Impresje

piątek, 14 grudnia 2012

KSIĄŻKI NAJGORSZE

Tytuł: Książki najgorsze i parę innych ekscesów krytycznoliterackich 1975-1980 i 1993. Wydanie trzecie, ulepszone
Autor: Stanisław Barańczak
Pierwsze wydanie: 1981
Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-1083-7
Stron:199
Ocena: 5/5

Jak dowiadujemy się ze wstępu, w 1975 roku na łamach dwutygodnika "Student" zaczęły ukazywać się recenzje duetu krytyków: Feliksa Trzymałki i Szczęsnego Dzierżankiewicza. Zamierzali przedstawiać - na wzór Antoniego Słonimskiego, który w okresie międzywojennym prowadził w "Wiadomościach Literackich" rubrykę pod takim właśnie tytułem - "przegląd bieżących osiągnięć polskiej grafomanii".
(...) "Książki najgorsze" będą się opierać na najlepszych wzorach tendencyjności, napastliwości oraz całkowitego braku dobrego wychowania; z metod krytycznych w szczególnie częstym użyciu będzie bicie w słabiznę literacką, strzelanie w plecy (nawet jeśli autor ma je mocne) oraz wyrywanie zdań z kontekstu. [str. 6, "Zamiast wstępu"]
Jak zapowiadali, tak zrobili. Ociekające ironią recenzje publikowali w "Studencie" przez osiem miesięcy, dopóki ktoś "życzliwy" nie ujawnił prawdziwej tożsamości autorów, a właściwie autora - wówczas pracownika Instytutu Filologii Polskiej UAM. Barańczakowi pozostał wtedy drugi obieg: "Biuletyn Informacyjny KOR" i "Zapis" - krąg czytelników może się zmienił, ale za to w teksty nie ingerowała już cenzura. Ukazywały się tam do 1980 roku, potem Barańczak wyjechał do Stanów. Walkę z rodzimą grafomanią wznowił jeszcze na chwilę w 1993 roku na łamach Gazety Wyborczej, ale szybko zdał sobie sprawę, że "wobec bezmiaru współczesnego kiczu III Rzeczpospolitej jest zupełnie bezradny".

Wydaje mi się, że i motywację mógł mieć już słabszą, niewystarczającą do tego, żeby świadomie sięgać po złą literaturę, poświęcać czas na jej czytanie i krytykowanie. Przypuszczam, że wolnorynkowa grafomania nie prowokowała i nie mierziła już tak bardzo jak ta "z państwową pieczątką". W czasach PRL nędza intelektualna, artystyczna i schematyzm fabuły miały, jego zdaniem, zaspokajać potrzeby mas i przydusić w nich potrzebę indywidualnego myślenia. Oficjalnie wydawano wtedy tylko to, co przedostało się przez sito redaktorów i cenzorów. Było ono odgórnie zaprojektowane i gęste, a mimo to (i właśnie dlatego) na półki księgarń trafiały literackie potworki, jeśli tylko reprezentowały obowiązującą ideologię.

Krytycy przeważnie nie zniżali się do pisania o literaturze, powiedzmy, najpopularniejszej (a blogerów książkowych wtedy nie było;)), według Barańczaka - niesłusznie, bo "o obliczu literatury decydują utwory ambitne i wybitne; o mózgach czytelniczych decydują jednak kryminały wydawane w stutysięcznych nakładach" [str. 14]. Głos krytyka powinien choć trochę zakłócać  bezrefleksyjne chłonięcie tej papki.

Wydaje mi się, że do opisywania "książek najgorszych" dopingowało Barańczaka nie tylko poczucie misji, sądzę, że go to po prostu bawiło. W każdym razie mnie by bawiło, bo z powodu wrodzonych predyspozycji do malkontenctwa i szyderstwa artykułowanie krytycznych opinii przychodzi mi o wiele łatwiej niż wyrażanie pochwalnych. Zjechać złą książkę - to takie proste, a jaka okazja do wykazania się elokwencją i ironią! I właśnie dlatego bardzo rzadko (są wyjątki) celowo czytam złą literaturę. To strata czasu i pójście (w tym przypadku pójście blogera) na łatwiznę.
A przecież są i blogi w całości poświęcone analizowaniu zdanie po zdaniu opowiadań autorstwa nastolatków, którzy z beletrystyką mieli dotąd tyle wspólnego, że przeczytali, i to bardzo nieuważnie, "Harry'ego Pottera" i cykl Stephanie Meyer. Te analizy bywają rzeczywiście zabawne, ale mnie by się, szczerze mówiąc, nie chciało regularnie wyżywać w ten właśnie sposób.

Nie dziwi mnie jednak to, że wtedy chciało się Barańczakowi. Nie można było oficjalnie krytykować systemu i jego wytworów, ale czasami dało się przemycić mniej lub jawną kpinę. Nie przypadkiem to właśnie w okresie PRL powstawały kabarety i komedie, do których poziomu współczesne produkcje nawet się nie zbliżają. I chyba w ten właśnie nurt wpisują się "ekscesy krytycznoliterackie" Barańczaka: błyskotliwie, zabawnie i z wdziękiem tępił idiotyczne, nielogiczne fabuły, natrętne wstawki ideologiczne, błędy stylistyczne i językowe.

A było co krytykować. Powieści milicyjne, szpiegowskie, kryminały, fatalna poezja, utwory Władysława Machejka, teksty piosenek, w zbiorze omówiony też został np. "Scenariusz manifestacji młodzieży polskiej z okazji 35-tej rocznicy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej".

Z książek tych wyłania się osobliwy obraz polskiego społeczeństwa. Intelektualiści to degeneraci i dewianci, a często i zdrajcy - jeśli popełniono zbrodnię, to winnym jest najpewniej ktoś z tego środowiska. Na ich tle szczególnie rzuca się w oczy szlachetność i kultura osobista milicjantów, żołnierzy i pracowników służb bezpieczeństwa.
Być może spotka te recenzje zarzut, iż w wyborze ofiar powodują się one kryterium "politycznym", uderzając - zwłaszcza w fazie publikowania ich w "Biuletynie Informacyjnym" - przeważnie w tzw. pisarzy reżimowych. Przysięgam jednak, że nie to było moim naczelnym zamiarem i że jeśli Władysław Machejek opublikuje kiedyś powieść literacko, a choćby tylko gramatycznie poprawną, będę pierwszym krytykiem, który to doceni; z drugiej strony, zawsze  gotów będę napiętnować chałę literacką, jeśli ją popełni, powiedzmy, Tadeusz Konwicki. Powodowały mną - czy kto uwierzy, czy nie - przede wszystkim kryteria literackie; byłoby zresztą moralną krzywdą dla wielu sponiewieranych autorów, gdyby czytelnik automatycznie zakładał, że znaleźli się ni w tej książeczce "za karę" z powodu jakiejś swojej postawy czy działalności pozaliterackiej. Bynajmniej: niektórzy z nich uprawiają istotnie czystą, bezinteresowną, autentyczną grafomanię i nie mam zamiaru imputować im niczego ponad to. [str. 8-9, j.w.]
Dwukrotnie wspomniany został Władysław Machejek (prozaik, publicysta, polityk i działacz PZPR), zresztą niektórzy mogli się też gdzieś w prasie natknąć na termin "machejkizm" ukuty własnie przez Barańczaka. Dobrze wiedzieć, o co chodzi:
"Pewne", "różne", określone", "konkretne"... Ale jakie? - chciałoby się spytać. To właśnie stanowi o istocie machejkizmu: nic nie powiedzieć, sugerując jednocześnie, że coś się wie albo że sprawa jest powszechnie znana i oczywista. [str. 111, "U źródeł machejkizmu"]
Wypisz, wymaluj: Jarosław Kaczyński.
Z połączenia tych dwóch cech: głęboko zakorzenionej ostrożności i pozorowanego na użytek czytelników animuszu, rodzi się typowa osobowość PRL-owskiego publicysty. Specyfika Machejka polega jedynie na tym, że obydwie te sprzeczne cechy są u niego krańcowo spotęgowane.
  Stąd właśnie niepowtarzalność owych pereł stylu, w jakie obfituje twórczość naszego ulubionego autora. Nie, nie chodzi nam w tym przypadku o używane przezeń słówka  w rodzaju "zapostulować", "usocjalistycznienie", "centralniak", "uterenowić czy "wodociągizacja", o zwroty typu "ferować zatrudnienie" czy "w aspekcie odkrywania rezerw", o rozumienie  słowa "sensat" w sensie "łowca sensacji", a "abnegat" w sensie "renegat". Tego rodzaju klejnociki leksykalno-frazeologiczne i półinteligenckie błędy stanowią normalny element partyjnej nowomowy i nie Machejek je wymyślił. Bardziej typowe dla machejkizmu są większe całości zdaniowe, w których chłopsko-partyzancka pieprzność i dosadność zderza się z partyjno-urzędniczym brakiem logiki i pustym frazesem. Produktem końcowym jest bełkot, przy którego pomocy tworzy się pozór jakiejś aktywnej i samodzielnej interwencji publicystycznej w "określonych" sprawach, jednocześnie zaś nie mówi się nic określonego, co pozwala skutecznie uniknąć kłopotów. Zdania takie tworzą prozę, która przeznaczona jest przede wszystkim do zapełniania wyznaczonego miejsca w gazecie czy czasopiśmie; nie należy jej natomiast czytać, a już zwłaszcza - wgłębiać się w nią i próbować zrozumieć, o co chodzi i jakie jest stanowisko autora. Nie jest to nawet język ezopowy, wypowiedź dla wtajemniczonych, pisanie między wierszami: jest to raczej język, którego ideał stanowi pustka znaczeniowa, zupełna asemantyczność. Język zrodzony przez rzeczywistość, która od trzydziestu kilku lat produkuje miliardy słów i jednocześnie niszczy każdy napotkany okruch sensu. [str. 112-113, j.w.]
Barańczak zaprezentował kilka stosownych cytatów z najnowszego wówczas dzieła Machejki pt. "Nasze dzienne sprawy (Z mojego obserwatorium II)". Mój ulubiony:
To nie mnie rozognia lubość, gdy w jednej formule naród mieści wszystko i jeszcze przelewa się do uzurpacji (113).
Niestety, odnoszę wrażenie, że wielu innych współczesnych polityków i dziennikarzy (zwłaszcza tych najbardziej polskich i niepokornych) twórczo rozwija ten styl. Oby pisarze czerpali inspirację z lepszych źródeł. Grafomania bywa intratnym zajęciem, ale jej autorzy szybko odchodzą w zapomnienie. Czy ktoś poza koneserami gatunku kojarzy dziś Barbarę Nawrocką-Dońską, autorkę książki pod jakże oryginalnym tytułem "To nie prawda, że umarł Tristan", "urokliwej opowieści o miłości dwojga młodych, rzuconej na malownicze tło elektrowni w Koninie" [str. 64, "Przez miłość do dobrobytu"]. Nie. Nie sądzę też, żeby większości z nas cokolwiek mówiło nazwisko Henryka Gaworskiego, który w 1978 roku opublikował kryminał pt. "Jelenie jedzą klejnoty" - szajka przemytników zamierza przetransportować za granicę hinduską broszę, która należała kiedyś do Radziwiłłów, poprzez umieszczenie jej w paśniku dla jeleni. Hm.


"Książki najgorsze" przeczytałam dwa razy, za każdym z taką samą przyjemnością. No, psuły ją może nieco informacje o nakładach tych pereł literatury: kryminały i powieści szpiegowskie wydawano w co najmniej stu tysiącach egzemplarzy. Obecnie grafomania też sprzedaje się dobrze, ale rolę państwa przejęli marketingowcy.


Fragmenty książki można znaleźć tutaj.