Impresje

wtorek, 29 kwietnia 2014

Pisarz - zawód specjalnej troski?

Przycichła już dyskusja wywołana przez Kaję Malanowską, która w dosadnych słowach dała upust swojej frustracji wywołanej prze fatalną sytuację na "rynku czytelniczym": Polacy nie czytają, książki są drogie, księgarnie upadają, biblioteki się zamyka, pisarze (większość) za mało zarabiają, a rząd nic z tym nie robi. W najnowszej "Polityce" Justyna Sobolewska pisze na zbliżony temat w artykule, który nosi wiele sugerujący tytuł: "Podgryzani przez Pudelka".

Sobolewska zauważa, że niektórzy pisarze, chcąc nie chcąc, stają się celebrytami, również po to, żeby osobiście promować w mediach swoją twórczość, bo wydawnictwom się nie chce albo nie potrafią. Wymienia kilka rodzajów strategii, którymi posługują się autorzy, np. "na pośladek" albo "na kicz". Podobno niektórzy udzielają wywiadów w "Gali" czy "Vivie".


Właściwie nie powinno mnie to dziwić: trudno tworzy się dobrą czy choćby przyzwoitą literaturę, a jeszcze trudniej się z tego utrzymać. Pisanie jest zwykle z konieczności zajęciem pobocznym. Owszem, niektórzy na swoich książkach zarabiają miliony albo nawet miliardy, ale to wyjątki, zwłaszcza w Polsce. Dla utalentowanych twórców szczególnie frustrujące musi być to, że te miliony trafiają nader często na konta autorów gniotów.


A jednak ludzie piszą, wielu publikuje - jeśli nie w tradycyjnym wydawnictwie, to choćby na własny koszt. O tym, kto odniesie sukces finansowy, decyduje - krótko mówiąc - Rynek.
Na listy bestsellerów trafiają książki, których autorzy najlepiej utrafią w gust przeciętnego czytelnika, pozycje na modny w danym momencie temat (np. wszystko z wiadomo którym papieżem na okładce) albo tytuły wypromowane jako takie, o których się mówi i które trzeba przeczytać lub przynajmniej postawić na półce (np. "Kronos").


Przy okazji takich dyskusji powracają pytania: czy pisarze powinni być finansowo wspierani przez podatników, czy czytelnik to klient, czy księgarnia to zwykły sklep, czy książka to produkt i czy wydawnictwo to biznes jak każdy inny.

Nie. Tak. Tak. Tak. Tak.

To, oczywiście, tylko moja opinia. Może zaskakuje u osoby, która przepada za książkami i która od kilku już lat o tym pisze. Nie ukrywam, że nie robię z czytania nabożeństwa, z pisarzy idoli, a z książek fetyszy. Ośmielam się uważać, że są inne, równie wartościowe formy rozrywki, a ludzie, którzy czytają, nie stają się automatycznie lepsi czy rozumniejsi niż fani telenowel. Kupuję tam, gdzie sprzedają najtaniej (z wyjątkiem firm, które mi z jakiegoś powodu podpadły). Z satysfakcją kolekcjonerki patrzę na nasze (niezbyt liczne) półki wypełnione książkami, ale nie upajam się zapachem farby drukarskiej.


Moim zdaniem pisarzom nie powinny przysługiwać żadne szczególne przywileje finansowe. Jeśli ich twórczość się spodoba, to czytelnicy za nią zapłacą. Jeśli nie, to trzeba wziąć się za coś innego, a tworzenie literatury potraktować jako hobby, które może jakimś cudem przyniesie kiedyś zysk.

Niedawno pisałam o tym, że Jane Austen wydawała książki w tradycyjnym wydawnictwie, ale ponosiła ryzyko finansowe. Dziś self-publishing jest o wiele prostszy, a autor może na wiele sposobów docierać do czytelników, pokazać, że ma ciekawą osobowość i coś do powiedzenia. Tylko że na ogół tego nie robi.

Czasami dostaję maile od początkujących pisarzy, którzy proponują mi egzemplarz recenzencki swojej debiutanckiej powieści. Próbuję wtedy znaleźć w sieci jakąś informację na temat takiej osoby, żeby sprawdzić, czy warto komuś takiemu poświęcić swój czas, i zwykle nie znajduję absolutnie nic albo co najwyżej profil na facebooku, na którym nic się nie dzieje. Przykro mi, ale to za mało.


Wydaje mi się, że wszystko będzie zmierzało do tego, żeby do minimum ograniczyć liczbę pośredników między autorem i czytelnikiem, przynajmniej w przypadku tzw. literatury popularnej. Pisarze zarabiają stosunkowo niewiele, bo znaczącą część ceny inkasuje sprzedawca. Wydawnictwo też chce zarobić, więc często tnie koszty jak może, oszczędza na redakcji, korekcie, tłumaczeniu. 

Czy w jakiejkolwiek książce wydanej w ostatnich latach zdarzyło się komuś zobaczyć erratę? Znaczenie profesjonalnych redaktorów i korektorów powinno wręcz rosnąć, bo za pisanie biorą się dziś wszyscy, nawet jeśli nie potrafią poprawnie posługiwać się językiem polskim ani nie mają wartego uwagi stylu.

Fatalne błędy pojawiają się w publikacjach małych wydawnictw, ale tych uznanych również, a takie chybione tytuły wcale nie są przez to tańsze. W wielu sklepach można zwrócić albo wymienić wadliwy towar - w księgarniach też powinna być taka możliwość. 


Oczywiście trzeba się zastanowić, czy autor, który sam zajmie się publikowaniem i promocją własnej książki, będzie miał jeszcze czas na pisanie kolejnej. Może wykształci się (jeśli jeszcze nie istnieje) zawód zdalnego redaktora, powstaną pewnie tanie i proste w obsłudze programy do edycji tekstu i wygodne konwertery. Tradycyjne wydawnictwa szybko nie znikną, ale jeśli chcą zachować - w dłuższym okresie - swoją dotychczasową pozycję, muszą popracować nad innym modelem sprzedaży, który opłaci się też pisarzom. Przynajmniej ja tak to widzę.


21 komentarzy:

  1. Podpisałabym się pod tym wpisem.
    A errata, która w byle jak wydawanych w końcu czasu socjalizmu pojawiała się zawsze dzisiaj została kompletnie zaniechana chociaż niektóre wydawnictwa wydają książki bardzo niedbale. Jest to uważam lekceważenie czytelnika tym bardziej, że to już nie jest czas gdy książki zdobywało się spod lady nie patrząc nawet co się kupuje, byleby ją zdobyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najważniejsza bywa okładka, która ma przyciągnąć czytelnika, a w środku to już może być cokolwiek.

      Usuń
  2. Mądrze piszesz! Jeżeli czytanie jest takie niszowe to trzeba pomyśleć o innej formie zarabiania, nie ma innego wyjścia... W Polsce brakuje pieniędzy na wszystko, więc ciułanie dodatkowych funduszy na kulturę na razie nie wchodzi w grę. Może kiedyś. Na razie trzeba po prostu zakasać rękawy i pracować gdziekolwiek... zresztą, kiedy człowiek przebywa z ludźmi to pojawiają się pomysły na książki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakieś fundusze na kulturę są, tylko dzieli się je w niejasny sposób. Niedawno ruszył na przykład Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa. Takie akcje wydają mi się sensowniejsze niż wspieranie finansowo pojedynczych osób, choć oczywiście dużo zależy od wykonania tego programu.

      Kontakty międzyludzkie powinny chyba sprzyjać tworzeniu literatury zrozumiałej nie tylko dla autora;).

      Usuń
  3. Ale do tych rzeczy (brak errat, jakość wydawnictw) doprowadził rynek, więc Elenoir ja bym tak jednoznacznie nie przekreślał roli ministerstwa kultury ;) Zresztą Państwo też doprowadziło do ruiny między innymi PIW i Ossolineum. Można promować kulturę, dotować ją. Jasne, kultura nigdy nie będzie miała tak obiektywnych kryteriów (zasad) jak np. wykonanie infrastruktury drogowej, ale przykłady państw skandynawskich pokazują, że można pogodzić misję z wolnym rynkiem. U nas po prostu nie ma współdziałania. Ani pośrednikom, ani pisarzom, ani wydawcom nie zależy na podjęciu wspólnych działań, czego dobitnym przykładem jest próba wprowadzenia ustawy o książce - próba co najmniej o 20 lat za późno wprowadzana.

    Fetyszystką nie jesteś, ale dobrze wydanej książce nie odmówisz swojej uwagi. Wszystkie rzeczy są istotne, i chleb, i książka, a nawet telenowela - kwestia możliwości i indywidualnych priorytetów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niedługo dobrze wydana książka stanie się pewnie dobrem luksusowym, a na posiadaczy nałożony zostanie specjalny podatek.

      Masz na myśli projekt ustawy, w myśl której sprzedawcy przez pewien okres nie będą mogli sprzedawać nowości z rabatem? Nie wierzę, że to u nas zadziała, nie wyobrażam też sobie, choć może się mylę, dobrego współdziałania między wszystkimi stronami rynku książki.

      Lubię dobrze wydane książki, ale mam też sporo staroci kupionych na allegro czy w antykwariatach, z brzydkimi okładkami i na kiepskim papierze - ale da się oczytać to, co jest w środku:). Zresztą wielu książek się nie wznawia i można się z nimi zapoznać tylko za pomocą tej makulatury.

      PS. Naprawdę uważasz, że drogi buduje się w pierwszej kolejności tam, gdzie to jest najbardziej potrzebne?;)

      Usuń
    2. Mnie się wydaję, że w ofercie wydawniczej nastąpi poprawa. Mainstream pójdzie drogą elektroniczną, a wydawane będą książki "zasługujące" na papier i siłą rzeczy będą droższe - będzie ich mniej i będą staranniej przygotowane (pod każdym względem). Chociaż z tym papierem aż tak źle nie jest, liczba tytułów wcale nie spada, z kolei z Ameryki dochodzą raporty, że wzrost sprzedaży ebooków nie jest już tak gwałtowny, więc całe te hurraoptymistycznie wskazania na czytniki są jeszcze przedwczesne.

      Ba! Nawet kiepskiej jakości papier można wybaczyć dobrym tytułom i mistrzowskiej redakcji ;)

      Malanowska jest "ofiarą" polityki wydawniczej forsowanej od lat, która jest dokładnie zaprzeczeniem tej norweskiej - naszkicowanej w przywołanym przez Borysa tekście. Poza tym sporą winę ponosi jej wydawnictwo, ale po takim rozgłosie na pewno będzie miała mniej powodów do narzekania.

      Z tą infrastrukturą drogową jest tak, że ją można określić w jakiś kryteriach jak powinna być planowana, wykonana, zmieniana. Są kryteria, które pozwalają określić jej jakość i przydatność. Oczywiście jak to u nas - praktyka aż czasami zbyt absurdalnie rozjeżdża się z teorią, ale jednak infrastrukturę można planować. Kultury, czy też jej wytworów, już nie i tu trzeba się zdać bardziej na eksperymentowanie z pełną świadomością, że wśród marnych twórców znajdzie się też jedna perełka. Zresztą, nie przesadzajmy, że pisarze są tak przesadnie dotowani i noszeni przez urzędników. Żeby tylko przypomnieć dotację na koncert Madonny, koszt klipu na nasze 10-lecie w UE, czy dotacje na pomniki i muzea Jana Pawła II.

      Ja tam jednak wolę, aby rękopisy wieszczów, rysunki Schulza czy Witkacego były publicznie dostępne niż miałby sobie krążyć wśród krezusów jako środek pomnażania kapitału opartego na spekulacji. Poza tym jest dużo sponsorów prywatnych, ich też często się pomija mówiąc o mecenacie.

      Usuń
    3. Moim zdaniem fajnie by było, gdyby każdy, kto kupuje książkę papierową, otrzymywał też możliwość ściągnięcia jej w formie ebooka, żeby móc ją czytać w różnych miejscach, również takich, gdzie nie da się zabrać grubego tomiszcza. A tak to zaczynam czytać kilka książek naraz, bo np. jedna z nich nie zmieści mi się do torebki, więc biorę tę cieńszą albo czytam tę, którą mam na telefonie. W pierwszej kolejności kończę książkę, która najbardziej mnie zainteresuje, a pozostałe napoczęte stoją na półce i prowokują wyrzuty (czytelniczego) sumienia.


      Co do Malanowskiej: jej książek nie czytałam, fragmenty mnie do tego nie zachęciły, ale kto wie, może jakimś cudem znajdę jej powieść w bibliotece. Postanowiłam (który to już raz?) czytać więcej polskiej prozy:).


      Kiedy wspominałam o drogach, to miałam na myśli właśnie praktykę:). Kultury nie da się państwowo planować, ale można tworzyć warunki, żeby się ona rozwijała. Nie znam się na tym, ale może inwestowanie w różne kółka zainteresowań, młodzieżowe (i nie tylko) domy kultury, również na prowincji, mogłoby tu pomóc. A skoro już przy książkach jesteśmy, to może przydałoby się więcej literackich konkursów dla młodzieży, może trochę inne spojrzenie na szkolne lektury - również pod kątem konstrukcji utworów itd. Nie wyobrażam sobie zdawania matury z polskiego w jej obecnej formie, która wymusza na uczniu udzielenie ustandaryzowanej odpowiedzi.

      Przy tej okazji pogrzebałam w internecie, i znalazłam temat, na który ja pisałam: Przyjmując punkt widzenia wybranych bohaterów literackich, odpowiedz na pytanie poety: "Cóż jest prócz sławy co warte?". Można było poszaleć:).


      Ciągle słyszałam w radiu komentarze dotyczące tego klipu, aż w końcu go obejrzałam, i jedna z wypowiedzi wydała mi się szczególnie trafna: w tym filmiku porównuje się Polskę z okresu transformacji z tą współczesną, a przecież do UE weszliśmy w 2004 roku, a nie w 1989. Dużo osiągnęliśmy (i straciliśmy) jeszcze zanim wstąpiliśmy do UE.

      Skoro mowa o pomnikach, to nie wiem, dlaczego aż tyle jest pokracznych...

      Usuń
    4. Z e-książkami jest problem. Ani ich oddać nie można, ani wypożyczyć :) Na pewno jest to nowe wyzwanie dla wszystkich stron - i dla wydawców, i dla czytelników. Ja tam jestem masochistą i wyrobiłem sobie nawyk czytania tylko jednej książki i (prawie) zawsze do końca. Akurat współcześnie książki mają coraz mniej stron, a Tobie proponuję po prostu... większą torebkę ;D

      Ale już teraz jest dużo konkursów, są DKK, więc nie ma co się oszukiwać, że nic się nie dzieje. A druga sprawa, zawsze mówimy o wyszukiwaniu talentów, takie stypendia też są między innymi po to, aby człowiek mógł szkolić warsztat, bo to nie jest tak, że tylko talent wystarczy do napisania dobrej książki.

      A matura? Wiadomo, dzisiaj nauka (przeliczalność) stała się religią, więc kto bym miał czas czytać eseje maturalne? Są punkty, procenty, klucze, tabelki - łatwiejsze to i szybciej zestawienia można tworzyć ;)

      Klip jak klip, ale dawanie Madonnie 6 mln złotych jest mówiąc lekko - niegospodarne. Można się śmiać z Norwegii, że ich rynek wydawniczy nie jest podatny na zewnętrzne mody, ale taki Jo Nesbo nie tylko zarabia miliony, ale też pośrednio promuje swój kraj.

      Ja w ogóle nie lubię stwierdzenia "nie stać nas na kulturę". Trochę jakby się ją odrywa od rzeczywistości.

      Usuń
    5. Krzysztofie, jest prawdą powszechnie znaną, że im większa torebka, tym większy w niej bałagan, a w mojej już teraz trudno cokolwiek znaleźć:).

      Oczywiście, talent nie wystarczy. Myślałam, że niedoświadczony pisarz może liczyć chociaż na redaktora, ale okazuje się, że w "procesie wydawniczym" nie ma na to szans. Są jeszcze różne kursy "kreatywnego" pisania, ale nie jestem pewna, czy prowadzący uczą też, jak po prostu pisać dobrze. O ile jest to coś, czego można się nauczyć.

      Nie wyśmiewałam Norwegów, chodziło mi tylko o to, że trudno porównywać pod względem materialnym jakąkolwiek płaszczyznę życia tam i u nas. Wolałabym jednak, żeby u nas nie trwoniono publicznych pieniędzy na zakup tysięcy egzemplarzy KAŻDEJ książki, która się ukaże. To by było straszne.

      Usuń
  4. Powinno zaciekawić wiele osób: Zwięzły artykuł o rynku wydawniczym w Norwegii, "najlepszym kraju na świecie do zostania pisarzem".
    http://www.newrepublic.com/article/117337/norway-best-place-world-be-writer

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Norwegowie mogą sobie na to wszystko pozwolić, my - nie, poza tym jesteśmy znacznie większym krajem i trudno byłoby ten system sprawnie zorganizować.
      W artykule wspomniano o tym, że duże sieci księgarń należą do dużych wydawnictw. U nas się na to nie zanosi, ale wydawcy chyba coraz bardziej nastawiają się właśnie na sprzedaż bez pośredników, np. Znak sprzedaje teraz swoje książki z darmową dostawą do paczkomatów InPostu - fajna opcja. Jeśli więcej zarobią, to może będą więcej płacić autorom? Już to widzę...



      Usuń
  5. Też jestem zdecydowanie przeciwna jakiejkolwiek formie wspierania pisarzy z państwowych pieniędzy (poza nagrodami, stypendiami dla najlepszych). I tak stanowczo, powtarzam: STANOWCZO zbyt wielu ludzi myśli, że może pisać i ma coś ciekawego do powiedzenia. Strach się bać, co by było, gdyby z przelewaniem wypocin na papier wiązały się jakieś dodatkowe gratyfikacje z urzędu.

    Wielu redaktorów pracuje wyłącznie zdalnie. Ja od kilku lat :) Nawet dla wydawnictwa, które ma siedzibę 3 km ode mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyobrażenia tych ludzi weryfikują chyba czytelnicy, a może jeszcze wcześniej - właśnie redaktorzy? Tak na marginesie: zawsze byłam ciekawa, jak bardzo różni się na ogół oryginalny tekst autora od tekstu zredagowanego i po korekcie.

      Usuń
    2. To zależy od redaktora i od otwartości autora na sugestie. Wierz mi, często przed redakcją w ogóle nie da się czytać. A czasem nie da się i po redakcji ;) I jeszcze: czasem jest tak źle, że nawet gruntowna przebudowa tekstu niewiele pomoże. Jest oczywiście lepiej, ale nadal słabo. W końcu redaktor nie jest od tego, żeby pisać za kogoś...

      Usuń
    3. No proszę, nie sądziłam, że tak często bywa aż tak źle. Wydawało mi się, że praca redaktora polega na przejrzeniu tekstu, wyłapaniu błędów, skróceniu tego i owego, udzieleniu drobnych rad co do konstrukcji fabuły itd. Jeśli oryginalny tekst wymaga czegoś więcej, to redaktor powinien być wymieniony jako współautor książki. Chociaż może do poprawiania niektórych lepiej się nie przyznawać:).

      Usuń
    4. Może tylko ja mam takiego pecha ;) I całkiem poważnie - do niektórych się nie przyznaję. Gdybym miała je recenzować na blogu, to by dostały po 2, 3 punkty na 10. Praca redaktora wyglądałaby tak, jak piszesz, gdyby do tworzenia siadali ludzie umiejący posługiwać się językiem polskim i rzeczywiście mający coś ciekawego do powiedzenia. A tak niestety jest coraz rzadziej. Zarzuciłabym paroma cudami, ale chyba mi nie wolno ;) O radach dotyczących fabuły można zapomnieć - w procesie wydawniczym nie ma na to czasu...
      Ale już nie zrzędzę, sama się prosiłam ;)

      Usuń
    5. O "procesie wydawniczym" nie wiem absolutnie nic, ale wyobrażałam sobie, że relacja między pisarzem a redaktorem wygląda mniej więcej tak, jak w książce/filmie "Cudowni chłopcy". Okazuje się, że chyba nie:).

      Usuń
    6. Też tak myślałam, jak wybierałam zawód ;)

      Usuń
  6. Podpisuję się pod Twoim tekstem rękami, nogami i w ogóle całą sobą. Zawsze świetnie i dosadnie precyzujesz to co wielu osobom chodzi po głowie, gdy czytają takie teksty jak ten Malanowskiej, czy Sobolewskiej.

    Absolutnie nie wyobrażam sobie by pisarz mógłby być dotowany z budżetu państwa. Kiedyś byli, owszem, tacy etatowi pisarze państwowi i raczej źle to się skończyło. Dla nich i dla kraju trochę też.
    Może jakbyśmy żyli w kraju samych gwiazd czytelniczych, samych orłów pióra, samych geniuszy słowa, wtedy może nie byłoby takich głupich pomysłów.

    Zawsze najbardziej mnie cieszą nieudolne korekty wydawnictw, bo pokazują prawdziwą naturę każdego pisarza, od razu widać, czy ktoś się bawi słowem, czy raczej popełnia karygodne błędy ortograficzne, których powstydziłby się niejeden licealista.

    Może gdybym sobie umyśliła bycie pisarką miałabym inne zdanie, lecz faktycznie pracuję na etacie, a jeśli kiedyś przyjdzie mi na myśl napisać książkę to na pewno nie uczynię z niej głównego źródła zarobkowania. Bo sama też czytam dużo i wiem, jak straszne, jak karygodne rzeczy są wypuszczane do księgarń. Co gorsze przed tymi gniotami nie uchroni Cię ani piękna okładka, ani wdzięczne napisy "Książka roku", ani plebiscyty, ani nagrody, ani nawet gigantyczna ilość sprzedanych egzemplarzy. Czasami mnie, jako czytelnikowi, wydaje się, że błądzę jak ślepy we mgle. I w tej mgle raczej nie szukałabym jakiejś pewnej kariery czy stabilności finansowej. Jak to słusznie zauważyła kiedyś Grochola (skądinąd ciekawa pisarka i nawet, o dziwo, popularna): Nigdy w życiu!

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektórzy pisarze są przekonani, że powinni dużo zarobić, bo bardzo się starali. Gdyby tak twierdził, powiedzmy, niekompetentny monter instalacji sanitarnych, to by go ludzie wyśmiali. Dostrzegam różnicę między literaturą i kanalizacją, ale moja analogia wydaje mi się uprawniona;).

      Mnie mniej rażą błędy ortograficzne - istnieje podobno coś takiego jak dysleksja - ale kiepskiej składni darować nie mogę.


      Kiedy byłam młoda i naiwna, czyli dawno temu, kupiłam książkę, na której okładce było napisane, że to bestseller New York Timesa, czy coś w tym rodzaju. Ku mojemu zaskoczeniu w środku nie było nic nadzwyczajnego. Od tamtej pory przestałam wierzyć szumnym zapowiedziom na okładce. Najbardziej śmieszą mnie peany zaczerpnięte z zagranicznych gazet, o których nikt nigdy u nas nie słyszał.

      Również pozdrawiam:)

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.