budować dla siebie świątynię na jałowym pagórku, który co prawda był zupełnie pozbawiony ujęć wody, ale pozwalał im zamieszkać na tym samym poziomie, na jakim znajdował się Akropol.

Postanowiliśmy wstawać o wschodzie słońca. Wschodzące słońce witać będziemy wesołym śpiewem i tańcem. Potem mieliśmy posilać się skromną czarką koziego mleka. Ranki poświęcimy nauczaniu mieszkańców tańca i śpiewu. Muszą czcić greckich bogów i porzucić swą przeraźliwą odzież. Potem, po śniadaniu złożonym ze świeżych jarzyn - postanowiliśmy bowiem wyrzec się mięsa i zostać wegetarianami - popołudnia spędzać będziemy na medytacji, a wieczory na ceremoniach pogańskich przy odpowiedniej muzyce. [str. 138]
Cóż, Izadora była cokolwiek niekonsekwentna: tak ceniła naturalność, ale nie tylko zamierzała udawać starożytną Greczynkę, ale jeszcze narzucać innym "powrót do korzeni". Może już zapomniała o upokorzeniu, jakiego doznała jako dziecko w szkole, kiedy powiedziała prawdę: że św. Mikołaj nie istnieje. Teraz chciała, żeby miejscowi chłopi modlili się bogów sprzed prawie dwóch tysięcy lat.
W Grecji Duncanowie przebywali rok, potem pieniądze się skończyły i Izadora musiała udać się na północ, żeby zarobić na przyszłe ekspensy.

Autobiografia Izadory Duncan obejmuje okres do około 1921 roku, kiedy artystka wyjechała do Związku Radzieckiego, gdzie zaproponowano jej prowadzenie szkoły tańca. Była "gotowa wszystkie siły mego życia i swe poglądy artystyczne poświęcić ideałom komunizmu". Może przez chwilę rzeczywiście w to wierzyła. Dopóki się nie przekonała, że fundusze na jej szkołę nie są nieograniczone.
Gdy po raz pierwszy zaproponowano mi napisanie tej książki, przyznaję, że odczułam niepokój. Nie dlatego, by moje życie wydawało mi się mniej interesujące od jakiejś powieści czy mniej awanturnicze niż film, by przedstawione zgodnie z prawdą, nie okazało się epokową opowieścią. Trudność tkwiła w napisaniu jej.
   Lata zmagań, twardej pracy, poszukiwań kosztowało mnie nauczenie się jakiegoś jednego prostego gestu. Nie jest mi na tyle obca sztuka pisania, abym nie zdawała sobie sprawy, że znowu wiele lat skupionego wysiłku będę musiała poświęcić. by napisać jedno proste, piękne zdanie. Jakże często miałam sposobność stwierdzić, że można przedsięwziąć mozolną podróż do równika, przeżyć straszliwe przygody z lwami i tygrysami, a chybić próbując opisać to wszystko; ktoś inny, nie ruszając się z werandy, potrafi pisać o zabijaniu tygrysów w dżungli, tak że czytelnikom wydaje się, że byli tam rzeczywiście, przeżywają wraz z nim jego zmagania i trwogę, czują woń lwa i słyszą z przerażeniem zbliżanie się grzechotnika. Poza wyobraźnią nie istnieje chyba nic, toteż wszystkie te cudowne przeżycia, jakich doznałam, stracą swój smak wskutek tego, że nie mam pióra Cervantesa czy Casanovy. [str. 5]
Prawdopodobnie Izadora Duncan była znacznie lepszą tancerką niż pisarką, ale myślę, że ta książka, taka, jaka jest, nieźle oddaje osobliwość autorki i klimat tamtych czasów.

czwartek, 12 czerwca 2014

Sto dziewięćdziesiąt lat temu w Tarczku

Internet to naprawdę przebiegły złodziej czasu. Tagowałam sobie właśnie zdjęcia na flickrze i chciałam jeszcze sprawdzić w sieci, jak nazywał się ksiądz widoczny na fotografii dokumentującej komunię mojej mamy, kiedy zupełnym przypadkiem trafiłam na stronę, gdzie zamieszczono zdjęcia ksiąg metrykalnych parafii, z których pochodzi moja rodzina. I wsiąkłam. Przez chwilę naiwnie zakładałam nawet, że na tej podstawie uda mi się odtworzyć drzewo genealogiczne moich przodków, szybko jednak zdałam sobie sprawę, że pochłonęłoby to mnóstwo mojego czasu, a poza tym byłoby niemożliwe bez dostępu do wielu innych dokumentów i bez zdobycia wiedzy z kilku innych dziedzin.

Nigdy nie uważałam pochodzenia za coś, czym można się pochwalić, albo czego trzeba się wstydzić. To, kim jesteśmy, zależy przede wszystkim od nas. I nie myślę tak dlatego, że wywodzę się z rodziny robotniczo-chłopskiej, a wśród moich przodków zupełnie brak wybitnych osobistości:).

Już nawet pobieżne przeglądanie wspomnianych dokumentów jest zajęciem niezwykle żmudnym, przede wszystkim ze względu na okropną składnię i obfitujący w zawijasy styl ówczesnej kaligrafii. Do tego dochodzi nieco inna niż dziś pisownia oraz interpunkcja, która wręcz utrudnia zrozumienie tekstu. Nie wiem, kto powadził te księgi - księża czy jacyś kanceliści - w każdym razie mieli oni niekiedy problemy z ortografią. Problem stanowi też zapis nazw miejscowości (niekiedy w jednym roczniku bywają one zapisane na kilka sposobów) i nazwisk - odmieniano je chyba wtedy również przez stan cywilny, i tak panna Gwardyś jest określana jako panna Gwardysiówka albo Gwardysiowka, panna Zacharska występuje jako Zacharszczonka itd.

Mnie jest łatwiej, bo pochodzę z tych stron, więc kojarzę pojawiające się w księgach nazwiska i nawet niektóre ich odmiany. Przy okazji upewniłam się, że większość mieszkańców moich rodzinnych Starachowic wywodzi się właśnie z okolicznych wsi - nazwiska z ksiąg metrykalnych z Tarczku i Świętomarzy pojawiały się choćby wśród osób z mojej klasy. Przypuszczam, że gdzie indziej jest podobnie i że nie tak bardzo odlegli przodkowie wielu tzw. rodowitych warszawiaków czy krakowianek plewili ziemniaki i młócili zboże poza granicami administracyjnymi tych miast:).





Dziś wkleję tu moją własną, a więc bardzo niedoskonałą transkrypcję fragmentu "Akt Małżeństwa y Zapowiedzi Gminy Tarczka na Rok 1824ty spisanych". Informacje dotyczące kolejnych par sporządzone zostały według tego samego schematu, poniższy zapis różni się jednak od większości pozostałych tym, że dotyczy pary "starozakonnej". Poza tym świadkowie własnoręcznie podpisują akt ślubu (po hebrajsku), podczas gdy świadkowie na uroczystościach katolików są zazwyczaj niepiśmienni.
O ile dobrze rozumiem, nie ma tu mowy o ceremonii religijnej, po prostu ksiądz udziela ślubu "w Imieniu Prawa", bo "sprawuje obowiązki Urzędnika Stanu Cywilnego".

Dla ułatwienia podzieliłam tekst na akapity, oryginał wygląda tak (zaczyna się na dole strony po prawej). Gdyby ktoś zauważył jakieś błędy, to proszę o kontakt.



16. Śniadka y Bodzętyn. Roku Tysiącznego Osiemsetnego Dwudziestego czwartego Dnia czternastego miesiąca Listopada, w niedziele My Pleban Parafij Tarczkowskiey sprawujący obowiązki Urzędnika Stanu Cywilnego Gminy Tarczkowskiey Powiatu Szydłowieckiego Obwodu Opoczyńskiego w Woiewództwie Sandomierskim,

udawszy się przez Drzwi Główne weiścia do Domu Gminnego donieśliśmy y ogłosiliśmy po pierwszy raz, iż nastąpiło przyrzeczenie Małżeństwa między

Starozakonnym Szmulem Judkowiczem Młodzianem dwadzieścia cztery lat maiącym, Handlarstwem się trudniącym w Mieście Bodzętynie zamieszkałym,
z Judki Moszkowicza iuż nieżyjącego y Frandli z Moszków spłodzonym Synem z jednei,

a Panną Cyrlą maiącą lat także dwadzieścia cztery spłodzoną z Faywla Leybusiowicza y Matki z Mortkowiczów iuż nie żyjących z Drugiey strony.

Która to Zapowiedź po przeczytaniu oney głośno y wyraźnie przybitą została na Drzwiach Domu Gminnego. Czego Akt spisaliśmy - X W. Kuliński V Tarcz Urzę Sta Cywil


17. Powtórna Zapowiedź Starozakonnego Szmula Judkowicza z Panną Cyrlą Faywlowiczową ogłoszoną została powyższym sposobem jak pierwsza pod Liczbą Aktu Szesnastą na Dniu dwudziestym pierwszym Miesiąca Listopada Tysiąc Osiemset Dwudziestego czwartego roku o godzinie dwunastey w południe - X W. Kuliński V Tarcz Urzę Sta Cywil


18. Roku Tysiąc Osiemset Dwudziestego czwartego Dnia dwudziestego dziewiątego Miesiąca Listopada, Przed Nami Plebanem Tarczkowskim sprawującym obowiązki Urzędnika Stanu Cywilnego Gminy Tarczkowskiej Powiatu Szydłowieckiego Obwodu Opoczyńskiego w Woiewództwie Sandomierskim Stawili się

Starozakonny Szmul Judkowicz Młodzian maiący podług złożonego Aktu Znania z Urzędu Municypalnego Miasta Narodowego Bodzętyna z dnia dwudziestego dziewiątego Miesiąca Stycznia Tysiącznego Osiemsetnego dwudziestego czwartego roku do No 109 a przez Sąd Pokoiu Powiatu Szydłowieckiego pod dniem dziewiątym Miesiąca Lutego roku bieżącego potwierdzonego lat dwadzieścia cztery

z drobnego zarobku Kramarszczyzny utrzymującego się w Mieście Bodzętynie zamieszkały,

w asystencji Matki swoiey Starozakonnej Malki z Mordkowiczów, gdyż oyciec iuż nieżyie,


Tudzież Starozakonna Panna Cyrla Faywlowiczowna dwodząca złożonym przed Nami Aktem Znania w Urzędzie Woyta Gminy Bodzętyńskiej z Dnia Szesnastego Miesiąca Września roku bieżącego do No 109 zdziałanym, a przez Sąd Pokoiu Powiatu Szydłowieckiego z dnia dwudziestego pierwszego Miesiąca Października roku bieżącego do No 333 zatwierdzonego iż ma lat dwadzieścia,

która zostaie przy Matce,

w asystencji teyże Matki z Berkow Goldberkowey w Wsi Tarczku zamieszkałey, gdyż oyciec od lat osiemnastu odumarł,


Strony stawaiące żądaią abyśmy do ułożonego między niemi obchodu Małżeństwa przystąpili, Którego Zapowiedzi uczynionę były, przededrzwiami Naszego Domu Gminnego, to jest pierwsza dnia czternastego, a druga dwudziestego pierwszego Miesiąca Listopada roku bieżącego, o godzinie dwunastey w południe,

Gdy o żadnym tamowaniu rzeczonego Małżeństwa uwiadomieni nie zostaliśmy, a Matki tychże i pokrewni ninieyszym na obchód Małżeństwa zezwalaią, przychylaiąc się do żądania Stron po przeczytaniu wszystkim wyżey wspomnianych Papierów, y Działu 6o Kodeksu Praw o Małżeństwie, zapytaliśmy się przyszłego Małżonka, y przyszłey Małżonki, czyli chcą połączyć się z sobą związkiem Małżeńskim,?

Na co gdy każde z nich oddzielnie odpowiedziało, iż taka ich iest wola, Ogłaszamy w Imieniu Prawa, iż Starozakonny Szmul Judkowicz Młodzian, y Panna Starozakonna, Cyrla Faywlowiczowa, są połączeni z sobą węzłem Małżeństwa,

czego spisaliśmy Akt w przytomności Starozakonnych Chaima Dawidowicza lat mającego piędziesiąt pięć, Stryia Młodey y Dawida Borkowicza liczącego lat czterdzieści osiem, w Wsi Śniadce zamieszkałych, z wyrobku się utrzymuiących, niemniey Jozka Dawidowicza maiącego lat trzydzieści, y Zelmana Dawidowicza lat dwadzieścia cztery maiącego w Wsi Tarczku osiadłych handlem się trudniących,

Akt niniejszy został stawaiącym przeczytanym y tak przez Nas, jako też przez Świadków po hebrayjsku podpisany został,
X W. Kuliński V Tarcz Urzę Sta Cywil
znaczy Dawid Chaimowicz
            Dawid Berkowicz
            Jozek Dawidowicz
            Zelma Dawidowicz

wtorek, 3 czerwca 2014

Stare fotografie

Właściwie powinnam napisać o dwóch przeczytanych niedawno książkach ("Żółte ptaki" Kevina Powersa i autobiografia Isadory Duncan), ale obecnie pochłania mnie coś innego. 

Otóż przed paroma miesiącami postanowiłam stworzyć wirtualny album ze zdjęciami, które zwykle pozostają w zbiorach różnych odgałęzień mojej rodziny. Pożyczam je, skanuję, obrabiam, wrzucam na flickr, w miarę możliwości opisuję, datuję i opatruję tagami. Przy tej okazji dotarłam do fotografii, których nigdy wcześniej nie widziałam. 

To żmudne zajęcie, ale daje mi też dużo satysfakcji. Obecnie robię to wszystko na własny użytek, ale jeśli ktoś z rodziny przejawi kiedyś podobny do mojego sentymentalizm, to chętnie udostępnię mu te zbiory. 


Moja rodzina, z obu stron, pochodzi ze wsi, a kto tam dawniej miał na prowincji aparat. Najstarsze zdjęcia, do których dotychczas dotarłam (a dużo pracy jeszcze przede mną), pochodzą z lat sześćdziesiątych i przedstawiają najczęściej uroczystości religijne, zwłaszcza komunie. 

Zauważyłam, że dawniej utrwalano te wydarzenia według jednego schematu: zdjęcie zbiorowe, zdjęcie indywidualne z księdzem, ewentualnie zdjęcie z jedną czy dwiema innymi "komunistkami". Fotografie robiono zaraz po mszy, przed kościołem, a wspomnienia ze skromnego przyjęcia w domu przechować się mogły tylko w nietrwałej ludzkiej pamięci. 

Jeden z chłopców to mój wujek. Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe udostępnienie tego zdjęcia. Nikt poza najbliższą rodziną nie rozpozna już dziś tych dzieci.

Jako dziecko widywałam w niektórych domach (na wsi) wiszące na ścianach zdjęcia ślubne, przedstawiające młodą parę siedzącą albo stojącą blisko siebie, nieco pochyloną w stronę drugiej połówki, lekko uśmiechniętą. Fotografie były w zasadzie czarno-białe, ale w niektórych miejscach pokolorowane, np. usta przeważnie były różowe czy czerwone. 

Zdjęcia ślubne z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych również podlegały pewnym standardom. Najpierw fotografowano się w urzędzie stanu cywilnego, a nieco później tego samego dnia - w kościele. Dwie uroczystości wymagały od panny młodej przygotowania dwóch różnych kreacji. 
Zaproszony gość otrzymywał potem następujący zestaw zdjęć: jedno czy dwa ze ślubu cywilnego, jedno czy dwa z kościelnego i tyle fotografii z wesela, na ilu się przypadkowo znalazł. 

Dzisiaj wynajmuje się zawodowców, żeby mieć profesjonalnie zrobione i obrobione zdjęcia. Dawniej zatrudniano fotografów, żeby w ogóle mieć jakieś zdjęcia, bo - jak wspomniałam - mało kto w rodzinie dysponował własnym sprzętem, a jeśli nawet, to były to aparaty raczej dla amatorów i w źle oświetlonym wnętrzu (kościoła, sali weselnej) efekt był często kiepski.

Nawiasem mówiąc, zdjęcia obrabiało się chyba od zawsze, przecież retusz wymyślono znacznie wcześniej niż photoshopa. Widać to najlepiej na fotografiach do dokumentów, zwłaszcza do legitymacji szkolnych. Zdjęcia te przedstawiają dzieci w trudnym okresie dojrzewania, ale nawet najbystrzejszy obserwator nie dopatrzy się u żadnego z nich najdrobniejszej niedoskonałości cery. Sporo tego rodzaju fotografii przejrzałam, bo za czasów moich rodziców popularne było wymienianie się swoimi podobiznami na zakończenie szkoły. Na odwrocie zdjęcia umieszczano stosowną dedykację w rodzaju:

Wśród wielu wspomnień
miej jedno o mnie
Koleżance ze szkolnej ławki - E.
Jeśli chcesz
bym była z Tobą,
noś to zdjęcie
zawsze z sobą.
Na pamiątkę miłej K. - E.P.
Kwiat jest rozkoszą
Noc marzeniem
a zdjęcie... wspomnieniem.
Kochanej S. - Z.
Kiedy Cię
smutek otoczy
spójrz w kochające
Cię oczy
Kochanej K. - C.
I wariacje na temat nieśmiertelnego "Miej serce i patrzaj w serce".

Cytowałam oryginalne dedykacje z pamiątkowych fotografii należących do mamy P. Moja mama też ma pełno takich zdjęć (ale jeszcze ich nie "przerobiłam"), za to nasi tatowie nie mają żadnych. Czyżby dawniej wymienianie się pamiątkowymi fotografiami uchodziło za niemęskie?



Moja skromna osóbka została po raz pierwszy utrwalona na zdjęciu mniej więcej w wieku pięciu lat, na jakiejś zabawie choinkowej. Jako dziecko byłam dość fotogeniczna (w przeciwieństwie do chwili obecnej), ale właśnie z tamtego okresu mam najmniej zdjęć. Sytuacja ta zmieniła się, kiedy w 1997 roku z pieniędzy otrzymanych z okazji bierzmowania kupiłam sobie własny aparat Premier PC-660 (Auto Flash, Red Eye Reduction). Zapłaciłam za niego, o ile dobrze pamiętam, jakieś sto czy sto dwadzieścia złotych. Służył mi dość długo, prawie dziesięć lat. Przestałam go używać, kiedy P. kupił sobie cyfrówkę. 

Dziś wszyscy mamy stale pod ręką co najmniej aparat w telefonie. Można go użyć w każdej chwili i od razu wrzucić zdjęcia do sieci. Dawniej proces ten był "nieco" bardziej skomplikowany.


Po pierwsze trzeba było kupić kliszę. Występowały w kilku rodzajach, ale laicy tacy jak ja kierowali się raczej liczbą klatek: 24 lub 36. Skąd mogłam wiedzieć, co to jest ISO? 
Po drugie kliszę trzeba było włożyć do aparatu, zahaczyć i pstryknąć jeden czy dwa razy, żeby się tam lepiej zagnieździła. Robiło się wtedy zdjęcia czegokolwiek lub kogokolwiek, bo teoretycznie te fotki miały nie wyjść. W praktyce czasami wychodziły i często ukazywały członków rodziny w dziwnych sytuacjach:).

Po wykorzystaniu wszystkich 24 lub 36 klatek (liczba dziś po prostu śmieszna) zwijało się kliszę w aparacie, wyjmowało i zanosiło do wywołania. Fotograf zaznaczał na specjalnej papierowej kopercie wybrany przez nas rozmiar zdjęć i rodzaj papieru (błyszczący czy matowy). To wcale nie było tanie. Przypadkowo mam właśnie przed sobą taką kopertę z około 1998 roku: zaliczka na wywołanie standardowej kliszy (36 klatek) wyniosła 34 złote. I dziś nie jest to drobiazg, a tym bardziej szesnaście lat temu. Kupowałam wtedy klisze tylko na konkretne okazje, np. klasową wycieczkę do Zakopanego albo oazowy wyjazd. 

Mnóstwo emocji towarzyszyło odbieraniu od fotografa wywołanych zdjęć. Zaczynałam je przeglądać zaraz za drzwiami punktu, zanim jeszcze doszłam do domu. Jak najszybciej chciałam się dowiedzieć, które zdjęcie wyszło, a które nie, i na ilu znowu miałam głupią minę. Dziś efekt można zobaczyć na wyświetlaczu aparatu cyfrowego niemal natychmiast, kiedyś trzeba było czekać - wydawało się - w nieskończoność. 


Dawniej fotografowano chyba przede wszystkim ludzi, miejsca i przedmioty pozostawały na drugim i trzecim planie, ale mnie wydają się dziś nie mniej interesujące niż wizerunki moich cioć i wujków. Na przykład na zdjęciu ze ślubu cywilnego moich rodziców za dekorację urzędu robi kwiatek, coś jakby fikus, w ohydnej brudnej doniczce.


Z kolei na tym zdjęciu widać przede wszystkim mojego wujka na motorze, ale też i stodołę krytą jeszcze strzechą, która stała w tym miejscu mniej więcej do połowy lat osiemdziesiątych.


Tu fragment zdjęcia z wycieczki szkolnej do Zakopanego w 1980 roku. Moja mama i jej koleżanka zdobywały Giewont w sandałkach. O kijkach trekkingowych chyba nikt wtedy nie słyszał. Można? Można.


Poniżej fragment fotografii ze strony rodziny P. Nie wiem, kogo przedstawia, ani gdzie została zrobiona. Model telewizora sugeruje lata sześćdziesiąte albo siedemdziesiąte. Kobieta pali papierosa w domu. 


Albo na tym przyjęciu tylko pito, albo może fotograf uchwycił moment wymiany nakryć.



Na starych zdjęciach utrwalono modę z dawnych lat. Z całym przekonaniem stwierdzam, że najokropniej ubierano się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Nie zilustruję tego odpowiednimi fotografiami, bo mimo wszystko są to zdjęcia zbyt "świeże" i łatwo można by było rozpoznać, kogo przedstawiają. Nie piszę tego złośliwie, problem dotyczył właściwie wszystkich. Panie obowiązkowo robiły sobie trwałą ondulację, która niszczyła włosy i bardzo postarzała, nosiły plastikowe broszki i klipsy, dość mocno się malowały. Panowie wkładali zielonkawe i fioletowawe, niedopasowane garnitury, krawaty o dziwacznych wzorach i słynne białe skarpetki. Dzieci dżinsowe spodnie, dżinsowe spódnice i dżinsowe kurtki - sam szyk.


Oczywiście oglądanie swoich własnych zdjęć sprzed ćwierćwiecza (!!!) niesie ze sobą nieco smutku i żalu, ale też kilka pożytecznych wskazówek (np. taką, że fryzura z przedziałkiem na środku jest dla mnie ZDECYDOWANIE nie wskazana).