Impresje

czwartek, 7 sierpnia 2014

Moje słuszne poglądy na wszystko* I - Czytalność

Zastanawiam się, czy większość autorów pisze książki kierując się gustem potencjalnych czytelników, czy może jednak tworzy przede wszystkim dla własnej artystycznej satysfakcji. Trudno o rzetelne badania w tej materii, natomiast można chyba założyć, że większość redaktorów myśli raczej o odbiorcach.

Jest prawdą powszechnie znaną, że najlepiej sprzedają się romanse, spiskowe teorie dziejów, tania pseudofilozofia i poradniki oferujące uniwersalną i prostą odpowiedź na pytanie "jak żyć" i/lub "jak schudnąć". Szczególnie predestynowani do osiągnięcia finansowego sukcesu w dziedzinie literatury są ci pisarze, którzy w swoich książkach wymieszają we właściwych proporcjach wszystkie te elementy. Może im w tym pomóc współczesna technologia. Pozwolę sobie zacytować fragment artykułu Justyny Sobolewskiej z poprzedniego numeru Polityki (31/2014):
Żarty żartami, ale faktem jest, że Amazon i inne sklepy oraz serwisy internetowe z książkami zbierają informacje nie tylko o tym, ile osób kupuje czy ściąga książki, ale również jak i kiedy użytkownicy czytają, kiedy kończą (lub porzucają) książkę i sięgają po następną. W czasie gdy czytamy coś na czytniku, równocześnie to on czyta nas. Dotychczas wiadomo było tylko, że ktoś kupił (bądź nie) książkę. To, co się z nią dalej działo, było już tajemnicą czytelnika. Czy stoi i się kurzy, czy ma zagięte rogi, czy ktoś ją zaczął, ale nie skończył. Teraz pomiędzy samotność pisarza, niezbędną do pisania, i samotność czytelnika wchodzą koncerny, pieniądze i statystyki, które to, co prywatne, wyciągają w przestrzeń publiczną. Kiedy uruchamiamy aplikację iBooks w iPadzie, kiedy zaczynamy i przerywamy czytanie książki na Kindle’u, kiedy czytamy szybko, przewijając opisy przyrody, i kiedy wracamy do scen erotycznych, kiedy podkreślamy sobie cytaty – wszystko to zostaje zarejestrowane, łącznie z godzinami, w których czytamy. Te dane nie są zazwyczaj udostępniane użytkownikom. (...)
Wszystkie serwisy, które zbierają dane, są zgodne, że warto to robić po to, by czytelnicy dostawali dokładnie to, czego szukają i pragną. Niektórzy wydawcy udostępniają dane swoim autorom. Pisarze często marzą o tym, by zajrzeć do głowy czytelnika. Ale takie dane w rękach wydawców mogą też być twardym argumentem w negocjacjach z pisarzami. Chantal Restivo-Alessi z wydawnictwa HarperCollins zapewniała niedawno w rozmowie z „New York Timesem”, że autorzy dostają dane, ale wciąż tylko od nich zależy, jak będą pisać swoje książki. Jonathan Galassi z nowojorskiego wydawnictwa Farrar, Starus and Giroux jest zdania, że „czytelnik nie powinien mieć nic wspólnego z długością książki. Nie zamierzamy skrócić »Wojny i pokoju«, bo ktoś nie skończył jej czytać”. Kilku autorów zareagowało alergicznie na propozycję, żeby dostarczać czytelnikom dokładnie tego, czego oczekują. To by znaczyło, że pisanie jest tylko odpowiedzią na zapotrzebowanie rynku i niczym nie różni się od produkcji choćby płatków śniadaniowych. – Ciekawość jest – mówi Sylwia Chutnik – ale bałabym się późniejszego sugerowania się: „Oho, lubią moje puenty, w takim razie co akapit walnę jakąś nową”. Poza tym, im więcej elektroniki, tym więcej statystyk, wykresów i Excela. A ja jestem człowiekiem Worda.
W regulaminach wszystkich chyba serwisów internetowych widnieje informacja o tym, że firma zbiera dane o użytkownikach. Zresztą dokładnie to samo robią platformy, na których większość z nas prowadzi swoje blogi - dostarczają nam podstawowe statystyki, ostatnio mocno przekłamane wskutek intensywnej działalności spamerów. Wielu z nas korzysta również z innych narzędzi, np. z Google Analytics. Mierzą one popularność blogu i mogą być argumentem w negocjacjach ze sponsorami. Na blogach książkowych raczej się jeszcze nie zarabia, ale czytałam, że niektóre wydawnictwa proszą o statystyki zanim zdecydują się na wysyłanie egzemplarzy recenzenckich. 

Telewizje od dawna badają oglądalność, radia - słuchalność, a teraz wydawcy i autorzy mogą sprawdzać "czytalność". I wyciągać wnioski. Być może już niedługo książki, opisy i akapity będą miały optymalną długość, zwroty akcji pojawią się w najbardziej preferowanych momentach, na końcu rozdziału znajdzie się zapowiedź tego, co stanie się w następnym, a autorzy wielotomowych serii będą uzależniać losy swoich bohaterów od wyników sondy przeprowadzonej wśród nabywców poprzednich tomów. I to nadal będzie literatura. Efekt będzie mniej więcej taki, jak dzisiaj, ale autor osiągnie go w nieco inny sposób.

Myślę, że na "czytalności" skupią się przede wszystkim twórcy i wydawcy literatury popularnej, lekkostrawnej, tzw. literatury pięknej nie da się chyba pisać w ten sposób. Statystyki mogą popdpowiedzieć rozwiązanie fabularne, ale - póki co - z dostawcy "kontentu" nie zrobią błyskotliwego erudyty, wielkiego stylisty czy świetnego opowiadacza historii. Ale kiedyś - kto wie? - może do tworzenia literatury popularnej człowiek nie będzie w ogóle potrzebny?



Chciałabym się przy okazji odnieść do jeszcze innego prasowego artykułu, tym razem z "Gazety Wyborczej". Jego autor, Kazimierz Orłoś, nadał mu znamienny tytuł: "Najpierw żyj, potem pisz"

Najpierw pan Orłoś dokłada krajowym krytykom literackim (zwłaszcza tym po polonistyce), którzy - jego zdaniem - narzucajom młodym pisarzom pewne mody i konwencje, a potem promują i nagradzają tych posłusznych. Tego komentować nie będę, bo ja się w tym światku nie obracam. Trudno mi się jednak zgodzić z inną tezą pana Orłosia (pisownia oryginalna):
Mam wrażenie, że dziesiątki młodych autorów korzysta z tej "pogody na pisanie". Obdarzeni łatwością pisania, tworzą powieść za powieścią, zyskując aplauz życzliwych krytyków. Gdzieś podział się warunek niezbędny: wartość powieści realistycznej powinna wynikać z doświadczenia autora, z jego życiorysu, z nabytej w ciągu lat znajomości ludzi, ludzkich zachowań i namiętności. Wiązać się z jego pamięcią. Wskazana jest zmiana zawodów, miejsc - długie "terminowanie w życiu" w różnych okolicznościach. Bo postacie w powieści, jak mówi Singer, powinny być brane z życia, mieć swoje odpowiedniki - wzory.
Tymczasem się okazuje , że można wszystko napisać, czerpiąc z własnej wyobraźni i wiedzy komputerowej.
Tak jakby pisarze z wiekiem automatycznie stawali się mądrzejsi i zyskiwali coraz głębszą znajomość ludzkiej natury, co wprost proporcjonalnie przekłada się na jakość ich prozy. Uważam, że niejednokrotnie młody człowiek może mieć o wiele więcej doświadczeń potencjalnie literaturotwórczych niż ktoś o kilka dekad od niego starszy. Czy zdaniem pana Orłosia pisać powieści można dopiero na emeryturze? Moim zdaniem liczy się jednak przede wszystkim talent.
To zdumiewające, że część krytyków nie dostrzega tej różnicy: między prozą, której autor coś przeżył, a tą, której autor jedynie coś sobie wyobraził. To zasadnicza różnica, jasno wynikająca z historii literatury, z twórczości wielkich realistów i polskich, i obcych. Tymczasem jest przeciwnie - ten trend, ten poklask, jaki zdobywają młodzi autorzy pozbawieni doświadczenia życiowego, są w najwyższym stopniu niebezpieczne. Prowadzą do powstawania literatury powierzchownej, często efektownej, ale pozbawionej autentycznej refleksji nad człowiekiem.
Szkoda, że autor nie pokusił się o jakieś konkretne przykłady młodych pisarzy pozbawionych doświadczenia życiowego, przez to powierzchownych, a jednak nagradzanych.

Nie rozumiem, dlaczego tak deprecjonuje wyobraźnię. Czyżby sugerował, że pisać można tylko autobiografie albo reportaże?

Poza tym obecnie nie ma raczej u nas mody na tworzenie wielkich powieści realistycznych w rodzaju "Lalki" czy "Ziemi obiecanej". Oczywiście, powstają współczesne powieści obyczajowe, ale wydaje mi się, że czytelnicy nie szukają w nich twardego realizmu - mają go dosyć na co dzień we własnym życiu, dodatkowe dawki mogą sobie zaaplikować, czytając reportaże albo oglądając tzw. programy interwencyjne. Trzeba by było naprawdę ogromnego talentu, żeby stworzyć powieść realistyczną o naszych czasach, która zajęłaby dzisiejszego czytelnika. Doświadczenie życiowe na pewno tu nie wystarczy, choć niewątpliwie pomoże.

Dalej pan Orłoś zarzuca "autorom z młodego i średniego pokolenia" m.in. wulgarność oraz dążenie do szokowania czytelnika. Zawsze byli tacy pisarze. A wulgarność wcale nie jest właściwia tylko ludziom młodym. Pani Ewa Wójciak, daleko nie szukając, dyrektorka teatru, nazwała papieża wiadomo jak, a "wiedza komputerowa" podpowiada, że urodziła się w 1951 roku. Nie najmłodsi przecież bohaterowie tzw. afery taśmowej używają słownictwa teoretycznie właściwego dla grupki osiedlowych żuli. Wulgarność, nie tylko werbalna, jest nieodłącznym elementem współczesnej rzeczywistości i jeśli literatura ma opowiadać o naszych czasach, to chyba też musi taka właśnie być. Mnie też to razi, ale nie mam na to wpływu.




* Miałam kiedyś blog o takim tytule. Lubię autoironię tej frazy, więc postanowiłam nazwać tak cykl wpisów, które niekoniecznie traktują o książkach. Może zresztą cykl to nieodpowiednie słowo, ot, czasami coś skrobnę.

niedziela, 3 sierpnia 2014

PIĘKNI DWUDZIESTOLETNI

Tytuł: Piękni dwudziestoletni
Pierwsze wydanie: 1966
Autor: Marek Hłasko

Wydawnictwo: Polityka Spółdzielnia Pracy, 2008
Seria: Polska literatura Współczesna (tom I)
ISBN: 978-83-61174-73-8
Stron: 158



   Ci wszyscy chłopcy, z którymi ja zaczynałem, wiedzieli, że jest fatalnie, ale czekali przez lata, aby móc napisać jeden wiersz, jedno opowiadanie; aby móc namalować jeden surrealistyczny obraz czy też wystawić rzeźbę niepodobną do niczego. Ale byli to ludzie, którzy wbrew faktom i wbrew wszystkiemu, co działo się dokoła, usiłowali zachować wiarę, że nadejdzie chwila, w której wolno będzie powiedzieć: nie. My, łysiejący już, i nie piękni, i nie dwudziestoletni, mieliśmy tych parę kroków w słońcu; jedni z nas zrobili to gorzej, drudzy lepiej; nie powstały w tym czasie dzieła o wielkiej wartości, ale być może przydadzą się one przyszłym kronikarzom jako dowody nędzy i nieudolności i jako dowody niemocy człowieka żyjącego w koszmarze, nie znajdującego w sobie siły, aby to wyznać. Ale jak powiedziałem: byli to ludzie, którzy wierzyli, że wolno im będzie powiedzieć tylko to jedno najważniejsze w życiu każdego człowieka słowo: nie.
   Kiedy dzisiaj spotykam ludzi pięknych, dwudziestoletnich i rozmawiam z nimi, przeraża mnie jedno: wszyscy oni wiedzą, że w Polsce jest źle; wszyscy nie mają złudzeń co do tego, że Polska jest krajem okupowanym; natomiast nikogo z nich to specjalnie nie interesuje. Jedna z najładniejszych dziewczyn, jaką ostatnio spotkałem, chce zostać inżynierem od mózgów elektronowych; inny piękny dwudziestoletni studiuje archeologię śródziemnomorską; jeszcze inny jest inżynierem-metalowcem. Żaden z nich nie chciał być ani pisarzem, ani malarzem, ani rzeźbiarzem; żaden z nich nie czeka już na dzień, w którym wolno będzie mu powiedzieć: nie. Jeśli urywa się na Zachód malarz, pisarz czy reżyser, czekają go lata udręki i dorywczych prac; noce spędzone w brudnych hotelach; kobiety, które płacą; i właściwie nie znam wypadku - poza Miłoszem - aby proces deklasacji społecznej nie towarzyszył zawsze artyście uciekającemu spoza Żelaznej Kurtyny. Ci nowi piękni dwudziestoletni nie będą już mieć tych problemów: po wybraniu azylu dalej będą lekarzami, inżynierami czy Bóg wie zresztą czym. Nie grozi im ani nędza, ani głód, ani tęsknota za krajem, który zostawili, i który nie sprawiał im cierpienia. I to są ci nowi piękni dwudziestoletni. [str. 114-115]

Za to Marek Hłasko wierzył i buntował się nieustannie, zwłaszcza kiedy był agentem milicji i korespondentem "Trybuny Ludu", a już na pewno kiedy wprowadzał się do służbowego mieszkania, które przydzieliła mu ta okrutna władza. Jego wiara świadczyła o naiwności i ignorancji, które zresztą u dwudziestolatka czy dwudziestokilkulatka były (i są) czymś naturalnym. Zwłaszcza w tamtych czasach: przecież po II wojnie światowej zasadne było oczekiwanie, że może być już tylko lepiej, a nowy ustrój oferował młodym ludziom względną stabilizację albo możliwość poważnego awansu społecznego - dopóki byli posłuszni, z wewnętrznego przekonania lub wskutek chłodnej kalkulacji. Skąd następne pokolenia miały brać złudzenia?

Hłasko rozczarował się najpierw Polską, a potem, jeszcze szybciej, Zachodem. Tu był niekwestionowaną gwiazdą literatury i środowiska. Tam postrzegano go jako jednego z bardzo wielu początkujących pisarzy, którzy zwiali zza żelaznej kurtyny i którzy mieli do opowiedzenia te same historie. Z goryczą porównywał swoją sytuację z położeniem byłych komunistycznych aparatczyków, których traktowano zupełnie inaczej, bo ich wiedza przydawała się służbom państw, do których uciekali. W jednym z rozdziałów zaproponował zdesperowanym artystom kilka sposobów przetrwania: udawanie obłędu, publiczne potępianie komunizmu, sutenerstwo, pobyt w więzieniu i wreszcie uczciwa praca, przy czym ta ostatnia opcja dostępna była tylko teoretycznie. Małżeństwo z zamożną niemiecką aktorką również stanowiło jakieś wyjście. Skuteczność większości wymienionych metod przetestował na własnej skórze.

O tym wszystkim (i o jeszcze wielu innych rzeczach) Hłasko pisał szczegółowo i sugestywnie, przeplatając fakty z "prawdziwymi zmyśleniami", więc nawet swojej zrozpaczonej matce musiał potem w liście tłumaczyć, że "Piękni dwudziestoletni" to parodia, a nie autobiografia. Wydaje mi się jednak, że nawet jeśli zmyślał w mniejszym lub większym stopniu szczegóły, to autobiograficznej, gorzkiej prawdy i tak w tych tekstach jest sporo.

Zresztą Hłasko zawarł w tych zapiskach nie tylko opowieść o sobie - swoim dzieciństwie, problemach z nauką, pracy fizycznej w państwowych przedsiębiorstwach, wymuszonej współpracy z milicją, początkach pisania, współpracy z "Trybuną Ludu" i "Po prostu", pobycie w Izraelu itd. - obok tego wszystkiego są tu fragmenty bardziej zbliżone do felietonu niż do autobiografii. Autor ocenił polską literaturę powojenną, omówił wizerunek Polaków literaturze amerykańskiej i postrzeganie Ameryki w peerelowskiej Polsce, barwnie opisał modne lokale i zwykłe mordownie - warszawskie, paryskie, izraelskie, wplótł trochę anegdot o znajomych pisarzach (m.in. Broniewski) i filmowcach (m.in. Polański).

Hłasko poruszył też kwestię własnej twórczości, oczywiście, jak to on, autoironicznie i prowokująco. Stwierdził mianowicie, że zwięzłości i rzeczowości nauczył się pisząc donosy dla policji.
Dzisiaj, kiedy myślę o nich, zaczynam czuć coś w rodzaju wdzięczności: zjawili się wtedy, kiedy nie pomyślałem nawet jeszcze o tym, aby bawić się w życiu piórem, i gdyby nie ich proste a pełne zachęty słowa obiecujące mi przykry okres abstynencji - miast pisania traciłbym zapewne zdrowie w restauracjach, opowiadając moim przygodnym towarzyszom i towarzyszkom historię mego złamanego życia. Myślę, iż w tym to właśnie okresie, z konieczności, która stała się potem upodobaniem, nabrałem miłości do formy krótkiej i zwięzłej. To jedyne, co w tej zabawie liczy się dla mnie naprawdę. Tysiąc policjantów można zmienić jednego dnia i tysiąc więźniów można pognać jednego dnia przez tysiąc kilometrów. Ale nie to jest ważne. Ważne jest tylko to, że w twoim życiu może nadejść tysiąc dni, w ciągu których nie zdołasz napisać ani jednej strony. Gdyby mój dorobek pisarski upoważniał mnie do dawania rad młodym, powiedziałbym im: Każdy z was powinien przez jakiś czas popracować dla tajnej policji, aby wyrobić sobie styl i jasność myślenia. Książki trzeba pisać tak jak donosy, pamiętając przy tym, że głupio napisany donos może zniszczyć przede wszystkim ciebie. [str. 34]
"Pięknych dwudziestoletnich" pisał na przełomie 1965 i 1966 roku w Maisons-Laffitte i w Paryżu, a książka ukazała się w maju 1966 roku w serii Biblioteka "Kultury". W znalezionym w sieci 168 "Zeszycie Historycznym" znalazłam cytat z listu Hłaski do Jerzego Stempowskiego (ciekawe, dlaczego nie ma tej korespondencji w "Listach" wydanych przez Agorę), w którym nadawca wyjaśniał, że napisał "Pięknych dwudziestoletnich", żeby "rozśmieszyć Giedroycia". Być może to jeden z adresatów tych tekstów, może ta podrasowana historia trudnego dzieciństwa i równie trudnej młodości miała Hłaskę trochę usprawiedliwić w oczach pana Jerzego, który po tej lekturze powinien dojść do wniosku, że zachowanie Hłaski jest wprawdzie nie do przyjęcia na dłuższą metę, ale winić za to trzeba okoliczności, w których dorastał. W każdym razie wydaje mi się, że "Piękni dwudziestoletni" to opowieść skierowana głównie do ludzi, którzy po wojnie nie wrócili do Polski, do emigrantów z długim stażem. Polakom w kraju nie trzeba było przypominać, że pracują za głodowe pensje albo że wszyscy i wszędzie kradną, bo inaczej się nie da.
Zresztą oni oficjalnie nie mogli czytać książek wydawanych przez "Kulturę", twórczość Hłaski przestała być w kraju publikowana po 1956 roku, wznawiano ją dopiero w latach osiemdziesiątych i to tylko w drugim obiegu. Być może zatem książki Hłaski były w PRL-u równie poszukiwane, jak utwory Gombrowicza na początku lat pięćdziesiątych:
Wreszcie dano mi Gombrowicza do czytania i wtedy już oszalałem zupełnie.
   Nieprawdą jest to, co sam Gombrowicz pisze o sobie w którymś ze swoich Dzienników, że oceniono jego pisarstwo zbyt późno - zdaje się, że to miało jakiś związek z artykułem Sandauera. Nie wiem, co powiedział, czy też napisał, Sandauer; wiem natomiast, że Gombrowicz był uwielbiany przez młodych i starych. Ja sam pożyczyłem Ferdydurke - ale musiałem zastawić za to swój zegarek, gdyż właściciel nie miał do mnie zaufania; i słusznie. Egzemplarz Ferdydurke, który ja czytałem w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim, przeszedł już przez setki rąk; kartki były posklejane, pobrudzone. To samo z Pamiętnikiem z okresu dojrzewania. Tych książek nie można było kupić; pożyczało się je na dni; czasem na pół dnia. Tego oczywiście Gombrowicz wiedzieć nie może; a ja tam byłem i widziałem. [str. 22-23]
Hłasko zaczął od opowieści o swoim dzieciństwie, zakończył opisem pobytu w Izraelu, więc teoretycznie chronologia wydarzeń jest zachowana, ale tylko teoretycznie, bo autor skakał z tematu na temat, a anegdota goni dygresję. 
Ja, pisząc te wspomnienia, staram się im nadać jakąś - jak by to powiedzieć - kompozycję stylistyczną raczej, a nie strukturę budowaną na faktach, gdyż, jak już mówiłem, jestem zbyt młody i zbyt mało znaczę, aby pisać pamiętniki w stylu Witosa. [fragment listu Hłaski do Giedroycia z 25.11.1965 roku]
Nawet jeśli Witos napisał jakieś pamiętniki, to prawdopodobnie dziś nie sięgają po nie nawet najzagorzalsi członkowie PSL-u, natomiast Hłaskę nadal czyta się zaskakująco dobrze. Jest autentyczny nawet kiedy zmyśla. Co prawda jego stosunek do kobiet nie może mi się podobać, ale wspaniałomyślnie składam to karb ówczesnej kinematografii, a zwłaszcza Humphreya Bogarta.

Na koniec cytat, który może niekoniecznie tu pasuje, ale szkoda by było go pominąć:
(...) rozumu nie można zastąpić wiedzą o tym, jak należy myśleć. [str. 28]