Autor: Piotr Zaremba
Pierwsze wydanie: 2009
Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 978-83-247-1414-8
Stron: 480
Cena z okładki: 34,90 zł
Ocena: 3=/5
Pamiętam ulotki rozrzucone przed lokalem wyborczym, wrzucanie kart do urny (dla mnie i dla mojej siostry stanowiło to atrakcję), Mazowieckiego w telewizji, ale jednak w 1989 roku najważniejszym dla mnie dniem był 1 września, kiedy to po raz pierwszy znalazłam się w dość ponurej szatni szkoły podstawowej, w tłumie złożonym z pierwszaków i zaaferowanych rodziców. Polityką się wówczas, oczywiście, nie interesowałam. Co więcej, kupowałam sobie w kiosku "Kraj Rad", nie do czytania, ale dla ładnego papieru i kolorowych obrazków. Pani kioskarka specjalnie tę gazetę dla mnie odkładała.
A zatem, ponieważ nie mam z tego okresu żadnych własnych "poważnych" wspomnień, postanowiłam poczytać cudze. Książka Piotra Zaremby jest opowieścią "o tamtych wypadkach", o czasach przełomu, niepewności, zwątpienia, nadziei. Bohaterami książki są uczniowie i nauczyciele z warszawskiego liceum, umiejscowionego gdzieś na peryferiach Pragi, a akcja obejmuje okres od października 1987 do lipca 1991 roku. To opowieść bardzo subiektywna. Główna postać - młody nauczyciel historii Paweł Zarzewski - ma wiele cech Piotra Zaremby (nie tylko inicjały). Autor książki również jest z wykształcenia historykiem, w tym samym okresie, co jego powieściowy odpowiednik, uczył tego przedmiotu w szkole i również w 1991 roku wybrał zawód dziennikarza. Zaremba wyposażył postać Zarzewskiego także w swoje zapatrywania polityczne.
Narracja jest prowadzona z punktu widzenia kilku osób, ale zmiana perspektywy nie zawsze jest wyraźnie zaznaczona. Większość wydarzeń, zwłaszcza pod koniec powieści, obserwujemy oczyma Zarzewskiego, ale początek książki należy do Anny Skowroniec, młodej i obiecującej polonistki, wrażliwej, nieśmiałej dziewczyny, która najpierw wikła się w jakiś dziwny związek z jednym z uczniów, a potem szuka oparcia w ramionach szemranego biznesmena. Pozostali bohaterowie rekrutują się głównie z grona uczniów i są tacy trochę stereotypowi, "przykładowi" - Remek, chłopiec z kompleksem ojca milicjanta, szukający swojego stylu i grupy, do której mógłby przynależeć; Ferens, bardzo zdolny, trochę tajemniczy, świadomie separujący się trochę od kolegów, przeżywający śmierć matki, gardzący ojcem (to on zostaje "wybrankiem" Anny); Rawicz - stale i na każdy możliwy sposób manifestujący swoją odrębność, charyzmatyczny prowodyr, bożyszcze koleżanek. Poznajemy ich jako uczniów pierwszej klasy, potem obserwujemy ich dorastanie, kształtowanie poglądów, opinii o tym, co się wokół nich dzieje.
Co mnie trochę w tej relacji zaskoczyło, to dominująca niepewność, co do kierunku, w którym się to wszystko potoczy. Ludzie (nawet opozycjoniści) wcale nie byli do końca pewni, czy nowe nadejdzie, a potem - czy stare nagle nie triumfująco nie powróci. Chyba trochę inaczej sobie to wszystko wyobrażałam, jako naturalną sekwencję wydarzeń: stan wojenny -> katastrofalny stan gospodarki i fatalne nastroje społeczne -> wymuszone tą sytuacją (niewystarczające) reformy -> Okrągły Stół -> wybory 1989 i 1990. Teraz wiem, że w 1987 czy 1988 roku taki rozwój wydarzeń nie był wcale taki dla wszystkich oczywisty.
***
Piotr Zaremba poruszył w swojej książce kilka ważnych, ciekawych spraw i tylko ze względu na tematykę warto po tę powieść sięgnąć; wartości literackiej to ona raczej nie ma.
Autor chciał przedstawić tamte czasy trochę zbyt kompleksowo, uznał chyba, że czytelnicy powinni zapoznać się ze wszystkimi jego wspomnieniami z tego okresu. To by pasowało do dzienników czy pamiętników, ale skoro pan Zaremba zdecydował się na powieść, to powinien się ograniczyć do kluczowych wątków, które kogoś zainteresują.
Nie podobała mi się postać Anny, wydała mi się kompletnie niewiarygodna, trochę tak, jakby autor ciągnął jej wątek na siłę. Nimb tajemniczości otaczający jej związek z Ferensem był sztuczny, niepotrzebny - pewnie miał w czytelniku wzbudzić ciekawość, a może i zgorszenie, ale to się zupełnie nie powiodło.
Grono pedagogiczne inkryminowanego liceum to zbiór trochę groteskowych indywiduów, na tle których Paweł Zarzewski (czyli Piotr Zaremba) wydaje się nauczycielem idealnym, a, jak wiadomo, tacy nie istnieją. Czy aby autor nie wystawił sam sobie zbyt kolorowej laurki?
Kolejna irytująca wada tej powieści to, wspomniana już, zbyt płynna zmiana perspektywy narracji - tak płynna, że niekiedy bardzo łatwa do przeoczenia. To samo dotyczy przejścia od relacjonowania zdarzeń bieżących do retrospekcji.
Niektóre zdania były dla mnie kompletnie niezrozumiałe, trudno było dociec, co autor, pisząc je, miał na myśli.
Podsumowując: mam nadzieję, że na ten temat powstaną lepsze książki. Póki co, ostatecznie, można przeczytać tę.
***
Wspomnień czar...
Podczas lektury siłą rzeczy przypominały mi się czasy licealne. Teraz zdaję sobie sprawę, że nauczycieli traktowaliśmy jak naszych naturalnych wrogów, bardziej jak urzędników niż jak wychowawców. To nie było sprawiedliwe, ale z drugiej strony oni nie robili nic, żeby to zmienić. My też byliśmy traktowani zbyt instrumentalnie, grupowo. W każdym razie i w moim LO wśród grona pedagogicznego było sporo ciekawych (z różnych względów) postaci. Pozwolę sobie tutaj o nich przypomnieć
Pani od matematyki. Miała autorytet, dobrze przygotowała nas do matury, dobrze prowadziła lekcje, była w porządku. W szafce za biurkiem przechowywała butelkę wina, którą zabrała uczniom na wycieczce ze dwadzieścia lat wcześniej. Chyba na pamiątkę:) Na ogół miała dobry humor, ale kiedy miała zły, pytała we wszystkich klasach, z którymi danego dnia miała lekcje. Owych nieszczęśników losowała za pomocą plastikowej ruletki. Kiedy ta machina stała na jej biurku, na nas padał blady strach.
Uczeń siedzący w pierwszej ławce kręcił ruletką, a pani profesorka rzucała kulkę (albo odwrotnie). Kiedy obroty ustawały, nie od razu dane nam było poznać wylosowaną liczbę, która wskazywała pozycję ucznia na liście w dzienniku. O nie, nauczycielka umiejętnie dozowała napięcie i stres. Najpierw informowała, czy wylosowana liczba jest parzysta czy nieparzysta. Po chwili, kiedy połowa klasy odetchnęła z ulgą, zdradzała, do której dziesiątki ta liczba należy (było nas w klasie mniej więcej trzydzieścioro). Znowu po chwili mówiła, czy wylosowała chłopaka czy dziewczynę. Potem, jeśli w danej dziesiątce były co najmniej dwie osoby o tym samym imieniu, podawała to imię. I dopiero po tym wszystkim dowiadywaliśmy się, kto ma iść do tablicy.
To były niezapomniane chwile, naprawdę.
Pani od fizyki. Sprawdziany nazywała "imprezami artystycznymi", a nieprzyjście na klasówkę traktowała jako osobisty afront i zapamiętywała to sobie na zawsze. Lepiej już było przyjść (nawet gdy było się naprawdę chorym) i dostać niedostateczny, bo zawsze na koniec semestru dało się to wyciągnąć na dwóję lub tróję. Pani profesorka ubzdurała sobie w pewnym momencie, że nasza klasa jej nie lubi, bo kiedy wróciła z długiego urlopu, daliśmy jej kwiatka o tydzień później niż inna klasa. Cóż, bywa. Ten przedmiot i tak był dla mnie jedną wielką abstrakcją, której nigdy pojąć nie umiałam.
Pan od niemieckiego. Nauczyciel z misją, lubił uczyć, starał się, organizował... Ale te jego obleśne żarty, które były tak głupie, że aż się z nich śmialiśmy... Np. o tym, dlaczego "dziewczyna" jest w języku niemieckim rodzaju nijakiego...
Pani od polskiego. Właściwie to nie powinnam się czepiać nauczycielki, która stawiała mi same dobre oceny i nigdy prawie mnie nie pytała. Ale. Ale. Ale. Żałuję, że lekcje nie były prowadzone trochę żywiej i ciekawiej. Nie zachęcano nas do niesztampowego interpretowania lektur. Jeśli nauczyciel jest apatyczny i znudzony, to czego może wymagać od uczniów? No i to ciągłe wtrącanie wyrażeń typu: de facto czy notabene. Nie omieszkaliśmy też zauważyć, że pani profesorka kilka razy błędnie podała autora jakiejś książki, której nie przerabialiśmy, ale którą niektórzy czytali.
Pani od chemii. Często chorowała i lekcje się nie odbywały, no ale jej tata był dyrektorem, więc... Nigdy nie zapomnę jednej klasówki. Uczyłam się, usiadłam w ostatniej ławce, na półeczce pod ławką (w tej sali takie były) miałam na wyciągnięcie ręki książki, zeszyt i ściągi. I co? I nic, bo w teście były zagadnienia, których nie omawialiśmy i których w naszych książkach nie było. Pał nie dostali tylko ci, którzy mieli szczęście w strzelaniu, czyli bardzo nieliczni, więc klasówkę unieważniono.
Pani od historii. Uczyła nas na szczęście tylko rok czy dwa. Powszechnie nazywano ją imieniem bohaterki popularnej wówczas telenoweli południowoamerykańskiej. Przesadzała z makijażem, a jej skomplikowany kok podtrzymywało mnóstwo kolorowych spineczek. Zastanawialiśmy się, o której musi wstać, żeby zdążyć to coś sobie upiąć. Domniemywaliśmy, że w ogóle się nie kładzie. Ale mniejsza o wygląd. Lekcja polegała na tym, że pani profesorka dyktowała uczniom swoje mętne notatki. Rewelacja. Patrzyła na nas po prostu z niesmakiem i wcale tego nie ukrywała.
Pani od biologii. Ależ ta kobieta była apatyczna i taka jakaś nieprzyjemna... Przedmiot nudny, ona spała, my spaliśmy...
Wspomnę jeszcze może o innych nauczycielach z mojego LO, którzy co prawda nie uczyli mnie, ale za to moją siostrę.
Pani od chemii 2. Chodziły słuchy, że w trakcie jakiegoś doświadczenia spaliły się jej włosy i od tamtej pory nosi (być może częściową) perukę. Natomiast faktem było, że nie znosiła dziewczyn z ładnymi lub choćby rozpuszczonymi włosami. Wszystkie uczennice przed lekcją związywały lub spinały włosy. Moja siostra raz zapomniała frotki i pani profesorka poczuła się chyba sprowokowana jej loczkami - wzięła ją do tablicy, co skończyło się, oczywiście, pałą. No i co mieli zrobić biedni uczniowie, jak nie dyskretnie dostawiać sobie jakąś trójczynę czy plusik w dzienniku?
Pani od fizyki 2. Lekcje fizyki tej pani profesorki często przypominały katechezy. Nie pamiętam, jakie nosiła nakrycie głowy, ale gdyby wtedy pojęcie "moherowe berety" istniało, ona byłaby jego uosobieniem. Współczuliśmy tylko jej synowi, którego usilnie próbowała "nakierować" na księdza.
Aż strach pomyśleć, co się działo w pokoju nauczycielskim, kiedy te wszystkie "osobowości" się w nim zebrały...
Dla mnie ta powieść jest trochę niedopracowana, postacie dobrze zarysowane, ale już relacje miedzy nimi bardzo słabe, wątek między uczniem, a nauczycielką pozostawiony całkowicie w domyśle czytelnika. Najbardziej podobał mi się wstęp do tej książki niestety, bardzo krótki i obiecujący, ale bez spełnienia w treści .
OdpowiedzUsuńA twój obraz nauczycieli troszkę smutny, kto nas uczył, uczy i będzie uczył, bo nie wierzę, że w najbliższej przyszłości coś się zmieni???
Właśnie, wstęp się wszystkim podoba, może dlatego, że nie napisał go Piotr Zaremba?:) Swoją drogą szkoda, że tylko częściowo powielił w swej powieści konwencję, w której utrzymany jest artykuł Roberta Mazurka (trochę ironicznej i trochę sentymentalnej gawędy o tym, jak to drzewiej bywało). "Romans licealny" to książka chyba zbyt serio.
OdpowiedzUsuńA czasy licealne mimo wszystko bardzo dobrze wspominam. No, oprócz lekcji fizyki i chemii:)
A ja pamiętam tamtych nauczycieli :) I w mojej szkole, wypisz - wymaluj, byli identyczni :) Poważnie. Bawiliśmy się w podziemie, ale to była raczej dla nas zabawa, niż faktyczna walka. Tak naprawdę, nie zdawaliśmy sobie sprawy z konskwencji
OdpowiedzUsuń