Impresje

poniedziałek, 30 maja 2011

Prywatnie i filmowo

Od lat żyję w przekonaniu, że nie jestem do końca zdrowa, ale nie lubię konfrontować tej mojej hipotezy z diagnozą lekarską. Po pierwsze dlatego, że lekarze bagatelizują albo wyolbrzymiają znaczenie objawów, a po drugie dlatego, że każdy z nich twierdzi co innego. Chodzę do przychodni tylko wtedy, kiedy już muszę.
W ubiegły wtorek wybrałam się na rutynowe badanie okulistyczne. I się zaczęło. Okazało się (dlaczego wcześniej tego nie wykryto?!), że mam szerszą prawą źrenicę, choć nie w takim stopniu jak David Bowie:), a poza tym cieńsze niż normalnie listki barwnikowe tęczówek (do tej pory myślałam, że mam po prostu taki dziwny kolor oczu). Ale nic to. Musiałam sobie przypomnieć wszystkie poważniejsze choroby, które przechodziłam w ciągu całego mojego życia, a nawet ile punktów w skali Apgar otrzymałam po urodzeniu. Pozapisywałam się na różne badania i może pod koniec lata dowiem się czegoś konkretnego. Albo i nie. 

Prawdopodobnie powyższy akapit nikogo nie zainteresuje, ale ja lubię dzielić się informacjami na temat mojego stanu zdrowia z każdym, kto się tylko nawinie - rodzice i siostra nigdy nie wierzyli w to, że źle się czuję, ich zdaniem po prostu przesadzałam, przekonywały ich dopiero wyniki badań i recepty, przywykłam zatem do opowiadania o moich kłopotach zdrowotnych innym ludziom:).

***

Rzadko oglądam coś w telewizji, bo mam tylko kilka programów, na których i tak rzadko trafia się coś ciekawego. Nie lubię filmów z lektorem, przerywanych reklamami, tańców z gwiazdami itd., programy typu "Wiadomości" w TVP albo "Fakty" w TVN na ogół tylko mnie irytują, bo nie spełniają swojej podstawowej funkcji - informacyjnej. Najbardziej wartościowe pozycje lądują w najgorszym czasie antenowym. Osoby cierpiące na bezsenność mogły ostatniej nocy obejrzeć na TVP1 całkiem niezły maraton filmowy: "Blue velvet", potem "Biały" i wreszcie o godzinie trzeciej "Kobietę samotną".


Ten ostatni film oglądałam w telewizji wiele lat temu (kiedy takie rzeczy pokazywano o mniej nienormalnych porach) i wywarł wtedy na mnie ogromne wrażenie. Wydał mi się tak pesymistyczny, że nie zamierzałam już nigdy do niego wracać, ale niedawno zmieniłam zdanie - chciałam się przekonać, jaka dzisiaj będzie moja reakcja. 

Film nie wydał mi się już tak porażający jak kiedyś, może dlatego, że znałam zakończenie, no i jestem starsza, ale sedno opowieści, jej sens chyba zawsze pozostanie aktualny - ludzie najbardziej potrzebujący pomocy zwykle otrzymują jej najmniej. 
Główna bohaterka, Irena Misiak, samotnie wychowuje synka i pracuje jako listonoszka. Jest jej ciężko, nie umie rozpychać się łokciami i często staje się kozłem ofiarnym, bo "nikt za nią nie stoi". Rzecz dzieje się około 1980 roku, kiedy można było jakoś żyć, jeśli miało się znajomości i umiało kombinować. Ale ona nie potrafi. To taka uwspółcześniona wersja Hioba, z tą różnicą, że nad Ireną Bóg się nie ulitował.

Warto obejrzeć ten film również ze względu na kreacje aktorskie Marii Chwalibóg (Irena Misiak), Bogusława Lindy (świetny jako Jacek Grochala - niepełnosprawny były górnik), Sławy Kwaśniewskiej (ciotka Ireny) i Pawła Witczaka (syn Ireny i dowód na to, że w polskich filmach dziecięcy aktorzy nie zawsze są drętwi). Jeśli ktoś zna PRL tylko z komedii Barei, to naturalizm i w ogóle klimat filmu "Kobieta samotna" może go nieco zaszokować. 
Dodam jeszcze, że obraz ten wyreżyserowała Agnieszka Holland, wspólnie z Maciejem Karpińskim napisała scenariusz, muzykę stworzył Jan Kanty Pawluśkiewicz, a autorem zdjęć był Jacek Petrycki.

Film powstał w 1981 roku, ale jego premiera miała miejsce dopiero w 1987; oczywiście został ocenzurowany. Na stronie filmpolski.pl przeczytałam, że "istnieje tzw. integralna wersja filmu. Została ona uzupełniona w stosunku do poprzednich emisji o kilka scen usuniętych przedtem przez cenzurę. W ich trakcie na ekranie pojawiają się napisy angielskie - gdyż tylko kopia z wersją angielską zawierała te sceny". Ciekawe, co wycięli. Ja niestety widziałam tylko wersję okrojoną.

Polecam, ale i uprzedzam - film jest wyjątkowo pesymistyczny. I bardzo prawdziwy.

PS Odradzam czytanie opisu filmu na filmwebie - streszczono tam CAŁĄ fabułę.

czwartek, 26 maja 2011

KOBIETY

Tytuł: Kobiety (Women)
Autor: Charles Bukowski
Pierwsze wydanie: 1978
Tłumaczenie: Lesław Ludwig

Wydawnictwo: Noir sur Blanc
ISBN: 83-7392-051-X
Stron: 430

Ocena: 2/5


Pod wpływem wpisu Anny zarezerwowałam sobie tę powieść w bibliotece jeszcze w styczniu, ale oddano ją dopiero niedawno i stąd zwłoka w lekturze. "Kobiety" znajdują chyba wielu amatorów, o ile można sądzić po liczbie pieczątek z datami zwrotu. Mnie ta książka nie przypadła do gustu, zastanawiałam się nawet, czy zdołam dotrwać do ostatniej strony.

Oczekiwałam nie wiadomo jakich kontrowersji, a otrzymałam nudnawe wynurzenia pisarza po pięćdziesiątce. Główny bohater, Henry Chinaski, uchodzi za alter ego Bukowskiego. Pije, sypia z kobietami, zarabia na życie pisząc i prezentując swoją twórczość na wieczorach autorskich. I tak na okrągło. Niezwykłe jest tylko to, że choć Chinaski jest wstrętnym egocentrykiem i szowinistą, w dodatku niezbyt dbającym o swoją higienę osobistą, mnóstwo młodych i atrakcyjnych kobiet pakuje się do jego łóżka.
Chinaski w oczach swoich i "znawców" uchodził za nonkonformistę, ale moim zdaniem brak złudzeń, obojętność wobec uczuć innych osób i alkoholizm wcale nie są takie oryginalne. Poza tym nie wydaje mi się, żeby postawa Chinaskiego była jego świadomym wyborem; sprawiał raczej wrażenie, że na nic innego po prostu go nie stać, a za całym tym pozorowanym, wystudiowanym luzem drzemały spore pokłady strachu i kompleksów. 

Zastanawiam się, po co w ogóle Bukowski napisał tę książkę. Najprawdopodobniej po prostu dla kasy (Chinaski tak by zrobił). Przesłania brak. Nie ma tu regularnej fabuły, powieść wypełniają opisy kolejnych - krótszych i dłuższych - związków głównego bohatera (ze szczególnym uwzględnieniem wyglądu jego partnerek i scen łóżkowych). Chinaski jest postacią bardzo statyczną, a pozostali bohaterowie są ledwo zarysowani. Liczyłam na interesujące opisy obyczajowości Los Angeles w latach siedemdziesiątych albo intrygujący portret środowiska amerykańskich pisarzy, ale nic z tego - Chinaski/Bukowski olewał wszystkich i wszystko, więc oczywiście nie pisał o nikim i o niczym, co nie było z nim bezpośrednio związane. OK, pod niektórymi jego wypowiedziami nawet ja mogłabym się podpisać, ale właśnie dlatego wydały mi się banalne.
Wszędzie panuje chaos. Ludzie po prostu rzucają się na wszystko w zasięgu ręki: komunizm, zdrową żywność, zen, surfing, balet, hipnozę, terapię grupową, orgie, rowery, zioła, katolicyzm, podnoszenie ciężarów, podróże, ucieczkę od rzeczywistości, wegetarianizm, Indie, malarstwo, rzeźbę, pisanie, komponowanie, dyrygenturę, wyprawy z plecakiem, jogę, kopulację, hazard, alkoholizm, wędrówki bez celu, mrożony jogurt, Beethovena, Bacha, Buddę, Chrystusa, transcendentalną medytację, heroinę, sok z marchwi, próby samobójstwa, szyte na miarę garnitury, podróże odrzutowcem do Nowego Jorku, dokądkolwiek... Te fascynacje zmieniają się nieustannie, mijają, ulatują bez śladu. Ludzie po prostu muszą znaleźć sobie jakieś zajęcia w oczekiwaniu na śmierć. To chyba dobrze, że istnieje jakiś wybór. [str. 261]
To prawda, ale jednak truizm.

Moim zdaniem "Kobiety" mogą się wydać interesujące tylko osobom, których fascynuje Charles Bukowski i którym będzie się chciało doszukiwać się w tej powieści tropów autobiograficznych. Autor nie ma nic ciekawego do powiedzenia (a w każdym razie nic, co usprawiedliwiłoby długość tej książki), a i swoim stylem mi nie zaimponował. Przebrnęłam przez całość chyba tylko dlatego, że niemal do ostatniej strony spodziewałam się sceny, w której jedna z partnerek Chinaskiego odpłaci mu pięknym z nadobne, ale to oczywiście nie nastąpiło. 

poniedziałek, 23 maja 2011

Kobieta w literaturze VIII

Na to mu Ewa pięknem ozdobiona:
Twórco mój, władco, czego ty zapragniesz,
Uczynię zawsze bez sprzeciwu, bowiem
Bóg tak nakazał, Bóg jest twoim prawem,
A tyś jest moim i nie wiedzieć więcej,
Jest najszczęśliwszą wiedzą dla niewiasty
I chwałą dla niej. Z tobą rozmawiając
O czasie całym zapominam, także
0 porach wszystkich i tych pór przemianach;
Wszystkie mnie cieszą jednako, gdyż słodkie
Jest świtu tchnienie, słodki też poranek
Z czarownym śpiewem najwcześniejszych ptaków,
Miłe i Słońce, gdy pierwsze promienie
Wschodu spływają na ten kraj uroczy,
Na krzewy, drzewa, owoce i kwiaty,
Lśniące od rosy; pachnąca i Ziemia,
Żyzna po deszczu ożywczym i ciepłym;
I słodkie zmroku łagodne nadejście;
A także cicha noc ze swoim mrocznym
Ptakiem i pięknym Księżycem, i jego
Trenem gwiaździstym z klejnotów niebieskich,
Lecz ani tchnienie świtu, który rośnie
Z czarownym śpiewem najwcześniejszych ptaków,
Ni Słońce, wstając nad krajem uroczym,
Ni krzew, ni owoc, ni kwiat lśniący rosą,
Ni woń po deszczu, ni zmrok ów łagodny,
Ni noc tak cicha ze swym mrocznym ptakiem,
Ni przy Księżycu przechadzka, ni drżący
Blask gwiazd, bez ciebie nie może być słodki.
Bo po cóż świecić mają przez noc całą?
Dla kogo widok ów, jakże wspaniały,
Jeśli sen wszystkie pozamyka oczy?— 
[Księga czwarta, w. 805-836, str. 102-103]

Autor: John Milton
Tytuł: Raj utracony (Paradise Lost)
Pierwsze wydanie: 1667
Tłumaczenie: Maciej Słomczyński
Wydawnictwo Literackie, 1986

wtorek, 17 maja 2011

KRÓLOWA I JA, KRÓLOWA CAMILLA

Tytuł: Królowa i ja (The Queen and I)
Autorka: Sue Townsend
Pierwsze wydanie: 1992
Tłumaczenie: Hanna Pawlikowska-Gannon

Wydawnictwo: Książka i Wiedza
ISBN: 83-05-12687-0
Stron: 190

Ocena: 3+/5


Motyw bohatera, który nagle znalazł się w środowisku zupełnie mu obcym i musi się z tą sytuacją zmierzyć, wciąż powraca - w literaturze i w filmie. Pierwszy raz zetknęłam się z nim chyba w książce Marka Twaina pt. "Książę i żebrak", w której książę Edward Tudor, syn Henryka VIII, zamienia się miejscami z łudząco do niego podobnym Tomem Cantym, potomkiem przestępcy, i jak to tylko w bajkach bywa - bardzo długo nikt tego nie zauważa. Edward zostaje zmuszony do żebraniny, a Tom zabawia się stawianiem pieczęci na ważnych dokumentach. 

W powieści Sue Townsend następnego dnia po wyborach wygranych przez Ludową Partię Republikańską (z socjalistycznym zacięciem) cała brytyjska rodzina królewska została skazana na wegetację na prowincji wśród społecznych nizin. Założycielem i przywódcą tego ugrupowania był Jack Barker, który wcześniej pracował w telewizji i dzięki swoim kontaktom zdołał właśnie za pośrednictwem tego medium wpłynąć na podświadomość wyborców tak, aby zagłosowali przeciw monarchii. 
Królowa Elżbieta II, jej matka, siostra, mąż, dzieci, wnuki i psy zamieszkali w niewielkich domkach, za sąsiadów mając ludzi ubogich i rodziny patologiczne. Z dnia na dzień musieli nauczyć się własnoręcznie sprzątać, gotować i utrzymywać się z pomocy socjalnej. Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one - zgodnie z tą zasadą próbowali dostosować się do lokalnych zwyczajów, a niektórzy z nich nawet odetchnęli z ulgą, ciesząc się, że odpadły im nudne funkcje reprezentacyjne. 

Autorka przerysowuje nieco znany z doniesień prasowych (czy też raczej plotek) charakter członków rodziny królewskiej, ale więcej w tym sympatii niż szyderstwa, choć zwykły zjadacz chleba odczuwa jakąś taką złośliwą satysfakcję, obserwując zmagania błękitnokrwistych z codziennością. Przypuszczenie, że nawet książę Walii byłby bezradny wobec biurokracji, gdyby wpadł w jej wiry, jest nieco pocieszające.
Dobrze się bawiłam, czytając tę powieść, choć jako nie-Brytyjka nie zdołałam pewnie wyłapać niektórych aluzji. Dziękuje zacofanemu.w.lekturze za jej polecenie:).

Zakończenia (które jest tak samo nieprawdopodobne jak cała ta historia) domyśliłam się właściwie na samym początku, ale książka spodobała mi się na tyle, że jeszcze w trakcie lektury zarezerwowałam sobie w bibliotece kontynuację.


Tytuł: Królowa Camilla (Queen Camilla)
Autorka: j.w.
Pierwsze wydanie: 2006
Tłumaczenie: Ewa Świerżewska

Wydawnictwo: W.A.B.
ISBN: 978-83-7414-382-0
Stron: 414

Ocena: 2-/5


Jak widać ta powieść nie przypadła mi do gustu. Autorka  chyba zapomniała o tym, w jaki sposób zakończyła "Królową i ja", i jak gdyby nigdy nic kontynuuje poprzednią historię, z tym że nie jest to już lekka, przyjemna satyra, a raczej ponura i nudna przestroga.

Jack Barker rządzi od trzynastu lat i jest nie tyle premierem, ile dyktatorem. Wszyscy Brytyjczycy są nieustannie inwigilowani, wielu (m.in. rodzina królewska) zostało zmuszonych do zamieszkania w tzw. Strefach Zamkniętych, które mogą opuszczać tylko wtedy, jeśli otrzymają przepustkę. Biurokracja jeszcze bardziej się rozrosła, a poziom edukacji i służby zdrowia gwałtownie się obniżył. Trudno się zatem dziwić, że rosnąca w siłę opozycja planuje startować w wyborach z hasłem powrotu monarchii. Okazuje się jednak, że dla Brytyjczyków ważniejsze jest prawodawstwo dotyczące psów (które podobno wszyscy tam uwielbiają) niż kwestie ustrojowe.
Również w rodzinie królewskiej sporo się dzieje: żoną księcia Karola jest teraz Camilla (o Dianie prawie się nie wspomina), pojawia się ich nieślubny syn, książę William pracuje w firmie ustawiającej rusztowania, książę Harry żeni się z sąsiadką z powodu tzw. wpadki... Bohaterowie dostosowali się już do okoliczności, w których przyszło im żyć, nie odstają tak bardzo od swoich sąsiadów, a przecież w poprzedniej części zabawna była właśnie ta ich odmienność.
Tym razem autorka sporo miejsca oddaje bezpośrednio we władanie psom, i tym należącym do błękitnokrwistych, i tym należącym do plebsu. Czworonogi komentują zachowanie swoich panów oraz bieżące wydarzenia polityczne, zapoznajemy się też bliżej z ich sferą "uczuciową". No cóż, te fragmenty wydały mi się jeszcze mniej zabawne niż reszta książki, chwilami nawet niesmaczne.

"Królowa Camilla" jest nudna i przegadana, napisana zbyt serio. Przeczytałam ją chyba tylko z rozpędu. Wciąż liczyłam, że dalej będzie lepiej, ale nie było, wręcz przeciwnie. Sue Townsend pisze o zjawiskach, które aktualnie niepokoją wielu ludzi (np. wszechobecność kamer, gromadzenie przez urzędy państwowe zbyt wielu danych o obywatelach), ale robi to bez wdzięku, bez polotu i bez dobrego pomysłu. Zdecydowanie nie polecam. Radzę poprzestać na "Królowej i ja".

czwartek, 12 maja 2011

NASZA KLASA

Tytuł: Nasza klasa
Autor: Tadeusz Słobodzianek
Posłowie: Leopold Neuger
Pierwsze wydanie: 2009

Wydawnictwo: słowo/obraz terytoria
ISBN: 978-83-7453-956-2
Stron: 108

Ocena: 2+/5


Dramat Tadeusza Słobodzianka to próba pokazania na scenie tragedii, która wydarzyła się w Jedwabnem (choć nazwa miejscowości nigdzie nie pada) oraz tego, co było wcześniej, i tego, co nastąpiło potem. Autorowi udało się dość zgrabnie streścić mniej więcej siedemdziesiąt lat polskiej historii (cudzoziemcy niewiele z tego zrozumieją), przy czym raczej ją relacjonuje niż wyjaśnia.

Nie spodobał mi się ten utwór. Uważam, że jeśli już pisze się o faktach, które wszyscy dobrze znają, to po to, żeby powiedzieć o nich coś nowego, pokazać je z jakiejś oryginalnej, ciekawej perspektywy, jak nikt przedtem, albo po to, żeby się wykazać artystycznie. Moim zdaniem Tadeusz Słobodzianek nie zrobił ani jednego, ani drugiego.
Lektura jego dramatu właściwie nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, nie skłoniła do refleksji czy zweryfikowania jakichś moich poglądów. Nie dowiedziałam się niczego, o czym bym wcześniej nie przeczytała w gazetach.

Profesor Grażyna Borkowska, przewodnicząca jury, podkreśliła, że o przyznaniu Tadeuszowi Słobodziankowi Nagrody Nike zadecydowała nie tematyka dramatu, ale jego forma, to, że "w sposób wstrząsająco prosty, a jednocześnie niesłychanie przemyślany, kreśli historię katów i ofiar, morderców i mordowanych".

Trudno mi ocenić, na ile ta forma jest nowatorska, ponieważ po dramaty, zwłaszcza współczesne, sięgam rzadko. Chyba nie chodzi o to, że zamiast scen mamy tu lekcje (niektóre jakieś takie bez morału...) i dziecięce wierszyki? A może jury zadziwiło to, że wszystkie postaci są już martwe - opowiadają o wydarzeniach z mniej lub bardziej odległej przeszłości, odgrywają je dla widzów na scenie i jednocześnie komentują. Pod koniec lat dwudziestych chodziły do tej samej szkoły, a może nawet klasy. Dzieci polskie i żydowskie bawiły się wtedy razem, o czym niektóre z nich nie chciały potem pamiętać.
Nie rozumiem, dlaczego autor skupił się na stereotypach, a nie na psychologii - miałby szerokie pole do popisu. Tymczasem są tu przykłady typowych postaw i losów, ale brakuje ich genezy, a chyba właśnie ona wypadłaby (również na scenie) najciekawiej. Być może lepiej byłoby się skupić na kilku tylko postaciach albo na mniejszym wycinku historii?

Tak, wszystko tu jest "proste" (a może powinnam napisać: schematyczne), ale ja wcale nie uważam tego za zaletę, którą warto nagrodzić. Znużyła mnie ta lektura, tak jak nużyły mnie kiedyś lekcje historii, na których nawet ciekawe i dramatyczne wydarzeniach nauczycielka omawiała w sposób sztampowy i nudny.


Oczywiście oceniałam tutaj utwór "Nasza klasa", a nie przedstawienie teatralne, którego nie widziałam. Być może na scenie ta sztuka wypada lepiej (odsyłam do recenzji snoopy'ego).

wtorek, 10 maja 2011

Emily Brontë o homeopatii

Rodzeństwo Brontë nigdy nie cieszyło się dobrym zdrowiem, do czego przyczyniły się zapewne trudne warunki mieszkaniowe (w ich listach często przewija się informacja o przenikliwym zimowym wietrze, który dawał im się we znaki). 
Maria i Elżbieta zmarły wkrótce po powrocie ze szkoły w Cowan Bridge (straszne warunki, jakie tam panowały, Charlotta opisała potem w "Jane Eyre"), Anna od urodzenia chorowała na astmę, Branwell być może miał jakieś problemy psychiczne (a potem dobił się alkoholem i opium), Charlotta była niezwykle nerwowa, a stres objawiał się u niej migreną i kłopotami żołądkowymi. 

Emilia była z nich wszystkich najzdrowsza, ale nawet ona nie poradziła sobie z przeziębieniem, jakiego nabawiła się wracając z pogrzebu Branwella 28 września 1848 roku. Przeszła dwie grypy w ciągu kilku tygodni i czuła się coraz gorzej, ale zdawała się ignorować swój stan. Nie chciała mówić o swojej chorobie ani przyjmować żadnych lekarstw, starała się wykonywać wszystkie spoczywające na niej obowiązki domowe.
Informowany stale o stanie zdrowia już nie Ellisa Bella, ale ukochanej siostry, Emilii, pan Williams proponuje zasięgnięcie porady doktora Eppsa, homeopaty. "Włożyłam Pański najżyczliwszy list w ręce Emilii natychmiast po przeczytaniu, starając się usilnie ani jednym słowem nie wyrazić mego poparcia dla homeopatii - byłoby to nieskuteczne. Na ogół najlepiej jest pozwolić jej samej formułować własny sąd, a zwłaszcza nie opowiadać się po stronie, ku której chciałoby się ją skłonić, gdyż wtedy z pewnością przychyli się do opinii przeciwnej i w dziewięciu przypadkach na dziesięć utwierdzi się rozumowo w przekonaniu, że nie powinna ustąpić. Dotychczas odmawia brania lekarstw, odrzuca pomoc medyczną, Po przeczytaniu listy Pana powiedziała: <<Intencje pana Williamsa są zacne i dobre, ale on ulega złudzeniu. Homeopatia to tylko inna forma szarlatanerii >>". [Anna Przedpełska-Trzeciakowska, "Na plebanii w Haworth", fragment listu Charlotty do Williama Smitha Williamsa, z 22 listopada 1848 roku]
Córka prowincjonalnego pastora podejrzewała to ponad 150 lat temu. Mamy wiek XXI, a leki homeopatyczne nadal świetnie się sprzedają. 

Emilia zgodziła się, aby posłano po doktora, dopiero 19 grudnia, ale umarła zanim przyszedł.

Anna zmarła 28 maja 1849 roku. W ciągu mniej więcej siedmiu miesięcy odeszło troje dzieci Patricka i Marii Brontë. Pastor oglądał również śmierć swego ostatniego dziecka, Charlotty - zmarła 31 marca 1855 roku, miała niecałe 39 lat.

poniedziałek, 9 maja 2011

Wyobraźcie sobie, że włamano się na moje konto, którego używam do blogowania i spraw z tym głównie związanych, a do którego podpięte są blog, poczta, czytnik RSS, picasa i inne usługi. Nie zauważyłam żadnych szkód, ale mogło się zdarzyć tak, że do osób, z którymi za jego pomocą koresponduję, został wysłany jakiś spam. Mam nadzieję, że nie wysłano z mojego konta żadnych komentarzy. Z góry przepraszam za ewentualne niedogodności
Teraz muszę pozmieniać wszystkie swoje hasła do różnych serwisów:(.

sobota, 7 maja 2011

NA PLEBANII W HAWORTH

Tytuł: Na plebanii w Haworth. Dzieje rodziny Brontë
Autorka: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Pierwsze wydanie: 1990

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7180-233-1
Stron: 512

Ocena: 5-/5



Sobotni poranek 8 lipca 1848 roku George Smith spędzał, jak zwykle, w pracy. Stosunkowo niedawno odziedziczył po ojcu wydawnictwo, którego siedziba mieściła się w Londynie i którego sytuacja finansowa nie była najlepsza, musiał więc poświęcić mnóstwo czasu i energii, by ten stan zmienić. Dopingował go zapewne fakt, że był jedynym żywicielem rodziny - na utrzymaniu miał matkę, trzy siostry i młodszego brata, który jeszcze się uczył. Firma Smith i Elder złapała wiatr w żagle dzięki wydaniu w październiku 1847 roku powieści "Jane Eyre". 

Jej autor, Currer Bell, miał jeszcze dwóch kuzynów parających się piórem: Ellisa i Actona. Ta trójka w maju 1846 roku wydała własnym sumptem tomik poezji, który okazał się artystyczną i finansową porażką. Lepiej powiodło im się z prozą - w lipcu 1847 roku Tomasz Cautley Newby, właściciel niewielkiej firmy wydawniczej w Londynie, postanowił opublikować powieść "Agnes Grey" Actona Bella i "Wichrowe wzgórza" Ellisa Bella. Zrobił to jednak dopiero w grudniu, gdy "Jane Eyre" odniosła sukces, a na nazwisku Bell można było zarobić. 
Umowa między panami Bell i panem Newby była tak skonstruowana, że autorzy ponosili całe ryzyko, a do wydawcy trafiał praktycznie cały zysk. "Agnes Grey" i "Wichrowe wzgórza" sprzedawały się dobrze, ale Acton i Ellis nie zarobili nawet pensa. Mimo to ten pierwszy zdecydował się wydać u Newby'ego kolejną powieść pt. "Dzierżawca dworu Wildfell". Również ta książka spotkała się z uznaniem czytelników. 

Trzeba przyznać, że pan Newby robił wszystko, aby sprzedaż książek obu panów Bellów była jak najlepsza - posuwał się nawet do sugerowania, że "Agnes Grey", "Wichrowe wzgórza" oraz "Dzierżawca dworu Wildfell" wyszły spod jednego pióra - pióra autora "Jane Eyre", a nawet więcej - że to on, pan Newby, tego autora reprezentuje. Taką właśnie informację przekazał przedstawicielom amerykańskiego wydawnictwa Harper Brothers, z którymi negocjował wydanie w Stanach Zjednoczonych "Dzierżawcy".
Sęk w tym, że jednocześnie George Smith przedstawiał się Amerykanom jako reprezentant autora "Jane Eyre", ci poprosili go zatem o wyjaśnienia. 
George Smith zaczynał podejrzewać, że wszystkie książki napisała jedna osoba, która część swej twórczości powierzyła jemu, a część innemu wydawcy, każdego z nich zapewniając o wyłączności. Nigdy nie spotkał się osobiście z Curerrem Bellem, bo wszystkie sprawy związane z publikacją "Jane Eyre" załatwiali korespondencyjnie.
Kupiecka renoma George'a Smitha była zagrożona, napisał więc do Currera Bella list, w którym prosił o dostarczenie dowodu, który potwierdziłby nieprawdziwość informacji podanych przez Newby'ego.

Kilka dni później, właśnie w ów sobotni poranek, wszystko się wyjaśniło. George Smith mozolił się właśnie w swoim kantorze, kiedy kancelista powiadomił go, że jakieś dwie damy pragną z nim pomówić w prywatnej sprawie. Po latach tak opisał to spotkanie:

Od lewej: Anna, Emilia,
Branwell (zamazany), Charlotta Brontë
Autor: Branwell Brontë


"Do kantoru weszły dwie osobliwie odziane drobne damy, blade i niespokojne; jedna podeszła bliżej i wręczyła mi list adresowany moim własnym pismem do pana Currera Bella. Zauważyłem, że list był otwarty, więc spytałem dość ostro: <<Skąd to pani wzięła?>> <<Z poczty - odpowiedziała - to list adresowany do mnie. Przyjechałyśmy tu obie, aby pan mógł się przekonać na własne oczy, że jest nas co najmniej dwie>>. A więc stał przede mną Currer Bell we własnej osobie. Nie muszę mówić, że ogarnęła mnie natychmiast gwałtowna ciekawość i podniecenie. Poprosiłem panie do siebie i przedstawiłem im pana Williamsa, po czym zacząłem robić projekty, jak by tu najdogodniej podjąć naszych gości". [str. 331-332]

Wprawdzie George Smith podejrzewał - jak sam twierdził - od początku, że "Jane Eyre" napisała kobieta, ale chyba się nie spodziewał, że okaże się ona ubogą, nieładną, niemodnie ubraną i zupełnie pozbawioną uroku 32-letnią starą panną, córką pastora z Haworth - niewielkiej miejscowości gdzieś w barbarzyńskim Yorkshire. A jednak.
Charlotta Brontë przybyła do Londynu, by bronić swego dobrego imienia. Towarzyszyła jej Anna Brontë alias Acton Bell, natomiast Emilia Brontë alias Ellis Bell została w domu. Charlotta i Anna odwiedziły również pana Newby'ego, ale nie zachował się żaden opis tej wizyty.

Z czasem George Smith lepiej poznał Charlottę, ale jego pierwsze spotkanie z Anną było zarazem ostatnim, a Emilii nie widział nigdy.

***

Nie mogłam sobie odmówić przyjemności przytoczenia tej anegdoty oraz całego jej kontekstu; teraz przejdę do omówienia książki Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Muszę przyznać, że czytałam ją z ogromnym i stale rosnącym zainteresowaniem, bo o rodzinie Brontë nie wiedziałam dotąd prawie nic.

Autorka przybliża jej dzieje, skupiając się przede wszystkim na losach Charlotty, Branwella, Emilii i Anny. Opisuje ich dzieciństwo, młodość oraz - w mniejszym stopniu - twórczość, podkreśla te wydarzenia z ich krótkiego życia, które mogły stać się genezą poszczególnych utworów czy scen.
Najwięcej miejsca poświęca Charlotcie, zapewne dlatego, że to ona żyła najdłużej, ona zawarła najwięcej znajomości i ona prowadziła najobfitszą korespondencję, która stała się potem podstawowym materiałem źródłowym dla biografów.

Szczególnie zaskoczyły mnie informacje o dzieciństwie rodzeństwa Brontë, zwłaszcza opisy ich zabaw i rozrywek. Cała czwórka czytywała gazety, interesowała się polityką, poza tym - latami snuła i zapisywała historie o wymyślonych przez siebie krainach, zamieszkiwanych przez przedziwnych bohaterów, a wydarzenia w nich się rozgrywające traktowała z taką samą powagą jak te, które miały miejsce w prawdziwym życiu. Co jak co, ale wyobraźnię miały te dzieciaki niepospolitą.

Anna Przedpełska-Trzeciakowska przedstawia czytelnikom również kontekst wydarzeń: sytuację i stosunki panujące wówczas na angielskiej prowincji, podziały wewnątrz kościoła anglikańskiego, przemiany gospodarcze.

Wszystko to autorka czyni w wybornym stylu, znanym choćby z przekładów powieści Jane Austen. Często cytuje listy czy wspomnienia rodziny Brontë i osób z nią związanych, przytacza również recenzje powieści Charlotty, Anny i Emilii, a na końcu książki znajdziemy spis wybranych pozycji bibliograficznych. Anna Przedpełska-Trzeciakowska korzystała m.in. z materiałów zgromadzonych w Muzeum Rodziny Brontë w Haworth, spacerowała po tamtejszych wrzosowiskach, a zdjęcia ze swojej wyprawy zamieściła - jak wynika z informacji wewnątrz książki - w swoim dziele, ktoś jednak ograbił mój biblioteczny egzemplarz ze wszystkich fotografii; w takich chwilach google i internet bardzo  się przydają.

Podsumowując: "Na plebanii w Haworth" polecam wszystkim, a zwłaszcza miłośnikom twórczości sióstr Brontë. Warto, by sięgnęli po tę książkę również wydawcy i redaktorzy - można się z niej dowiedzieć, jak wygląda wzorowa współpraca między wydawnictwem i autorem. Pozycja ta pocieszy niewątpliwie debiutantów, których pierwsza powieść spotkała się z miażdżącą krytyką - "Wichrowe wzgórza" Emily Brontë doceniono dopiero po latach. Hmm... właściwie to jej przypadek chyba jednak nie doda im otuchy...

***

Pozwolę sobie przytoczyć jeszcze jedno wydarzenie, które postronnemu obserwatorowi może się wydać zabawne, ale Charlotcie Brontë i Williamowi Thackerayowi nie było wtedy do śmiechu.
Pan William Smith Williams, lektor i recenzent wydawnictwa Smith i Elder, który pierwszy dostrzegł talent Charlotty, wysłał kilka egzemplarzy pierwszego wydania "Jane Eyre" do kilku wybitnych pisarzy i krytyków. Jednym z nich był Thackeray. Powieść Currera Bella (wszystko to wydarzyło się jeszcze przed autodemaskacją Charlotty) bardzo mu się spodobała, o czym poinformował wydawnictwo w liście. Pan Williams przesłał go do Haworth. Pochwały Thackeraya ogromnie pochlebiały Charlotcie, bo uważała go za najwybitniejszego z ówczesnych angielskich pisarzy. Postanowiła mu się odwdzięczyć dołączając do drugiego wydania "Jane Eyre" następującą dedykację:
Wielmożnemu panu W.M. Thackerayowi książkę tę z szacunkiem dedykuje - autor.
Nieoczekiwanie to niewinne zdanie wywołało w odległym Londynie wielki skandal. Pogrzebana na prowincji Charlotta nie mogła wiedzieć tego, co było doskonale znane towarzystwu ze stolicy. Okazało się, że Thackeray, podobnie jak bohater "Jane Eyre" - pan Rochester, miał chorą psychicznie żonę. Jej leczenie nie przyniosło rezultatów, zamieszkała zatem na prowincji, pod opieką pielęgniarki.
W wytwornym, a zapewne i w mniej wytwornym towarzystwie londyńskim rozeszła się plotka, że autorką "Jane Eyre" jest była guwernantka córek Thackeraya, którą wziął za model swojej Becky Sharp w "Targowisku próżności", a z którą łączył go romantyczny związek. Po zerwaniu tego związku nieszczęsna guwernantka, wiedziona czy to miłością, czy chęcią zemsty, napisała "Jane Eyre", a Thackeray przedstawiony został jako Rochester. [str. 321]
Oczywiście nie było w tym słowa prawdy, ale plotki mają długi żywot i cała ta historia latami wlokła się za Thackerayem.

niedziela, 1 maja 2011

Inny książęcy ślub

Zerkałam, przyznaję, na telewizyjną relację ze ślubu Catherine Middleton z księciem Williamem. Przypomniał mi się wtedy inny ślub w angielskiej rodzinie królewskiej, taki sprzed ponad pięciuset lat. Za księcia Walii wychodziła wówczas również Katarzyna, ale Aragońska. I na imieniu panny młodej podobieństwa się kończą.

* Negocjaje *

Prawdopodobnie obraz przedstawia
jedenastoletnią Katarzynę
Aragońską lub jej siostrę,
autor: Juan de Flandes
To nie było małżeństwo z miłości, przesądziły o nim wyłącznie względy polityczne. Katarzyna przyszła na świat 16 grudnia 1485 roku, Artur 20 września 1486 roku, a dyplomaci zaczęli negocjować warunki ich ślubu już w 1487 lub 1488 roku.

Ona była najmłodszą córką hiszpańskiej pary królewskiej: Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego, on był pierworodnym synem króla Anglii Henryka VII i Elżbiety York. Anglia i Hiszpania miały wspólnego wroga (Francję), mogły również współpracować w dziedzinie handlu. Sojusz opłacał się obu stronom. Ustalono, że Katarzyna otrzyma w dwóch ratach posag w wysokości 200 000 koron (czyli ok. 40 000 funtów, co było wówczas zawrotną sumą), a gdyby została wdową, otrzymywałaby jedną trzecią dochodów z Walii, Kornwalii i Chester. (Można poczytać również o traktacie w Medina del Campo).

Przyszłej młodej pary o zdanie nie pytano; miała się osobiście poznać dopiero bezpośrednio przez ślubem. Naturalnie już na wstępnym etapie negocjacji prezentowano maluchy wysłannikom drugiej strony, aby upewnić ich, że oferuje się zdrowe i pełnowartościowe dziecko. (Artur urodził się jako wcześniak i większość historyków twierdzi, że w związku z tym był słaby i chorowity, natomiast David Starkey, polegając na relacjach naocznych świadków, uważa inaczej).

Oczywiście ślub mógł się odbyć dopiero za kilkanaście lat, a w tym czasie obie strony mogły pod wpływem bieżących wydarzeń zmienić zdanie i chwilami nawet się na to zanosiło.
Układy jednak wznowiono w 1496 roku, a w sierpniu 1497 w pałacu Woodstock w obecności angielskiej pary królewskiej i całego dworu Artur i Katarzyna (którą per procura reprezentował hiszpański ambasador Roderigo Gonsalez de Puebla) zaręczyli się. Od tej pory Katarzyna oficjalnie nosiła tytuł księżnej Walii.

Królowa Izabela i królowa Elżbieta (dołączała też do nich lady Małgorzata Beaufort, matka Henryka VII) rozpoczęły korespondencję, w której wymieniały się informacjami na temat dzieci i dobrymi radami. Zalecano Katarzynie naukę języka francuskiego, dobór ładnych dam dworu i przyzwyczajanie się do picia wina, bo woda w Anglii nie nadawała się do tego celu. W międzyczasie Henryk VII pozbywał się ewentualnych pretendentów do korony, którzy mogliby zagrozić pozycji Tudorów - dynastii wówczas nowej i jeszcze niezbyt stabilnej.

Izabela i Ferdynand nalegali, aby przed podróżą Katarzyny do Anglii odbył się jeszcze ślub per procura. Pierwszy miał miejsce 19 maja 1499 roku w Bewdley. Katarzynę ponownie zastępował ambasador de Puebla, Artur pojawił się osobiście, a
rolę księdza grał jego szambelan, sir Ryszard Pole. Książę i ambasador trzymali się za ręce, a Pole ujął ich dłonie między swoje. Potem Artur oświadczył, że bierze Katarzynę de Pueblę za żonę, Hiszpan zaś wypowiedział odpowiednią formułkę za swoją infantkę. Ta ceremonia w ówczesnym prawie kanonicznym znana była jako umowa per verba de praesenti - "to znaczy, że ma być od tej pory nierozwiązywalna". [David Starkey, "Sześć żon Henryka VIII", str. 52]
Po uroczystości de Puebla siedział na uczcie po prawej stronie króla i "zgodnie ze zwyczajem symbolicznie wsunął nogę w królewskie łoże małżeńskie" [Antonia Fraser, "Sześć żon Henryka VIII", str. 29]. Od tej pory Katarzyna i Artur mogli już pisać do siebie listy; po łacinie, bo oboje dobrze znali ten język.
Kolejne zaślubiny per procura odbyły się w grudniu 1500 roku.

* Podróż do Anglii *

Wciąż przekładano podróż Katarzyny do Anglii. Miały na to wpływ przedłużające się negocjacje między Henrykiem i Ferdynandem - każdy z nich próbował ugrać dla siebie jak najwięcej. Do tego doszły kłopoty Królów Katolickich: rodzinne (m.in. śmierć następcy tronu) i wewnętrzne (powstanie Maurów).

Wyruszyła wreszcie 21 maja 1501 roku z Grenady w Andaluzji (południe Hiszpanii). Była to podróż długa i męcząca. Dopiero na początku sierpnia dotarła do położonej nad morzem Galicii (północ Hiszpanii), udała się jeszcze na pielgrzymkę do znajdującego się w tej prowincji grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela, a 17 sierpnia z La Coruña popłynęła drogą morską do Anglii. Sztorm zagnał jednak jej flotę z powrotem do Hiszpanii. Rejs wznowiono 27 września. Hiszpańska flota miała dopłynąć do Southampton, ale seria burz sprawiła, że 2 października zawinęła do portu w Plymouth.

* Podróż do Londynu *

Trzeba było zmienić wszystkie plany - wszak na uroczyste przywitanie Katarzyny przygotowywano się w odległym Southampton. Ustalono, że komitet powitalny spotka się z orszakiem Katarzyny w Exeter i razem wyruszą do Londynu. Tam miała po raz pierwszy zobaczyć się ze swym mężem i jego rodziną.

Katarzyna Aragońska ok. 1503 roku,
autor: Michel Sittow
Również ten etap podróży ciągnął się niemiłosiernie (przynajmniej z dzisiejszej perspektywy) - jakość dróg była kiepska, a poza tym okoliczna szlachta chciała powitać przyszłą królową. Na początku listopada Henryk VII nie chciał już dłużej czekać w niepewności i postanowił obejrzeć księżniczkę jak najszybciej - wciąż się obawiał, że Ferdynand w jakiś sposób go oszukał. Po drodze spotkał Artura, który udawał się do Londynu z Ludlow w Walii i razem wyruszyli Katarzynie naprzeciw.

Katarzyna przebywała akurat w Dogmersfield, mniej więcej 40 mil od Londynu. Król przesłał jej informację o swoim przyjeździe, ale księżniczka przez ambasadora odpowiedziała, że spotkanie jest niemożliwe, bo ojciec zakazał jej aż do dnia ślubu wszelkich kontaktów z mężem i jego rodziną. Henryk stwierdził, że w Anglii Katarzyna podlega angielskiemu królowi i angielskim zwyczajom. Musiała skapitulować.

Oględziny wypadły pomyślnie - Katarzyna wyglądała zdrowo i ładnie (choć podobno była niska), nie przypominała wcale typowej Hiszpanki (w końcu płynęła w niej też krew Plantagenetów). Henryk odetchnął z ulgą, Artur był zachwycony. Wyprawiono ucztę, Katarzyna tańczyła ze swymi dwórkami, a Artur z żoną jednego z ministrów. Jeszcze nie wypadało, aby tańczyli ze sobą, choć byli już przecież zaręczeni i dwa razy poślubieni per procura.

Następnie Katarzyna udała się do Lambeth, skąd miała uroczyście wjechać do Londynu i po raz kolejny, ale tym razem osobiście, poślubić księcia.

* Wjazd do Londynu *
Pod koniec piętnastego wieku większość ważnych imprez królewskich składała się z czterech elementów: entrée, czyli procesji "wejściowej", zasadniczej uroczystości, pasowania na rycerzy Orderu Łaźni i turnieju. Poszczególne części rozkładały się na parę dni i odbywały w różnych miejscach. [D.S., str. 71]
Ceremoniał był ogromnie skomplikowany, posiłkowano się więc "Księgą Królewską" ("The Ryalle Book"), która zawierała zbiór precedensów na tego rodzaju okazje.
Przygotowania do uroczystości rozpoczęły się już w 1499 roku, a Henryk VII - słynący przecież ze swego skąpstwa - tym razem nie żałował pieniędzy.

Książę Artur ok. 1500 roku,
autor: nieznany
Wjazd Katarzyny do Londynu miał miejsce w piątek 12 listopada. Planowano, że uczyni to w stylu angielskim, czyli w lektyce, ona jednak zdecydowała się na styl właściwy dla jej ojczyzny: jechała na mule, osiodłanym i przystrojonym na sposób hiszpański, siedziała na nim po damsku, ale na prawej stronie, podczas gdy w Anglii siadywano na lewej. Również suknię miała hiszpańską, a jej nakrycie głowy przypominało "kardynalski kapelusz przytrzymywany szalem ze złotej koronki", jak zanotował pisarz królewski.

"Pochód podążał na wschód wzdłuż prawego brzegu Tamizy, w pewnym oddaleniu od rzeki" [D.S., str. 75]. Od St George's Fields towarzyszyła mu asysta angielska, na czele której stał młodszy brat księcia Artura - Henryk, wówczas książę Yorku, w przyszłości król Henryk VIII i drugi mąż Katarzyny Aragońskiej, ale w 1501 roku nic nie zapowiadało takiego właśnie rozwoju wydarzeń. Orszak miał przejechać przez City, aby zrobić wrażenie na londyńczykach i zaskarbić trochę sympatii dla dynastii Tudorów.
Na spotkanie księżniczki wyjechali konno miejscy notable: burmistrz, jego miecznik, kronikarz, dwaj szeryfowie i dwudziestu czterech rajców w ceremonialnych szatach. Cała delegacja ruszyła następnie na czele orszaku, prowadząc go na most Londyński. Na jego środku odbyło się pierwsze z serii widowisk, które miasto przygotowało na cześć Katarzyny. [D.S., str. 76]
Takich widowisk było w sumie sześć, a ich motywem przewodnim były Cnota i Honor. Aktorzy deklamowali wiersze pełne pompatycznych odwołań religijnych, astrologicznych i genealogicznych, których Katarzyna zapewne wcale nie rozumiała, bo jeszcze nie znała języka angielskiego. Na koniec swojego entrée otrzymała od burmistrza i rajców pieniądze oraz drogocenną zastawę stołową.
Następnie orszak Katarzyny udał się do katedry św. Pawła, w której dwa dni później miał się odbyć ślub. Tam oczekiwał na nią arcybiskup Canterbury. Złożyła dary, pomodliła się w kaplicy św. Erkenbalda, po czym udała się do pobliskiego pałacu biskupiego, w którym miała potem spędzić miesiąc miodowy.

W sobotę 13 listopada Katarzyna udała się do zamku Baynard, aby odwiedzić swą teściową - Elżbietę York. Obie panie zapewne za wiele nie rozmawiały, ale wieczór umilały im tańce i muzyka.

* Ślub *

Następnego dnia, w niedzielę 14 listopada, odbył się ślub. Wybrano katedrę św. Pawła, ponieważ znajdowała się znacznie bliżej City niż opactwo Westminster i otaczał ją rozległy plac, a Henrykowi VII zależało na jak największej widowni. Uczyniono wszystko, aby uroczystości tej dodać splendoru.
Na środku nawy głównej wybudowano wysokie, wielostopniowe okrągłe podium, na którym miały się odbyć zaślubiny. Aby młoda para mogła do niego dotrzeć - wiadomo: w kościele będzie wielki ścisk - na całej długości nawy głównej zbudowano pomost wznoszący się na wysokość człowieka. Prowadził on od zachodnich wrót do podium, a potem do balustrady oddzielającej prezbiterium od nawy. [David Starkey, "Cnotliwy książę", str. 108]
Długość pomostu wynosiła ponad 150 metrów. Zapewniał młodej parze bezpieczeństwo i gwarantował, że będzie widoczna z każdego miejsca wewnątrz katedry.

Na takie widowisko stawiły się tłumy. Oczywiście dla krewnych i dostojników przygotowano odpowiednie miejsca: rodzina królewska oglądała uroczystość ze specjalnej loży, a burmistrz i rajcy miejscy z podwyższenia.
Katarzyna opuściła pałac biskupi w asyście księcia Yorku, Henryka. Weszła do katedry drzwiami zachodnimi, wspięła się po stopniach na pomost i dołączyła do narzeczonego i licznie reprezentowanego duchowieństwa na centralnym podwyzszeniu. Trębacze, rozmieszczeni wysoko pod sklepieniem dla maksymalnego wykorzystania akustyki budowli, zadęli w swe intrumenty. (...) Katarzyna ubrana byla w białą suknię z szeroką krynoliną, na głowie zaś miała mantylę, welon z białego jedwabiu obszyty na brzegach kilkucentymetrowym pasem klejnotów. [D.S., str. 81]
Odczytano papieską dyspensę i warunki intercyzy. Henryk VII i Artur zatwierdzili tytuł własności ziem, z których osiągałaby dochody po ewentualnej śmierci męża, natomiast Hiszpanie wpłacili pierwszą ratę posagu, czyli 20 000 funtów w złocie.
Teraz nastąpiła właściwa ceremonia zaślubin, która trwała około trzech godzin. Po jej zakończeniu Katarzyna i Artur oraz cała świta przeszli pomostem do głównego ołtarza. 
Nowożeńcy trzymali się za ręce, jak to było przewidziane w programie. Znów zagrały fanfary, ale tuż przed wkroczeniem do prezbiterium młodzi zatrzymali się i odwrócili do zgromadzonych w kościele, najpierw na północną stronę, potem na południową, aby wszyscy mogli ich widzieć. Wyglądało to na spontaniczny gest i wzbudziło niekłamany zachwyt i aplauz tłumu. [D.S., str. 81]
Równie długo co zaślubiny trwała msza. Organizatorzy uroczystości pamiętali, że nawet koronowane głowy są tylko ludźmi i mają potrzeby fizjologiczne, więc dla Artura i Katarzyny przygotowano osobne kabiny z zasłonami i dachem, na wszelki wypadek.

Po mszy Artur udał się do pałacu biskupa, aby tam przywitać swą żonę, natomiast Katarzyna raz jeszcze przemierzyła cały pomost, przy czym znów towarzyszył jej książę Yorku.

* Uczta weselna i noc poślubna *

Ucztę weselną wyprawiono według Antonii Fraser - w zamku Baynard, według Davida Starkeya - w pałacu biskupa. W każdym razie o godzinie 17 earl Oksfordu, piastujący dziedziczne stanowisko lorda wielkiego szambelana, nakazał przygotować nowożeńcom łoże. Zajęły się tym ich guwernantki oraz inne damy.
Ścielenie królewskiego łoża było skomplikowaną czynnością, szczegółowo opisaną w "Księdze królewskiej". Składało się ono z kilku warstw i jego ułożenie wymagało zaangażowania sporego zespołu. Na samym dnie kładziono podściółkę ze słomy. Jeden z gwardzistów kładł się na nią i przewracał się kilka razy z boku na bok, by wyrównać słomę i sprawdzić, czy nie ma w niej ukrytej broni lub innych przedmiotów, które mogłyby zranić śpiącego. Słomę przykrywano płótnem, na nim kładziono materac z pierza, koc, potem dwa prześcieradła, znowu koc, na nim dwa lub trzy błamy futrzane, w tym jeden gronostajowy. Całość wieńczyło znów prześcieradło, na koniec dodawano poduszki, też przykrywane pasem płótna. Materac i poduszki musiały być silnie strzepinięte i "wzburzone", koce i prześcieradła dokładnie wygładzone, a ich wolne brzegi podwinięte pod spód. Całą procedurę kończył element religijny - skropienie łoża kilkoma kroplami wody święconej dla odegnania złych snów. [D.S., str. 82-83]
Damy dworu Katarzyny rozebrały ją i ułożyły w łożu. Artur miał coś w rodzaju wieczoru kawalerskiego, po którym grupa szlachty i duchowieństwa odprowadziła go do sypialni i do żony. Biskupi pomodlili się za młodą parę, pomachali kropidłami i kadzielnicami. Wreszcie Katarzyna i Artur zostali sami. Szczegóły tej i kolejnych wspólnych nocy tych dwojga będą po trzydziestu latach szczegółowo rozpatrywane i omawiane na forum publicznym, nawet międzynarodowym, ale wtedy, w listopadzie 1501 roku, żadne z nich jeszcze o tym nie wiedziało, zresztą Artur nie dowiedział się nigdy.

* Świętowania ciąg dalszy *

W poniedziałek pozwolono Katarzynie samotnie kontemplować ostatnie wydarzenia, odwiedził ją tylko earl Oksfordu, który przyniósł pozdrowienia od króla. We wtorek mogła ze wspomnianej już specjalnej loży w katedrze obserwować, jak Henryk VII wraz z synami dziękuje Bogu za jej małżeństwo z Arturem.

Następnie rodzina królewska udała się Tamizą do Westminsteru. Tam pasowano aż 76 rycerzy Orderu Łaźni. 18 listopada rozpoczęły się trwające tydzień zabawy: turnieje, maskarady, uczty, tańce. 26 listopada dwór udał się rzeką do Richmond, gdzie polowano i podziwiano przebudowany niedawno pałac. Trzy dni później hiszpańscy ambasadorowie, którzy eskortowali Katarzynę podczas podróży do Anglii, wyruszyli w drogę powrotną do domu zaopatrzeni w listy od Henryka VII, Elżbiety York i Artura, którzy prześcigali się w wychwalaniu synowej i żony.
***

Katarzyna Aragońska,
autor nieznany
Po latach sztormy i burze, które tak utrudniały Katarzynie podróż do nowej ojczyzny, uznano za złowróżbne. Po opisanych wyżej uroczystościach nastąpiła proza życia w obcym kraju, śmierć męża, upokorzenia ze strony Henryka VII, początkowo szczęśliwe małżeństwo z Henrykiem VIII, które zakończyło się tak spektakularnie i tak dla niej boleśnie.

***   ***   ***

Powyższy tekst to jakby streszczenie odpowiednich rozdziałów dwóch książek: "Sześciu żon Henryka VIII" Davida Starkeya oraz "Sześciu żon Henryka VIII" Antonii Fraser. Zaglądałam także do "Cnotliwego księcia" również autorstwa Davida Starkeya. Fraser i Starkey różnią się nieco, jeśli chodzi o szczegóły niektórych wydarzeń, więc siłą rzeczy w mojej kompilacji mogłam popełnić jakieś błędy (będę wdzięczna za poinformowanie mnie o nich). Odsyłam oczywiście do ich publikacji.
Wszystkie obrazki pochodzą z Wikipedii.