Tytuł: Amsterdam
Autor: Ian McEwan
Pierwsze wydanie: 1998
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok: 1999
Stron: 175
Ocena: 3+/5
Dwa dni próbowałam napisać coś o tej książce i nie przychodziło mi do głowy nic sensownego. Nie dlatego, że książka jest zła, po prostu brak weny. Ale puściłam sobie właśnie soundtrack z "500 dni miłości" (zwłaszcza energetyzujący utwór "You make my dreams come true"), więc musi mi się teraz udać.
Londyn, druga połowa lat 90tych. Na pogrzebie Molly Lane (za życia - recenzentki kulinarnej i fotografki) spotykają się jej trzej dawni kochankowie. Clive Linely jest znanym kompozytorem, który pracuje właśnie nad symfonią milenijną i stara się stworzyć jakiś efektowny finał. Ma to być dzieło jego życia. Vernon Halliday trochę z przypadku został redaktorem naczelnym dziennika "The Judge" i robi wszystko, żeby nakład wzrósł. Pogrzeb przyjaciółki mocno ich zdołował - Vernonovi wydaje się, że nie istnieje, a Clive przypuszcza, że choruje na tę samą przypadłość co Molly. U niej zaczęło się od swędzenia ręki, a skończyło na bezwładzie ciała i obłędzie. Vernon i Clive obiecują sobie, że gdyby kiedyś któryś z nich znalazł się w podobnym stanie, drugi skróci jego męki i pomoże odejść godnie.
Trzecim byłym kochankiem Molly, który pojawił się na tej uroczystości, jest Julian Garmony, minister spraw zagranicznych, który, jak się przypuszcza, w niedalekiej przyszłości zostanie premierem. Nie wszystkim to się podoba, bo Garmony jest konserwatystą, ksenofobem i występuje przeciwko UE. Prywatnie bywa zupełnie inny, co widać na fotografiach wykonanych przez Molly, które ktoś chce przeciw niemu teraz wykorzystać.
Oprócz kochanków na pogrzebie był obecny, rzecz jasna, mąż Molly, George Lane - zamożny wydawca i posępny zazdrośnik. I, jak się później okaże, człowiek zdolny do inteligentnej zemsty.
Jak widać jest to w pewnym stopniu powieść obyczajowa, ale perypetie Vernona, Clive'a i juliana stanowią tylko punkt wyjścia do swego rodzaju moralitetu i zgryźliwej krytyki środowiska dziennikarzy, artystów i polityków.
Clive i Vernon stają wkrótce przed wyborem między osobistą korzyścią a dobrem ogółu i wartościami, którym teoretycznie hołdują. Ich dotychczasowa przyjaźń i lojalność zostają wystawione na ciężką próbę. Z kolei Julian będzie przez swoje środowisko polityczne potraktowany tak, jak on dotychczas traktował rywali - z pełną świętoszkowatą hipokryzją i bezwzględnością.
Fabuła i wnioski są zatem dość schematyczne i ograne (choć amsterdamska końcówka trochę mnie zaskoczyła), ale dają nam okazję do podziwiania talentu Iana McEwana. Podczas lektury ani przez chwilę nie miałam ochoty pominąć jakiegoś akapitu czy nawet zdania i właśnie z tego powodu polecam tę książkę. Oczywiście, jeśli ktoś tak jak ja czytał wcześniej np. "Pokutę", nie powinien się spodziewać czegoś podobnego.
Fragment zawierający refleksje Clive'a nad współczesną muzyką bardzo mi się spodobał, bo ja podobnie myślę o szeroko rozumianej współczesnej sztuce, a w każdym razie o wielu jej pzrejawach. Ok, nie jestem ekspertem i może jestem straszliwie konserwatywna, ale dla mnie obieranie ziemniaków w galerii nie jest sztuką, ale co najwyżej performancem.
"Clive z przekąsem opisał wsparty publicznymi pieniędzmi 'koncert' w niemal do cna opustoszałym kościele, gdzie przez ponad godzinę uderzano złamaną szyjką skrzypiec w nogi fortepianu. Tekst w programie, naszpikowany odniesieniami do holokaustu, wyjaśniał, dlaczego na obecnym etapie dziejów Europy żadna inna forma muzyki nie ma racji bytu. Dalej Clive dowodził, że w zasklepionych umysłach podobnych gorliwców nawet najmniejszy sukces czy jakiekolwiek oznaki uznania ze strony publiczności są niechybnie świadectwem kompromisu estetycznego i porażki artysty. " [str. 28-29]
Edycja z dn. 08.01.2010
Wybieram się do biblioteki, żeby oddać książki i usuwam ślady ołówka (2B), którym zaznaczyłam interesujące mnie fragmenty. Postanowiłam umieścić tutaj jeszcze kilka cytatów.
"Zasłaniając się duchem wolności artystycznej, mógłby się wypiąć na wszystkie zajęcia, ale nie znosił takiej arogancji. Miał kilku przyjaciół, którzy zagrywali kartą geniusza, ilekroć było im wygodnie, nie wywiązując się z tego lub owego zobowiązania w przekonaniu, że im więcej zamieszania sprawią, tym większy będzie powszechny szacunek dla nieodpartej natury powołania do spraw wyższej rangi. Ludzie tego rodzaju - powieściopisarze byli najgorsi z najgorszych - z powodzeniem wmówili swym przyjaciołom i rodzinom, że nie tylko ich praca, ale też każda drzemka i przechadzka, każdy napad milczenia, depresja czy pijacki wybryk noszą usprawiedliwiające znamię dążności do wzniosłego celu." [str. 66]
"Znowu miał dorosnąć i wyzbyć się lęku. Przecież tu nie ma żadnego zagrożenia - tłumaczył sobie - jedynie obojętność żywiołów." [str. 82] [wycieczka w góry w Lake District]
poniedziałek, 4 stycznia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Witam,
OdpowiedzUsuńJak na "trójkową" książkę całkiem zachęcająca recenzja:)
Pozdrawiam
W pierwszej od prawej strony kolumnie bloga podaję skalę ocen i trójka oznacza dobrą książkę. Generalnie pozycje ocenione na 3, 4 lub 5 uważam za warte przeczytania i polecenia.
OdpowiedzUsuńOczywiście również pozdrawiam:)