Tytuł: Miasteczko Middlemarch (Middlemarch: A Study of Provincial Life)
Pierwsze wydanie: 1871-1872
Autorka: George Eliot (Mary Ann Evans)
Tłumaczenie i przedmowa: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7255-810-8
Stron: tom I 499, tom II 467
Ocena: 3+/5
(SPOILERY)
Wydane po raz pierwszy w 1874 roku "Miasteczko Middlemarch" podobno wyróżniało się swego czasu realistycznym przedstawieniem angielskiej prowincji i wewnętrznych przemian bohaterów. Cóż, mnie o wiele bardziej podoba się opis francuskiej prowincji i jej mieszkanców w "Pani Bovary" (1856 r.), bo choć mam dla George Eliot dużo sympatii, to muszę jednak stwierdzić, że do poziomu Flauberta nawet się nie zbliżyła. Nie zamierzam tu porównywać obu tych powieści; to tylko luźne skojarzenie, które wzięło się stąd, że i w "Middlemarch" pewien młody lekarz poślubia kobietę, której nie jest w stanie zapewnić takiego poziomu życia, o jakim ona marzy, co oczywiście kończy się katastrofą, ale zupełnie innego rodzaju. Gdyby ktoś chciał się pokusić o jakieś analizy porównawcze, to sensowniej byłoby napisać o "Middlemarch" i "Portrecie damy" Henry'ego Jamesa.
Pierwsze wydanie: 1871-1872
Autorka: George Eliot (Mary Ann Evans)
Tłumaczenie i przedmowa: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7255-810-8
Stron: tom I 499, tom II 467
Ocena: 3+/5
(SPOILERY)
Wydane po raz pierwszy w 1874 roku "Miasteczko Middlemarch" podobno wyróżniało się swego czasu realistycznym przedstawieniem angielskiej prowincji i wewnętrznych przemian bohaterów. Cóż, mnie o wiele bardziej podoba się opis francuskiej prowincji i jej mieszkanców w "Pani Bovary" (1856 r.), bo choć mam dla George Eliot dużo sympatii, to muszę jednak stwierdzić, że do poziomu Flauberta nawet się nie zbliżyła. Nie zamierzam tu porównywać obu tych powieści; to tylko luźne skojarzenie, które wzięło się stąd, że i w "Middlemarch" pewien młody lekarz poślubia kobietę, której nie jest w stanie zapewnić takiego poziomu życia, o jakim ona marzy, co oczywiście kończy się katastrofą, ale zupełnie innego rodzaju. Gdyby ktoś chciał się pokusić o jakieś analizy porównawcze, to sensowniej byłoby napisać o "Middlemarch" i "Portrecie damy" Henry'ego Jamesa.
George Eliot umieściła akcję swej powieści w latach 1830-1832. W tym czasie dyskutowano w Anglii o reformie wyborczej, przywróceniu praw obywatelskich katolikom, budowano kolej i rozwijano gospodarkę. To wszystko w książce jest, ale raczej w tle, zresztą niezbyt barwnym.
W oryginale powieść nosi podtytuł "A Study of Provincial Life" i ta jej warstwa jest znacznie bardziej interesująca. Zresztą Anglicy lubują się w pokazywaniu poszczególnych klas społecznych, różnic i zależności między nimi. Nawet się nie dziwię, bo to ciekawe zjawisko, zwłaszcza jeśli nie doświadcza się go na własnej skórze, a tylko o nim czyta jako o dziwactwie sprzed dziesięcioleci czy wieków. Denerwuje mnie tylko, szczególnie w twórczości Agathy Christie, maniera, zgodnie z którą służący i generalnie ludzie niskiego stanu to niemal bez wyjątku idioci, którzy ledwie do trzech potrafią zliczyć. U Eliot jest podobnie, ale oprócz głupich parobków jest w tej powieści sporo naprawdę świetnie sportretowanych postaci reprezentujących różne stany. Mam tu na myśli przede wszystkim Tertiusa Lydgate'a, Rozamundę Vincy, pana Brooke'a i pana Bulstrode'a. Siłą tej powieści są właśnie ci bohaterowie (i kilku trzecioplanowych), na pewno nie fabuła, styl ani "panoramiczność". Wydaje mi się, że lepszy literacko byłby zbiór opowiadań o mieszkańcach Middlemarch - może w krótszych utworach autorka darowałaby sobie filozoficzno-obyczajowe dywagacje narratora.
Nie wymieniłam pierwszoplanowej heroiny, Dorotei Brooke, bo mam alergię na marysuizm, więc ta postać wciąż mnie irytowała. W "Preludium" autorka podkreśla znaczenie wątku Dorotei i wskazuje, NIESTETY, kierunek interpretacji. Jej bohaterka ma być jedną z tych niezwykłych, choć rzadko spotykanych kobiet, zdolnych - tak jak św. Teresa z Ávili - do czynów bohaterskich i wzniosłych, którym jednak przyszło żyć w epokach podcinających skrzydła, skazujących je na niezrozumienie i ostracyzm.
Gdyby nie owo "Preludium", panna Brooke mogłaby zdobyć moją sympatię jako młoda, naiwna dziewczyna, która wskutek braku doświadczenia życiowego i niskiej samooceny (bo tak ukształtowało ją ówczesne społeczeństwo i rodzina) długo uważała, że zdziałać coś dobrego dla świata może tylko u boku mądrzejszego od niej mężczyzny, ale opamiętała się w końcu i wyszła za mąż z miłości, mając na uwadze tylko i wyłącznie szczęście swoje i męża, choć ten związek oznaczał zerwanie z najbliższą rodziną i poważne uszczuplenie majątku.
Co ma do tego św. Teresa? Nic. No właśnie. Poza tym porównanie Dorotei z katolicką świętą prowadzi do zabawnego skojarzenia: czyżby jej pierwszy mąż, pan Casaubon, miał być współczesnym odpowiednikiem krwiożerczych Maurów i rozpasanych hiszpańskich karmelitów?
Marysuizm Dorotei irytował mnie z jeszcze jednego powodu. Odniosłam wrażenie, że - świadomie lub podświadomie - Eliot wplotła w jej historię pewne elementy własnej biografii, że opisując na kilkuset stronach szlachetne motywy postępowania perfekcyjnej panny Brooke, które, jak sądzę, miały niejako usprawiedliwić niewłaściwość drugiego mariażu owej heroiny, autorka starała się pozyskać od opinii publicznej nieco zrozumienia dla samej siebie i innych kobiet w podobnej sytuacji.
W momencie rozpoczęcia publikacji "Middlemarch" Eliot już od dwudziestu lat pozostawała w związku z George'em Lewesem. Nie wyszła za niego za mąż, ponieważ on już był żonaty i nie mógł się rozwieść. Ich związek trwał aż do śmierci Lewesa, jego skutkiem był oczywiście ostracyzm, nawet ze strony najbliższej rodziny pisarki. Rodzony brat odnowił z nią stosunki dopiero z okazji jej ślubu (w 1880 r.) z młodszym o dwadzieścia lat Johnem Walterem Crossem.
Autobiograficzne odniesienia, same w sobie, absolutnie mi nie przeszkadzają, szkoda tylko, że występują akurat w wątku Dorotei, kreowanej na uosobienia wszelkich cnót.
Nie wymieniłam pierwszoplanowej heroiny, Dorotei Brooke, bo mam alergię na marysuizm, więc ta postać wciąż mnie irytowała. W "Preludium" autorka podkreśla znaczenie wątku Dorotei i wskazuje, NIESTETY, kierunek interpretacji. Jej bohaterka ma być jedną z tych niezwykłych, choć rzadko spotykanych kobiet, zdolnych - tak jak św. Teresa z Ávili - do czynów bohaterskich i wzniosłych, którym jednak przyszło żyć w epokach podcinających skrzydła, skazujących je na niezrozumienie i ostracyzm.
Gdyby nie owo "Preludium", panna Brooke mogłaby zdobyć moją sympatię jako młoda, naiwna dziewczyna, która wskutek braku doświadczenia życiowego i niskiej samooceny (bo tak ukształtowało ją ówczesne społeczeństwo i rodzina) długo uważała, że zdziałać coś dobrego dla świata może tylko u boku mądrzejszego od niej mężczyzny, ale opamiętała się w końcu i wyszła za mąż z miłości, mając na uwadze tylko i wyłącznie szczęście swoje i męża, choć ten związek oznaczał zerwanie z najbliższą rodziną i poważne uszczuplenie majątku.
Co ma do tego św. Teresa? Nic. No właśnie. Poza tym porównanie Dorotei z katolicką świętą prowadzi do zabawnego skojarzenia: czyżby jej pierwszy mąż, pan Casaubon, miał być współczesnym odpowiednikiem krwiożerczych Maurów i rozpasanych hiszpańskich karmelitów?
Marysuizm Dorotei irytował mnie z jeszcze jednego powodu. Odniosłam wrażenie, że - świadomie lub podświadomie - Eliot wplotła w jej historię pewne elementy własnej biografii, że opisując na kilkuset stronach szlachetne motywy postępowania perfekcyjnej panny Brooke, które, jak sądzę, miały niejako usprawiedliwić niewłaściwość drugiego mariażu owej heroiny, autorka starała się pozyskać od opinii publicznej nieco zrozumienia dla samej siebie i innych kobiet w podobnej sytuacji.
W momencie rozpoczęcia publikacji "Middlemarch" Eliot już od dwudziestu lat pozostawała w związku z George'em Lewesem. Nie wyszła za niego za mąż, ponieważ on już był żonaty i nie mógł się rozwieść. Ich związek trwał aż do śmierci Lewesa, jego skutkiem był oczywiście ostracyzm, nawet ze strony najbliższej rodziny pisarki. Rodzony brat odnowił z nią stosunki dopiero z okazji jej ślubu (w 1880 r.) z młodszym o dwadzieścia lat Johnem Walterem Crossem.
Autobiograficzne odniesienia, same w sobie, absolutnie mi nie przeszkadzają, szkoda tylko, że występują akurat w wątku Dorotei, kreowanej na uosobienia wszelkich cnót.
Panna Brooke chciała robić coś dobrego dla ludzkości, a została wierną żoną i dobrą matką. Tertius Lydgate też miał dalekosiężne plany: zamierzał dokonać doniosłych odkryć na polu medycyny i propagować nowoczesne metody leczenia na prowincji. Skończył lecząc zamożnych pacjentów z podagrą, w Londynie i na kontynencie. Cel miał jasny i chwalebny, ale na drodze do jego osiągnięcia potknął się o swoją słabość do pięknych kobiet, dumę i zbytnią pewność siebie. Cóż, zdarza się, nawet przystojnym, utalentowanym i dobrze urodzonym mężczyznom.
Nie zadał sobie trudu, żeby dobrze poznać swoją przyszłą żonę, nie widział w niej partnerki, a tylko ładną lalkę. Kochał ją. Jak ulubiony fotel, w którym odpoczywa się po powrocie z pracy. Sądził, że wiąże się z kobietą wrażliwą, delikatną, która zawsze będzie trwać w pobliżu gotowa na każde skinienie, kiedy on zechce zstąpić z wyżyn swojej pracy naukowej do salonu.
Ze zdziwieniem odkrył, że Rozamunda ma własną wolę i plany, które realizuje z żelazną konsekwencją, nie oglądając się na nic i nikogo, nawet na własnego męża. Nie były to plany szczególnie ambitne: chciała wspiąć się o kilka szczebli na drabinie towarzyskiej. Lepiej urodzony i wykształcony mąż miał być środkiem, nie celem.
Obopólne rozczarowanie pojawiło się wraz z problemami finansowymi i trwało nawet kiedy Lydgate się wzbogacił. Ludzie postronni widzieli w nim człowieka sukcesu, on uważał, że poniósł klęskę. Raz porównał Rozamundę do bazylii, która "cudownie rozkwita na mózgu zamordowanego mężczyzny" (str. 464, t. II). Na szczęście poza tym jednym przypadkiem stosunki tej pary dalekie były od egzaltacji, jaka charakteryzowała Doroteę i Willa Ladislawa, który wydał mi się skrzyżowaniem Tristana i Lancelota, Wertera i Gustawa. Owa egzaltacja dziwiła mnie tym bardziej, że związek Lydgate'a i Rozamundy Vincy Eliot opisała subtelnie i z taktem; wątek tej pary to, moim zdaniem, najlepsze fragmenty "Middlemarch".
Dorotea i Tertius to idealiści, którzy - jak sugeruje Eliot - mogliby wiele osiągnąć, ale w innych czasach. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Przecież Tertius, taki, jakim go Eliot wymyśliła, wykorzystywałby w pełni swoją inteligencję i zdolności tylko w krainie zamieszkanej wyłącznie przez mężczyzn. I ewentualnie brzydkie kobiety. Albo feministki. Dorotea... w XX wieku zostałaby może Janiną Ochojską, o ile nie wyszłaby za mąż za jakiegoś naukowca, biorąc przy tej okazji powagę i nimb człowieka uczonego za mądrość i dobroć.
Zderzenie szlachetnej naiwności z rzeczywistością to wdzięczny temat, nie sądzę jednak, żeby akurat ta dwójka bohaterów nadawała się do jego prezentacji. Zresztą opowieść o ich losach ginie trochę wśród wielu innych wątków. Mimo ich liczby fabułę śledzi się gładko dzięki temu, że w każdym występują aktorzy charakterystyczni. Może nieszczególnie oryginalni, ale wyraźnie zarysowani i reprezentatywni dla poszczególnych klas społecznych.
Eliot zdradza w "Middlemarch" umiejętność portretowania postaci kilkoma pociągnięciami pióra.
Oto Sir James:
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zbyt usilnie chciała swoją twórczością udowodnić, że niektóre kobiety potrafią pisać co najmniej tak dobrze jak panowie, a ona sama jest w dodatku erudytką. Każdy rozdział poprzedzony jest cytatem z innego utworu Eliot lub jakiegoś znanego dzieła, który to cytat nic nie wnosi do fabuły, ale upewnia czytelnika "Middlemarch", że autorka ma za sobą lekturę wielu książek. Ów czytelnik zapozna się również z przemyśleniami pisarki na temat natury ludzkiej, którymi podzieliła się z nim za pośrednictwem narratora. Zdarzają się wśród nich wyjątkowo trafne uwagi, ale mimo wszystko wolę powieści, w których narrator jest mniej widoczny.
Nie mogę nie napisać o stylu. Szczerze mówiąc, średnio mi się spodobał. Po przeczytaniu pierwszego zdania "Preludium" miałam minę, którą zwykle rezerwuję dla talerza wątróbki lub czegoś równie mało apetycznego:
Podsumowując (wreszcie!): przeczytać warto, ale odradzam nastawianie się na lekturę arcydzieła.
Biograficzna ciekawostka:
O większości ówczesnej prozy autorstwa pań była jak najgorszego zdania. W 1856 roku Mary Ann Evans (bo tak się naprawdę nazywała) opublikowała esej pt. "Silly Novels by Lady Novelists", w którym wykpiwała większość ówczesnej literatury tworzonej przez kobiety za wydumane, nielogiczne fabuły i papierowych bohaterów. Własne utwory, które zaczęła wydawać wkrótce potem, podpisywała pseudonimem. Nie chciała, żeby jej powieści były z góry przekreślane tylko dlatego, że autorka była kobietą. Prawdopodobnie pragnęła też uniknąć obyczajowego skandalu, który z pewnością by wybuchł, gdyby za sprawą sukcesu literackiego zaczęto się bliżej przyglądać jej życiu prywatnemu.
Twórczość George'a Eliota została szybko doceniona, rozpoczęło się zatem poszukiwanie osoby autora. Mary Ann Evans musiała w końcu przyznać, że chodzi o nią, żeby zapobiec pojawianiu się kolejnych pretendentów, którzy chcieliby sobie przywłaszczyć jej sukces. Skandal był, ale nie wpłynął (przynajmniej nie negatywnie) na sprzedaż jej powieści, zachwycała się nimi nawet królowa Wiktoria.
Kilka cytatów:
Zderzenie szlachetnej naiwności z rzeczywistością to wdzięczny temat, nie sądzę jednak, żeby akurat ta dwójka bohaterów nadawała się do jego prezentacji. Zresztą opowieść o ich losach ginie trochę wśród wielu innych wątków. Mimo ich liczby fabułę śledzi się gładko dzięki temu, że w każdym występują aktorzy charakterystyczni. Może nieszczególnie oryginalni, ale wyraźnie zarysowani i reprezentatywni dla poszczególnych klas społecznych.
Eliot zdradza w "Middlemarch" umiejętność portretowania postaci kilkoma pociągnięciami pióra.
Oto Sir James:
"Umysł męski - jakikolwiek by był - posiada zawsze tę wyższość, że jest męski, podobnie jak najmniejsza brzoza jest drzewem wyższego gatunku niż strzelista palma, a więc nawet jego niewiedza odznacza się wyższą jakością. Sir James nie wymyślił zapewne tej klasyfikacji, ale dobrotliwa Opatrzność nasyca najsłabszą nawet osobowość odrobiną jakiegoś kleju czy krochmalu w postaci tradycji. [tom I, str. 32]Rodzina Featherstone'ów:
Prawdę mówiąc, Featherstoneowie mieli we krwi przeświadczenie, że wszyscy muszą pilnować wszystkich i ze dobrze by było, gdyby każdy sobie uświadamiał, iż jest pilnowany przez Wszechmocnego. [tom I, str. 358]Salomon Featherstone:
Był to mężczyzna bliski siedemdziesiątki, o szerokich policzkach i małych, skrytych oczkach; miał nie tylko o wiele łagodniejszy charakter od brata, ale też uważał się za o wiele bardziej przebiegłego; doprawdy niełatwo byłoby go zwieść, gdyż nikt nie mógł się okazać bardziej chciwy i podstępny, niż on się tego w swoim rozmówcy dopatrywał. [tom I, str. 362]Pan Casaubon:
Wydawało się, że pan Casaubon nie jest nawet świadom, że istnieją banały; nigdy też nie próbował częstować nikogo frazesami typowymi dla różnych zażywnych panów, które smakują jak nieświeży tort weselny, ciągnący za sobą stęchły zapach kredensu. [tom I, str. 46]Szkoda, że panowała wówczas moda na sążniste powieści, bo jestem przekonana, jak już wspomniałam, że Eliot byłaby lepsza w krótkich formach, czego dowodzą te cytaty.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zbyt usilnie chciała swoją twórczością udowodnić, że niektóre kobiety potrafią pisać co najmniej tak dobrze jak panowie, a ona sama jest w dodatku erudytką. Każdy rozdział poprzedzony jest cytatem z innego utworu Eliot lub jakiegoś znanego dzieła, który to cytat nic nie wnosi do fabuły, ale upewnia czytelnika "Middlemarch", że autorka ma za sobą lekturę wielu książek. Ów czytelnik zapozna się również z przemyśleniami pisarki na temat natury ludzkiej, którymi podzieliła się z nim za pośrednictwem narratora. Zdarzają się wśród nich wyjątkowo trafne uwagi, ale mimo wszystko wolę powieści, w których narrator jest mniej widoczny.
Nie mogę nie napisać o stylu. Szczerze mówiąc, średnio mi się spodobał. Po przeczytaniu pierwszego zdania "Preludium" miałam minę, którą zwykle rezerwuję dla talerza wątróbki lub czegoś równie mało apetycznego:
Któż spośród tych, co pragną poznać dzieje człowieka i dowiedzieć się, jak owa tajemnicza mieszanka reaguje na różnorakie eksperymenty dokonywane przez Czas, nie zadumał się choćby przez chwilę nad życiem świętej Teresy i nie uśmiechnął dobrotliwie na myśl o małej dziewczynce, która pewnego ranka wyruszyła w świat z młodszym braciszkiem, by szukać męczeństwa w krainie Maurów? [tom 1, str. 11]Jedno z najbardziej zniechęcających do dalszej lektury pierwszych zdań. Gdyby nie przeświadczenie, że wypadałoby znać choćby jedną powieść George Eliot, rzuciłabym tę książkę w kąt. Na szczęście na początku pierwszego tomu, kiedy autorka prezentowała poszczególnych bohaterów, trafiały się wyjątkowo plastyczne, celne charakterystyki postaci, co dawało nadzieję, że jednak dalej nie będzie aż tak źle. I nie było, również dzięki dobrym dialogom, w których interesująco odbija się ówczesna obyczajowość. Eliot porzucała od czasu do czasu pompatyczny nieco tom i okazywało się wtedy, że potrafi być uroczo ironiczna.
Podsumowując (wreszcie!): przeczytać warto, ale odradzam nastawianie się na lekturę arcydzieła.
*** *** ***
Biograficzna ciekawostka:
O większości ówczesnej prozy autorstwa pań była jak najgorszego zdania. W 1856 roku Mary Ann Evans (bo tak się naprawdę nazywała) opublikowała esej pt. "Silly Novels by Lady Novelists", w którym wykpiwała większość ówczesnej literatury tworzonej przez kobiety za wydumane, nielogiczne fabuły i papierowych bohaterów. Własne utwory, które zaczęła wydawać wkrótce potem, podpisywała pseudonimem. Nie chciała, żeby jej powieści były z góry przekreślane tylko dlatego, że autorka była kobietą. Prawdopodobnie pragnęła też uniknąć obyczajowego skandalu, który z pewnością by wybuchł, gdyby za sprawą sukcesu literackiego zaczęto się bliżej przyglądać jej życiu prywatnemu.
Twórczość George'a Eliota została szybko doceniona, rozpoczęło się zatem poszukiwanie osoby autora. Mary Ann Evans musiała w końcu przyznać, że chodzi o nią, żeby zapobiec pojawianiu się kolejnych pretendentów, którzy chcieliby sobie przywłaszczyć jej sukces. Skandal był, ale nie wpłynął (przynajmniej nie negatywnie) na sprzedaż jej powieści, zachwycała się nimi nawet królowa Wiktoria.
Kilka cytatów:
Normalni ludzie robią to samo, co ich bliźni, toteż jeśli pojawiają się gdzieś jacyś szaleńcy, łatwo ich rozpoznać i unikać. [tom I, str. 18]
My, śmiertelni, kobiety i mężczyźni, przełykamy wiele zawodów między śniadaniem a kolacją, powstrzymujemy łzy, usta nam bieleją, a zapytani odpowiadamy: "Och, nic takiego!". Wspomaga nas duma, a duma wcale nie jest zła, jeśli tylko skłania nas do ukrywania własnych ran, nie zaś o zadawania ich innym. [tom I, str. 79]
Doprawdy, ta kobieta była zbyt młoda na tak wielką rolę jak rola małżonki - powinna być blada, bez wyrazu i przyjmować wszystko za oczywistość. [tom I, str. 333]
A mnie chyba te wszystkie fragmenty zachęciły. :)
OdpowiedzUsuńA czytałaś fragment, który przytoczyłam w poprzednim wpisie?
UsuńMimo wszystko czytało mi się tę powieść gładko, za to pisanie o niej szło mi jak po grudzie.
Teraz już przeczytałam i stwierdzam, że fascynuje mnie i zaciekawia lektura, która tak bardzo jest przeciwstawna do obecnych czasów i mojego spojrzenia. :)
UsuńMnie tamte czasy przerażają. Will Ladislaw, jeden z bohaterów, mówi w pewnym momencie, że "to, czy człowiek jest dżentelmenem, powinno zależeć od niego samego" [tom II, str. 229], ale ten pogląd wydawał się wówczas absurdalny, rewolucyjny. A jednak są i dzisiaj ludzie, którzy za dawnym ustrojem społecznym tęsknią.
UsuńMam ochotę przeczytać tę powieść odkąd poznałem zachwyty, jakie na jej temat wyrażała niejednokrotnie Zadie Smith, autorka, którą bardzo cenię. Od paru lat próbuję znaleźć ją na Allegro i w antykwariatach - bezskutecznie. Twoja notka jest chyba jedyną opinią, jaką o niej przeczytałem, poza wspomnianymi peanami Zadie. Chociaż jest umiarkowana, to jeszcze bardziej zachęciła mnie do lektury - głównie przez kapitalne cytaty. Kto wie, być może będzie to moja wakacyjna lektura? Bo w wakacje lubię czytać grube tomiszcza oraz nadrabiać zaległości z klasyki - a Middlemarch spełnia oba te kryteria. :)
OdpowiedzUsuńKupiłam tę książkę kilka lat temu za 14 złotych w Dedalusie, kiedy jeszcze mieścił się przy Brackiej, ale przeczytałam ją dopiero teraz. Nie wiedziałam, że mamy na półce takiego białego kruka:). Raczej nie będę do niej wracać w najbliższym czasie, więc ewentualnie mogę pożyczyć:).
UsuńCzytałam, że "Middlemarch" zachwycali się Virginia Woolf i Julian Barnes. Może Anglicy dostrzegają w tej powieści coś więcej niż cudzoziemcy. Mnie wciąż po głowie chodziła "Pani Bovary", którą oceniam jednak o wiele wyżej.