Impresje

sobota, 31 sierpnia 2013

Kościół Latającego Potwora Spaghetti

W 2005 roku młody fizyk Bobby Henderson zaprotestował przeciwko planom wprowadzenia do szkół w Kansas tzw. teorii inteligentnego projektu, która w programach nauczania miała występować na równi z teorią ewolucji. W tym celu napisał list otwarty (oryginał, tłumaczenie), w którym domagał się jeszcze większego pluralizmu na lekcjach biologii i wprowadzenia do programów nauczania trzeciej  teorii - pastafarianizmu, równie "wiarygodnego", inaczej mówiąc: równie nieweryfikowalnego naukowo jak teoria inteligentnego projektu.

Pastafarianie wierzą, że wszechświat został stworzony przez Latającego Potwora Spaghetti, na którego istnienie wskazuje wiele naukowych dowodów i objawień. Pierwszymi pastafarianami byli piraci, miłujący pokój, szlachetni odkrywcy, z których chrześcijańska propaganda zrobiła przestępców. Osoby uczące prawd tej wiary powinny zatem nosić kompletny strój pirata.

źródło: Wikipedia
KLPS istnieje od bardzo dawna, ale międzynarodowy rozgłos zyskał dopiero po wystąpieniu Hendersona. Ma miliony, jeśli nie tysiące wiernych. Jedynym dogmatem jest brak dogmatu. Pastafarianie nie odprawiają żadnych modłów, a sposób wyznawania tej religii jest sprawą indywidualną (często wiąże się ze spożywaniem dużych ilości makaronu). Więcej na ten temat można przeczytać na stronie polskiego KLPS. Teksty religijne znajdują się w zakładce Luźny Kanon.

Bobby Henderson nie zamierzał, oczywiście, tworzyć nowej religii ani nowego kościoła, a jednak z dnia na dzień KLPS zyskuje kolejnych zwolenników, również u nas.


Ponieważ od lat jestem ateistką i staram się postępować konsekwentnie, nie zamierzam wstępować do KLPS (choć żeby to zrobić, nie trzeba wcale wierzyć w Jego Makaronowatość), ale pozostaję jego sympatyczką, bo działanie jego wyznawców dobitnie pokazuje, do ilu absurdów i niesprawiedliwości doprowadza niesłuszne uprzywilejowanie  religii w życiu publicznym.

W 2011 roku głośno było o pewnym Austriaku, który pozował do zdjęcia do prawa jazdy w durszlaku na głowie. Niko Alm chciał w ten sposób zaprotestować przeciwko uprzywilejowaniu osób wyznających jakąś religię, które w przeciwieństwie do pozostałych obywateli mogły mieć na takim zdjęciu nakrycie głowy, o ile wynikało to z powodów wyznaniowych właśnie. Zadeklarował, że jest pastafarianinem i stąd ten durszlak. Poproszono go o zaświadczenie od psychiatry, że może prowadzić samochód. Po trzech latach otrzymał wreszcie swoje prawo jazdy. 

źródło: BBC
Na blogu Alma znalazłam informację, że niedawno drugi austriacki pastafarianin wyrobił sobie prawko ze zdjęciem, na którym nosi durszlak na głowie. 

W Polsce nie ma takiej możliwości, przynajmniej jeśli chodzi konkretnie o wyznawców LPS. Tzn. można sobie zrobić zdjęcie do prawa jazdy w nakryciu głowy, jeśli nosi się je zgodnie z zasadami wyznania, o ile "fotografia taka zamieszczona jest w dokumencie potwierdzającym tożsamość tej osoby" (źródło: MORD). I tu jest pies pogrzebany, bo żeby wystąpić w nakryciu głowy na zdjęciu do dowodu osobistego lub paszportu, trzeba spełnić dwa warunki:
  1. nakrycie głowy nie może zakrywać ani zniekształcać owalu twarzy
  2. należy przedstawić zaświadczenie o przynależności do wspólnoty wyznaniowej zarejestrowanej na terytorium RP.
A KLPS zarejestrowany, póki co, nie jest, ale gdyby był, to pastafarianin mógłby, jak sądzę, wystąpić w durszlaku, natomiast ja jako ateistka nie, nawet gdybym "święcie" wierzyła, że tylko w takim nakryciu głowy jest mi do twarzy. Ba, nawet gdybym uzyskała od jakiejś loży szafiarek pisemne zaświadczenie potwierdzające ten fakt. Czuję się dyskryminowana


Dyskryminowane są również moje uczucia. Tak, ateiści też je mają. Niestety prawo chroni tylko uczucia religijne, a szczególnie uczucia katolickie. To twór niemożliwy do zdefiniowania, sprecyzowania i udowodnienia, więc właściwie każdemu człowiekowi można zarzucić ich obrazę. 

Kodeksie karnym jest osobny rozdział zatytułowany Przestępstwa przeciwko wolności sumienia i wyznania. Dość krótki, więc przytaczam w  całości:
Art. 194. 
Kto ogranicza człowieka w przysługujących mu prawach ze względu na jego przynależność wyznaniową albo bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2. 
Art. 195. 
§ 1. Kto złośliwie przeszkadza publicznemu wykonywaniu aktu religijnego kościoła lub innego związku wyznaniowego o uregulowanej sytuacji prawnej, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2. 
§ 2. Tej samej karze podlega, kto złośliwie przeszkadza pogrzebowi, uroczystościom lub obrzędom żałobnym. 
Art. 196.   
Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
Ostatnio głośno było o komendancie miejskim policji w Radomiu. Karol Szwalbe zdjął krzyże ze ścian w swoim gabinecie, sekretariacie i sali narad. Prawo tego nie zakazuje, przeciwnie - w artykule 25 naszej konstytucji widnieje zapis:
Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym.
Działania pana Szwalbe mogły tylko pogłębić wrażenie bezstronności władz, przynajmniej w Radomiu, a jednak sprowadziły też na niego mnóstwo kłopotów. Ryszard Nowak, szef Ogólnopolskiego Komitetu Obrony Przed Sektami i Przemocą, zawiadomił prokuraturę, że Szwalbe obraził jego uczucia religijne poprzez "publiczne, wielokrotne znieważenie krzyża". Bo zdjął go ze ściany. Ze ściany w pomieszczeniu, którego progu Nowak nigdy pewnie nawet nie przestąpił.
Niestety, takie oskarżenia są traktowane przez prokuraturę bardzo poważnie.


Dlaczego w ustawie nie uwzględniono uczuć ateistycznych? Może mamy za słaby lobbing. Może trzeba się zorganizować i powołać Ogólnopolski Komitet Obrony Przed Religiami i Przemocą, którego reprezentanci byliby stale obecni w mediach i wypowiadali się na absolutnie każdy temat w duchu "słoń a obraza uczuć ateistycznych". Bardzo silne emocje targają osobami niewierzącymi, kiedy słyszą o nauczaniu religii w szkołach państwowych (i to za pieniądze podatników) albo gdy obwinia się je za wszystkie klęski, które przez dziesiątki lat spadały na Polskę i Europę.
Pytanie, czy sądy dadzą sobie radę z nawałem spraw, które do nich skierujemy...

Objawienie: "Znak od LPS, a może pastafariański robotnik drogowy ewangelizuje przechodniów?"
źródło: venganza,org
Rucha Palikota postulował zniesienie artykułu 196, ale sejm odrzucił projekt. Taki zapis w Kodeksie karnym ma wielu zwolenników. 

A gdyby tak korzystali z niego np. pastafarianie? 

Wyobraźmy sobie, że ktoś publicznie nazwie autorów Luźnego Kanonu czy Ewangelii LPS "naprutych winem i palących jakieś zioła". Podrze i spali Ewangelię LPS na zamkniętych dla osób postronnych rekolekcjach wielkopostnych. Wykona i wystawi na widok publiczny rzeźbę Jego Makaronowatości przygniecioną meteorytem. W stroju motyla będzie biegał między kawiarnianymi czy pubowymi stolikami, przy których pastafarianie celebrują swój dzień święty, czyli piątek. Usunie ze ściany wizerunek LPS. Albo rozgotuje spaghetti. 

Ciekawe, czy organy ścigania i Ryszard Nowak będą równie ochoczo ścigać ludzi (np. katolików, ale nie tylko) za obrazę uczuć pastafariańskich. Chciałabym, żeby przetestowano ich "bezstronność" i dlatego kibicuję pastafarianom, którzy w ubiegłym roku złożyli w Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji wniosek o wpisanie KLPS do rejestru kościołów i innych związków wyznaniowych. Spełnili wymogi formalne wymienione w ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania (dział III) i teoretycznie, tak na nieprawniczy rozum, powinni automatycznie otrzymać decyzję pozytywną. 

A jednak. MAC wydało w tej sprawie decyzję odmowną, powołując się przy tym na ekspertyzę przygotowaną w Instytucie Religioznawstwa UJ. Zdaniem pastafarian (cytat z ich skargi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego)
organ rejestrowy w istocie wydał swoje rozstrzygnięcie nie w oparciu o przepisy powszechnie obowiązującego prawa, lecz w oparciu o wywody biegłych, których powołanie w niniejszej sprawie było bezzasadne i prowadziło do oceny sprawy poprzez jej nieuprawnione „racjonalizowanie”, co w przypadku związku religijnego pozostaje w sprzeczności z jego istotą,
Jeśli WSA utrzyma w mocy decyzję MAC, pastafarianie zamierzają skierować sprawę do NSA, a gdyby i to nie pomogło - do Strasburga.

Warto zapoznać się ze wspomnianą ekspertyzą. W konkluzji prof. dr hab. Kazimierz Banek i dr Piotr Czarnecki stwierdzają (podkreślenia - moje):
Opinia religioznawców na temat faktycznego charakteru Kościoła Latającego Potwora Spaghetti — chodzi o zaliczenie go do joke religions oraz akcentowanie znaczącej roli żartu i parodii religijnej — nie musi być wiążąca dla instytucji państwowej, której celem jest rozstrzygnięcie, czy konkretną grupę można uznać za wspólnotę religijną. Ale opinia taka jest bardzo pomocna. Przede wszystkim jednak, musi pojawić się refleksja natury zasadniczej: czy jest możliwe, aby jakaś grupa ludzi w miarę rozsądnych i w miarę wykształconych w sposób poważny traktowała tezę, iż w rzeczywistości istnieje Latający Potwór Spaghetti, który stworzył wszechświat, jest wszechmogący i wszechwiedzący. Czyli kwestią decydującą nie jest to, że ruch ten posiada własną doktrynę, formy kultu i organizacji, lecz — jak prezentują się owe zasady doktrynalne (czy można je traktować poważnie, czy też nie).
A czy jest możliwe, aby jakaś grupa ludzi w miarę rozsądnych i w miarę wykształconych w sposób poważny traktowała tezę, iż ... i tu wstawmy jakąkolwiek prawdę wiary czy dogmat wyznania, którego religioznawcy nie zaliczają do joke religions.

źródło: kosciol-spaghetti.pl

W ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, w której opisany jest proces rejestracji kościołów i innych związków wyznaniowych, nie ma przepisu, który uzależniałby rejestrację od oceny powagi zasad doktrynalnych wnioskujących. Skoro już państwo angażuje się w kwestie religijne, to niech się chociaż nie ośmiesza arbitralnie oceniając prawdziwość, stopień, sens i cele cudzej religijności.

Swoją drogą ciekawa jestem, czy powoływano biegłych również przy rejestracji np. Instytutu Wiedzy o Tożsamości "Misja Czaitanii", Medytacyjnego Stowarzyszenia Najwyższej Mistrzyni Czing Hai W Polsce albo Związku Hatha Jogi "Brama Jogi" i innych wspólnot o równie egzotycznych nazwach, które widnieją w rejestrze kościołów i innych związków wyznaniowych.


Po zarejestrowaniu KLPS pastafarianie zamierzają korzystać ze wszystkich przywilejów, np. finansowych, które się z tym statusem wiążą, przewidują również, że ich uczucia religijne będą stale obrażane (źródło). Przynajmniej do czasu, kiedy decydenci pójdą po rozum do głowy (ciekawe czyjej) i zmienią obecnie obowiązujące absurdalne przepisy. 


Ramen;)

środa, 28 sierpnia 2013

KLASKAĆ JEDNĄ RĘKĄ

Tytuł: Klaskać jedną ręką (One Hand Clapping)
Pierwsze wydanie: 1961
Autor: Anthony Burgess
Tłumaczenie: Jadwiga Rutkowska

Wydawnictwo: Czytelnik
Seria "Z kotem"
Stron: 204


Gdybym układała kiedyś własny ranking najbardziej irytujących postaci literackich, Janet Shirley z pewnością zajęłaby miejsce na podium. Być może Burgess zamierzał napisać satyrę na bezmyślny konsumpcjonizm propagowany przez ogłupiające widzów i czytelników media, ale do stworzenia postaci Janet, stereotypowej głupiej blondynki, użył chyba nieco zbyt grubej kreski, co nieco mnie (nie tylko jako feministkę) zirytowało. 
Zawsze na przykład myślałam, że Kuba jest w Afryce. Wiem, że to dowód ignorancji i że powinnam być okropnie zawstydzona, ale w szkole nigdy naprawdę nie uczono mnie geografii. Słyszałam o Castro, który rządzi Kubą, ale zawsze myślałam, że to biały człowiek z brodą, który zawładnął częścią Afryki i że dlatego właśnie tyle było tam zamieszania. Musiałam go pomylić z panem Bobumba czy jakoś tam, który w jednej chwili rządził częścią Afryki, a w drugiej już był w więzieniu, po czym znów wyszedł z więzienia i rządził, i wszyscy przez cały czas krzyczeli: "niech żyje!" Prawie nic nie wiedziałam, ale ponieważ byłam bardzo atrakcyjna, zdawało się to bez znaczenia. [str. 147]
Mogłabym przytoczyć więcej cytatów w tym duchu, ale po co. Albo nie, niech będzie jeszcze jeden. Howard, mąż Janet, unosi się nad głupotą świata w ogólności, a w szczególności nad głupotą Anglików, którzy stają się drugorzędnymi Amerykanami:
- (...) Posłuchaj, pisarz D.H. Lawrence powiedział, ze dawna groźna Anglia jest jak stary lew w klatce, między której pręty dzieci wtykają kije i lew ryczy i cały jest pokryty parchami i stary.
 - On pisał o lady Chatterley - powiedziałam - jeżeli mówisz o tym samym. Książka pełna jest seksu i dokładnie opisująca, jak ci dwoje to robią. To wyszło ubiegłego roku w Pingwinie.
- Pleciesz nie na temat! - wrzasnął Howard, zamilkłam więc. [str. 180]
Właśnie.

Nie ma w tej powiastce osób inteligentnych, ale Janet jest najgłupsza. Sęk w tym, że to ona jest narratorką i właśnie z jej perspektywy poznajemy całą historię. W Wikipedii znajduje się informacja, że Burgess ograniczył liczbę słów występujących w powieści do około ośmiuset, jakby trzeba było jeszcze w ten sposób udowadniać, że Janet jest idiotką.


Fabuła powiastki jest grubymi nićmi szyta. Albo nie dzieje się nic ciekawego, albo jest bardzo dramatycznie. Bardzo bardzo.

Na początku książki dwudziestoparoletnia Janet układa towar na półkach w supermarkecie na angielskiej prowincji, a jej niewiele od niej starszy mąż sprzedaje używane samochody. Po pracy oglądają telewizję, ewentualnie jadą do jakiejś restauracji czy do kina. Są szczęśliwi.

Howard postanawia się wzbogacić. W teleturnieju wygrywa tysiąc funtów, a dzięki hazardowi robi z tego osiemdziesiąt tysięcy. Zabiera Janet w podróż do Ameryki i do ciepłych krajów, podczas której szastają pieniędzmi na lewo i prawo, wydając je wyłącznie na rzeczy w najlepszym gatunku, od wina do futra. Janet dochodzi jednak do wniosku, że to bardzo męczące. Wolałaby wrócić do domu, może nawet do pracy w supermarkecie. Nie wie, że Howard ma wobec niej inne plany.

Okazuje się, że cały ten szał zakupów był ostatnią szansą, którą Howard dał światu. Mimo tysięcy funtów, które weń zainwestował, nie otrzymał nic, może poza zapachem moralnej zgnilizny i mentalnego zepsucia. Zdecydował, że na znak protestu przeciwko życiu na tym łez padole on i jego żona popełnią samobójstwo.

Wtedy Janet po raz pierwszy w życiu wykazała odrobinę przedsiębiorczości i niemal za jednym zamachem młotka pozbyła się męża i uwiązała do siebie kochanka:
Najlepsze, co możesz zrobić, gdy masz przed sobą trupa i to do tego twego własnego męża, który leży na kuchennej podłodze, i nie wiesz, co począć, to filiżanka dobrej mocnej herbaty. [str. 191]

"Klaskać jedną ręką" to w całej skromnej rozciągłości złośliwa karykatura nie tylko klasy robotniczej, z której wywodzą się Howard i Janet, ale też konkretnych grup zawodowych: nauczycieli, policjantów, kelnerów, sprzedawców, dziennikarzy, artystów i ludzi telewizji. Czegoś takiego nie można napisać na serio ani czytać na serio, ale mnie książka nie wydała się wcale zabawna. Była irytująca, a przerysowania chwilami zbyt oczywiste. 

Być może dlatego, że nie wszystkie żarty czy aluzje mogły być dla mnie w pełni zrozumiałe - książka ukazała się ponad pół wieku temu, a poza tym i tłumaczenie wydaje się dziś nieco przestarzałe (Janet ciągle "jeździła do rygi"), ale to zrozumiałe w przypadku tekstu pisanego potoczyzną (dlaczego by nie stworzyć przy tej okazji nowego słowa). Aktualna jest za to opinia autora co do roli i jakości mediów, pod tym względem nic się przez te pięćdziesiąt lat nie zmieniło. Chyba że na gorsze.

Trudno uwierzyć, że rok później Burgess wydał "Mechaniczną pomarańczę". To zupełnie inna literatura. Może dlatego "Klaskać jedną ręką" opublikował pod pseudonimem Jospeh Kell?

piątek, 23 sierpnia 2013

DZIEWCZYNY ATOMOWE

Tytuł: Dziewczyny atomowe. Nieznana historia kobiet, które pomogły wygrać II wojnę światową (Girls of Atomic City. The Untold Story of the Women Who Helped Win World War II)
Pierwsze wydanie: 2013
Autorka: Denise Kiernan
Tłumaczenie: Mariusz Gądek

Wydawnictwo Otwarte
ISBN: 978-83-7515-158-9
Stron: 420


"The Girls of Atomic City". Oryginalny tytuł znacznie lepiej oddaje treść książki niż wariacja na ten temat w wykonaniu tłumacza czy wydawcy. Denise Kiernan przytacza historie jednostek, ale składają się one na opowieść o pewnej specyficznej społeczności, która podczas II wojny światowej uczestniczyła w tworzeniu i pracy Zakładów Technicznych Clinton w stanie Tennessee, gdzie wzbogacano uran potrzebny do produkcji bomb atomowych. W szczytowym momencie było tam zatrudnionych osiemdziesiąt dwa tysiące osób, z czego siedemdziesiąt pięć tysięcy mieszkało w pobliskim, wybudowanym specjalnie dla nich, kompleksie mieszkalnym Oak Ridge. Co ciekawe, tylko bardzo, bardzo nieliczni zdawali sobie sprawę z tego, nad czym konkretnie pracują. Proces produkcyjny był podzielony na wiele etapów, do którego przydzielano poszczególnych pracowników. Nie wolno im było wchodzić do pozostałych budynków ani nawet rozmawiać o tym, czym się zajmują, z nikim, nawet ze współpracownikami czy z rodziną.

What you see here
What you do here
What you hear here
When you leave here
Let it stay here

Jeśli ktoś nie przestrzegał tych zasad - nagle znikał. Atmosfera w Oak Ridge, z tymi wszystkimi zakazami, strażnikami, tajemnicami i przepustkami, była zatem szczególna i bardzo rzutowała również na życie prywatne pracowników Zakładów. A ponieważ tak wielu mężczyzn wysłano na front, wśród tych pracowników było stosunkowo dużo kobiet, przeważnie bardzo młodych.

źródło: Polityka.pl
Oczywiście nie zajmowały kluczowych stanowisk, Boże uchowaj, a jeśli były czarnoskóre, to mogły tam co najwyżej posprzątać. Dyskryminacja rasowa dotyczyła zresztą również czarnoskórych mężczyzn, którzy zatrudniani byli wyłącznie do prac fizycznych. Czarnoskórzy małżonkowie nie mogli razem mieszkać, nie przewidziano też szkół dla ich dzieci. Opowiada o tym Kattie Strickland, czarnoskóra pracownica firmy sprzątającej, i chyba właśnie jej wątek zainteresował mnie najbardziej. Zdecydowała się na rozłąkę z dziećmi i przyjazd do Oak Ridge, bo nigdzie indziej nie płacili wtedy tak dobrze za machanie ścierką. 

źródło: Polityka.pl
Tak na marginesie, to dziwne, że jakoś rzadko zestawia się szalejące wtedy w Europie antysemityzm i nacjonalizm z występującym (m.in.) w Stanach rasizmem, skoro u źródeł obu zjawisk leży to samo: pogarda dla inności. Niepokojące jest to, że i obecnie, jak to zwykle bywa w czasach kryzysu, nacjonalizm nie tyle może przybiera na sile, ile raczej bardziej rzuca się w oczy. A jednocześnie nie jest wystarczająco mocno potępiany, bo zakłada maskę patriotyzmu. Zdaje się jednak, że jest to temat na osobny wpis.

Przy podejmowaniu pracy w Zakładach Technicznych Clinton kierowano się jednak nie tylko względami finansowymi. Nie wiedziano, co tam jest wytwarzane, miało to być coś, co przyspieszy zakończenie wojny i powrót żołnierzy do domu. 

Z kolei austriacka fizyczka Lise Meitner doskonale zdawała sobie sprawę z tego, nad czym pracują Amerykanie, bo proponowano jej pracę przy tym projekcie, ale odmówiła. Pośrednio przyczyniła się jednak do stworzenia bomby atomowej jako autorka (wraz ze swym siostrzeńcem Otto Frischem) "pierwszej teoretycznej interpretacji procesu rozszczepienia" jądra atomu. Denise Kiernan przypomina tę postać, pominiętą w 1944 roku przez Komitet Noblowski. Wspomina również niemiecką geochemiczkę Idę Noddack, która "zasugerowała możliwość rozszczepienia jądra atomu" kilka lat przed odkryciem tego zjawiska, za co została początkowo wyśmiana, oraz kilka amerykańskich fizyczek, które również pracowały przy Projekcie Manhattan.

Ta książka to nie tylko opowieść o "atomowych dziewczynach". Autorka sporo pisze również o samym procesie produkcyjnym i związanymi z tym zagadnieniami naukowymi i logistycznymi. I muszę przyznać, że choć od czasów liceum fizyka jawi mi się jako czarna magia, to jednak większość tych fragmentów była dla mnie w miarę zrozumiała. Dowiedziałam się na przykład, co to jest izotop:).

Relacje mieszkanek Oak Ridge i, że tak to ujmę, część teoretyczna i historyczna wciąż się przeplatają, co jest oczywiste, ale jednak mniejsze poszatkowanie narracji byłoby z korzyścią dla czytelnika. 

Można by się też spodziewać, że skoro przygotowaniom do produkcji bomby atomowej Denise Kiernan poświęciła tak dużo miejsca, to nieco szerzej napisze również o skutkach jej użycia. Panie, z którymi rozmawiała, były dumne ze swojej pracy i jej efektu. Nie można ich oczywiście winić za Hiroszimę i Nagasaki, bo przecież nie wiedziały, nad czym pracują, ale zabrakło mi w ich wypowiedziach, a może nawet bardziej w narracji autorki jakiejś myśli propacyfistycznej, która chyba musi nasunąć się każdemu, kto obejrzy zdjęcia ofiar (po którejkolwiek ze stron konfliktu). Projekt Manhattan był przedsięwzięciem imponującym, ale trzeba pamiętać i o jego negatywnych skutkach. Obiektywizm autorki jest bardzo amerykański. 

Z drugiej strony docenić trzeba ogrom pracy, jaki Kiernan włożyła w przygotowanie się do napisania tej książki. Poświęciła jej siedem lat i to widać - informacje pochodzą z przeróżnych źródeł: wspomnień, dokumentów, raportów.

Mimo wszystko książkę przeczytałam z zainteresowaniem i nie żałuję, że w drodze wyjątku zgodziłam się przyjąć ją (pośrednio) od wydawnictwa. Ważne wydarzenia widziane oczyma kobiet - to mnie zawsze intrygowało. Zachęciło mnie też to, że książka miała niezłe recenzje na Amazonie i goodreads.com. Szkoda tylko, że otrzymałam egzemplarz przed korektą, o czym mnie nie uprzedzono i co mnie nieco zirytowało, choć przyznaję, że nie było tak źle - widywałam książki z gorszymi błędami, nad których korektą pracowały dwie osoby.