Impresje

niedziela, 11 kwietnia 2010

ORLANDO

Tytuł: Orlando
Autorka: Virginia Woolf
Pierwsze wydanie: 1928
Tłumaczenie: Tomasz Bieroń

Wydawnictwo Znak
ISBN: 978-83-240-0740-0
Stron: 239

Ocena: 3+/5

To moje drugie podejście do twórczości tej autorki. "Fal" niestety nie dokończyłam. Podobał mi się styl, ale książka mnie absolutnie nie wciągnęła. Może kiedyś. Sięgnęłam po "Orlando" zachęcona informacją z okładki, która sugerowała, że połowa akcji toczy się na dworze Elżbiety I, a ja akurat interesuję się historią Tudorów. Owszem, Królowa Dziewica pojawia się tu dwa czy trzy razy, ale tylko na chwilę, a cała książka jest o czymś zupełnie innym. O czym?

Przyznaję, że miałam spory problem z interpretacją. O Virginii Woolf nie wiedziałam prawie nic, a właśnie w biografii autorki znaleźć można klucz do zrozumienia tej powieści. Zajrzałam więc do nieocenionej Wikipedii.
Orientowałam się już wcześniej, że Virginia Woolf, choć zamężna, lokowała uczucia również w przedstawicielkach swojej płci. Jedną z nich była Vita Sackville-West, arystokratka, poetka i pisarka, którą Virginia Woolf poznała w 1922 r. Ich związek trwał kilka lat. To właśnie Vicie dedykowany jest "Orlando" i to jej zdjęcia zawierało ilustrowane wydanie powieści. 5 października 1927 r. Virginia Woolf napisała w swoim dzienniku:
"And instantly the usual exciting devices enter my mind: a biography beginning in the year 1500 and continuing to the present day, called Orlando: Vita; only with a change about from one sex to the other". [źródło: Wikipedia]
Syn Vity, Nigel Nicholson, nazwał tę powieść "najdłuższym i najbardziej czarującym listem miłosnym w literaturze". Faktycznie zagadnienie miłości jest w "Orlandzie" stale obecne, ale przy okazji autorka "przemyciła" sporo ważnych tematów - pisała o pozycji kobiet w społeczeństwie na przestrzeni wieków, o literaturze i krytyce literackiej, o pisarzach i poetach, o tzw. socjecie, konwenansach. Pisała w taki sposób, że trudno powiedzieć, czy oprócz zabawy, kpiny i parodii nie ma tu aby trochę złości i goryczy. Odniosłam wrażenie, że i owszem.

Ale może napiszę trochę o fabule. W przypadku prozy tej autorki spoilery nie mają aż takiego znaczenia, bo czyta się ją chyba przede wszystkim dla stylu (który albo się komuś spodoba, albo nie).
Tytułowego bohatera poznajemy ok. 1585 r. (w każdym razie tak mi się wydaje), kiedy to jest szesnastoletnim, przystojnym i wrażliwym chłopcem, ze skłonnością do poezji, dziedzicem bogatego i ustosunkowanego rodu. Wpada w oko królowej Elżbiecie i wkrótce zostaje jej faworytem, w rodzaju Christophera Hattona czy Esseksa. Za rządów króla Jakuba zakochuje się w Saszy, rosyjskiej księżniczce, którą początkowo bierze za chłopca (aluzja do romansu Vity Sackwille-West i Violet Trefussis, która również była arystokratką i pisarką). Rozczarowany jej zdradą wraca na wieś, gdzie zajmuje się literaturą, polowaniem, urządzaniem dworu i życiem towarzyskim. Porzuca to wszystko, aby uciec przed miłością do tajemniczej arcyksiężnej. Obejmuje stanowisko ambasadora w Konstantynopolu (Vita przebywała tam wraz z mężem, gdy pełnił tam obowiązki, zdaje się, Trzeciego Sekretarza ambasady). W mieście wybuchają zamieszki, a Orlando popada w dziwny, trwający tydzień letarg, z którego budzi się jako kobieta.
Przez pewien czas włóczy się z Cyganami, po czym wraca do Anglii - w 1712 r. Prowadzi życie typowe dla zamożnej lady, ale socjeta (również uznani literaci) szybko ją rozczarowuje. Ponownie spotyka arcyksiężnę, która okazuje się być beznadziejnie zakochanym w niej mężczyzną. Bycie damą urozmaica sobie przebieraniem się w męski strój i nocnymi włóczęgami po zaułkach Londynu.
Autorytet spodni zamieniała na powab sukien i cieszyła się na równi miłością obu płci. [str. 160]
Mimo zmiany płci i strojów pozostaje sobą aż do wieku XIX. Epoka wiktoriańska nawet kogoś takiego jak Orlanda upycha w gorset pruderyjnych i obłudnych konwenansów. Nasza bohaterka odczuwa silną potrzebę zostania żoną. Męża znajduje w sposób modelowy dla ówczesnej literatury - przy okazji złamania nogi na dzikim wrzosowisku.
Mroczny i ogromny na tle cętkowanego na żółto nieba o zachodzie, pośród gonitwy siewek, zjawił się mężczyzna na koniu. Ściągnął wodze. Koń stanął.
- Pani - zakrzyknął mężczyzna, skacząc na ziemię - jesteś ranna!
- Jestem martwa, panie - odparła.

Kilka minut później byli zaręczeni.
Nazajutrz, przy śniadaniu, powiedział je swe imię:
Marmaduke Bonthrop Shelmerdine, Esquire. [str.182]
Shel jest żołnierzem i marynarzem, przeważnie żeglującym wokół Przylądka Horn. Ale i co do jego płci pojawiają się wątpliwości i musi ją Orlandzie okazywać i udowadniać. Pobierają się, ale kiedy tylko zmienia się wiatr, Shel wraca na morze. Jego żona pozostaje w Anglii. I trwa. Bardzo łatwo przechodzi do porządku dziennego nad zmianami w jej otoczeniu, a w XIX w. ich nie brakowało. Rodzi syna i publikuje wiersz "Dąb", nad którym pracowała właściwie od setek lat. Utwór spotyka się z uznaniem krytyki, jest nagradzany - to z kolei aluzja do poematu "The Land" Vity Sackwille-West, za który w 1927 r. otrzymała ona Hawthornden Prize.

Finał książki jest bardzo symboliczny i można go pewnie różnie interpretować. Ja rozumiem go tak:
Główna postać powieści, która najpierw jawiła nam się jako mężczyzna, potem jako kobieta, nigdy chyba nie przynależała w 100% do jednej płci, w każdym razie nie w sferze psychicznej, ale światu mogła prezentować tylko jedną stronę swojej osobowości jednocześnie; androgynizm, nietypowość nigdy nie były w cenie. W zakończeniu powieści wkłada bryczesy, przywołuje psy, pije wino z kielicha, wita ducha królowej Elżbiety i mimo wszystko pozostaje Orlandą, dla której Shel jest wszystkim. Może stać się w pełni sobą tylko będąc jednocześnie szesnastowiecznym Orlandem i współczesną Orlandą, mężczyzną i kobietą, ze wszystkimi tego konsekwencjami. A zatem w powieści Virginii Woolf można odnaleźć pewne przesłanie - żeby świadomie i dojrzale przejść przez życie i cieszyć się nim tu i teraz, nie powinno się odkładać bycia sobą na nieokreślone "kiedyś", nawet jeśli trzeba będzie odkryć w sobie i zaakceptować cechy czy pragnienia, które świat potępi.
***
Mniej typowe preferencje seksualne nie były niczym nadzwyczajnym w środowisku Virginii Woolf, ale z pewnością nie cieszyły się powszechną sympatią czy choćby tolerancją społeczeństwa (do dziś niewiele się pod tym względem zmieniło). Wydana również w 1928 r. powieść Radclyffe Hall pt. "Studnia samotności", w której "safizm" pokazano jako coś naturalnego, została uznana za obsceniczną i nakazano jej zniszczenie [źródło: Wikipedia]. W powieści "Orlando" nie mówi się o takich rzeczach wprost - cała historia jest przecież fikcyjna, jej bohaterką/bohaterem jest postać żyjąca setki lat, która jeśli jest mężczyzną - kocha kobiety, a jeśli jest kobietą - kocha mężczyzn, czyli niby tak, jak powinno być.

Oczywiście inne emocje towarzyszyły odczytywaniu znaczenia powieści w chwili jej publikacji, inne niż teraz - temat był wtedy o wiele bardziej kontrowersyjny, doszukiwano się pewnie aluzji do ówcześnie żyjących osób, wątków autobiograficznych. Dziś również można to robić. Można też potraktować "Orlando" jako swego rodzaju wyraz buntu przeciwko wszechobecnym konwenansom, krępującym wolność jednostki, które musiały bardzo doskwierać takiej indywidualistce, jaką niewątpliwie była Virginia Woolf.

***
Bardziej podobała mi się druga połowa książki, może dlatego, że na początku lektury nie bardzo wiedziałam, o czym jest ta powieść i co właściwie autorka ma na myśli. Do stylu Virginii Woolf również nie od razu się przekonałam, ale ostatecznie bardzo mi się spodobał (poniżej trochę cytatów, więc każdy może wyrobić sobie swoje zdanie). W oryginale książka nosi podtytuł: A Biography. Narratorem jest biograf Orlanda, "żywotopis", który jednak bardzo dystansuje się i od opisywanej postaci, i od gatunku biografii w ogóle. 

Myślę, że warto przeczytać tę powieść, zaliczaną do klasyki literatury, nie tylko feministycznej.

***
Pierwsze zdanie powieści brzmi następująco:
Był - jego płeć nie pozostawiała bowiem żadnych wątpliwości, aczkolwiek ówczesna moda wcale jej nie podkreślała - w trakcie szlachtowania głowy Maura, która kołysała się zawieszona z krokwi. [str.9]
*** 
Opisywał, jak wszyscy młodzi poeci od niepamiętnych czasów, naturę, a dla wiernego oddania pewnego odcienia zieleni spojrzał na rzecz samą (w czym wykazał większą od innych śmiałość), w tym wypadku krzew laurowy pod oknem. Co uczyniwszy, oczywiście nie mógł już dalej pisać. Zieleń w naturze to jedna sprawa, zieleń w poezji - inna. Natura i pisanie zdają się żywić do siebie wrodzone anse; poznać je ze sobą, a rozszarpią się na strzępy. Odcień zieleni, który ujrzał Orlando, zepsuł mu rym i zakłócił metrum. [str. 11-12]
*** 
Zamiłowanie do książek objawiło się wcześnie. Jako dziecko czytał do północy, aż znajdował go pokojowiec. Zabrano mu kaganek, hodował więc w zastępstwie robaczki świętojańskie. Gdy zabrano mu robaczki świętojańskie, omal nie podpalił domu hubką i krzesiwem. By ująć rzecz krótko, a wydelikacenie tego grubego stwierdzenia pozostawić powieściopisarzom, był szlachcicem trawionym miłością do literatury. Wielu ludzi jego epoki, a tym bardziej jego stanu, umknęło tej zarazie, dzięki czemu wolno im było hasać, jeździć konno i zalecać się, kiedy im tylko serce dyktowało. Niektórzy jednak za młodu łapali bakcyla zrodzonego ponoć z pyłku złotogłowia, przywianego z Grecji czy Italii, bakcyla tak zabójczego, iż paraliżował ramię składające się do ciosu, mącił wzrok wypatrujący zwierzyny, plątał język mający wyznać miłość. Śmiercionośna natura tej choroby polegała na wypieraniu rzeczywistości przez ułudę, toteż wystarczyło, by Orlando, którego los obficie obdarzył zastawą, pościelą, domami, czeladzią, dywanami i łożami, wystarczyło zatem, by otworzył książkę, a całe to wielkie dóbr nagromadzenie rozpływało się we mgle. Dziewięć akrów kamienia, który tworzył jego dom, znikało, sto pięćdziesiąt osób służby rozwiewało się, osiemdziesiąt koni pod wierzch przepadało, a policzenie wszystkich dywanów, sof, końskich rzędów, porcelany, platerów, flakoników i innych ruchomości, często z kutego złota, które ulatniały się jak morski wyziew, zajęłoby zbyt dużo czasu. Siedział zatem Orlando w samotności i czytał - człowiek nagi. (...)
Tak znakomitemu szlachcicowi, mawiali, książek nie potrzeba. Książki niech zostawi, mawiali, kalekom i umierającym. Najgorsze jednak jeszcze nie nadeszło. Kiedy bowiem choroba czytania weźmie organizm we władanie, tak go osłabia, iż staje się podatny na tę drugą zarazę, co drzemie w kałamarzu i ropieje w gęsim piórze. Nieszczęśnik zabiera się do pisania. O ile u człowieka ubogiego, który nie posiada nic prócz krzesła i stołu pod cieknącym dachem, jest to znośne - nie ma on bowiem w końcu wiele do stracenia - o tyle dola człowieka bogatego, który ma domy, bydło i czeladź, osły i pościel, a pisze książki, jest w najwyższym stopniu godna pożałowania. Zatraca on smak tego wszystkiego, jest dźgany gorącym żelazem, zjadany przez robactwo. Oddałby ostatni grosz (tak złośliwy jest bakcyl), żeby napisać jedną książkę i zyskać sławę, a przecież wszystko złoto Peru nie kupi skarbu jednej zgrabnej linijki. Zapada więc na suchoty, strzela sobie w łeb, twarzą do ściany. Nie ma zresztą znaczenia, jak go znajdą. Przeniknął bramy śmierci i zaznał płomieni piekła. [str. 53-55]
*** 
 Autoironia to cenna cecha, zwłaszcza u artystów:
Wkrótce jednak spostrzegł, że boje, jakie Sir Miles i reszta toczyli z zakutymi w zbroje rycerzami dla zdobycia królestwa, nie były ani w połowie tak znojne jak ten, który on teraz podjął przeciwko angielskiej mowie, aby zdobyć nieśmiertelność. Komukolwiek choć trochę zaznajomionego z wymogami kompozycji nie potrzeba opowiadać tej historii w szczegółach; jak to napisał i zdało mu się dobre; przeczytał i zdało mu się szkaradne; poprawił i podarł; wykreślał; dopisywał; wpadał w uniesienie; w rozpacz; miał dobre wieczory i złe poranki; chwytał idee, by je zgubić; ujrzał swą książkę oczyma duszy w skończonym kształcie, po czym zniknęła; przy jedzeniu odgrywał role swych postaci; mamrotał je pod nosem podczas spacerów; raz płakał; raz się śmiał; balansował pomiędzy takim a owakim stylem; to wolał heroiczny i nadęty; to prosty i zwyczajny; raz opiewał doliny Tempé; to znowu pola Kentu i Kornwalii; nie mógł się zdecydować, czy jest najbardziej boskim geniuszem, czy też największym głupcem pod słońcem. [str. 59]
*** 
(...) z przerażeniem spostrzegła, jak niskie wyrabia sobie zdanie o drugiej płci, męskiej, przynależność do której napawała ją ongiś dumą. - Spaść z rei - myślała - ujrzawszy kostki kobiety, ubrać się pstrokato jak błazen i paradować ulicami, by wzbudzić w kobietach podziw, zabronić kobiecie kształcenia, aby się z ciebie nie śmiała, być w niewoli byle dzierlatki w spódnicach, a nosić się jak pan stworzenia. O nieba! Jakich z nas robią głupców, jakimi głupcami jesteśmy! - W jej słowa wkradła się pewna niejasność: mogło się wydawać, że w równej mierze stawia pod pręgierz obie płcie, jakby do żadnej nie należała. I rzeczywiście, dotychczas zdawała się żyć w wiecznym wahaniu: była mężczyzną, była kobietą, znała tajemnice, dzieliła słabości jednych i drugich. Trudno sobie wyobrazić bardziej dezorientujący stan umysłu. Nie była jej dana pociecha ignorancji. [str. 115]
*** 
Juliusz Słowacki uważał chyba podobnie:
Musimy formować nasze słowa, aż staną się tylko cieniusieńką osłonką dla naszych myśli. [str. 126]
*** 
Jeżeli porównamy obraz Orlanda-mężczyzny z Orlandą-kobietą, ujrzymy, że choć bez wątpienia są jedną i tą samą osobą, nie obeszło się bez pewnych zmian. Mężczyzna ma dłoń swobodną, by w każdej chwili chwycić za miecz, kobieta używa swojej, by nie zsunęły się jej z ramion satyny. Mężczyzna patrzy światu prosto w twarz, jakby świat ten został stworzony ku jego potrzebom i urobiony ku jego upodobaniom. Kobieta zerka na świat z ukosa, pytająco, a nawet podejrzliwie. Gdyby nosili te same stroje, możliwe że i spojrzenie na świat mieliby to samo.
Taki jest pogląd niektórych filozofów, i to niegłupich, lecz, ogólnie rzecz biorąc, skłaniamy się ku innemu. Różnica pomiędzy płciami kryje się, na całe szczęście, bardzo głęboko. Stroje są symbolem czegoś znacznie mniej naskórkowego. Wybór kobiecych strojów i kobiecej płci podyktowała przemiana, jaka zaszła w samej Orlandzie. Być może tylko wyraziła bardziej otwarcie niż zazwyczaj - a otwartość była zaiste sednem jej natury - coś, co przydarza się większości ludzi, lecz nie zostaje tak bez ogródek wypowiedziane. Tu bowiem raz jeszcze napotykamy dylemat. Wprawdzie jedna płeć jest od drugiej różna, lecz mieszają się ze sobą. W każdej ludzkiej istocie zachodzi chwiejność między jedną płcią a drugą i często tylko strój pozwala zachować pozór męski bądź niewieści, a pod spodem kryje się coś wręcz przeciwnego niż na wierzchu. [str. 136-137]
*** 
Miłość, jak powiedział poeta, jest całym istnieniem kobiety. A jeśli choć rzucimy okiem na piszącą u stołu Orlandę, przyznamy, że nigdy nie było kobiety godniejszej tego powołania. Będąc kobietą, i to kobietą piękną, a na dokładkę w kwiecie wieku, niechybnie wkrótce zarzuci te pozory pisania i myślenia, a zacznie myśleć przynajmniej o gajowym (dopóki myśli o mężczyźnie, nikt nie ma kobiecie za złe myślenia). Napisze mu liścik (a dopóki pisze liściki, nikt nie ma również kobiecie za złe pisania), wyznaczy porę schadzki na niedzielę o zmierzchu. Przyjdzie niedzielny zmierzch i gajowy zagwiżdże pod oknami Orlandy - co jest oczywiście samym sednem i jedynym możliwym tematem dla literatury. [str. 195]
*** 
Umilkła. Możliwe jest bowiem, że kiedy ludzie mówią na głos do siebie, wówczas różne "ja" (których bywa więcej niż dwa tysiące) mają świadomość rozłąki i usiłują się ze sobą porozumieć, lecz kiedy porozumienie zostanie nawiązane, milkną. [str. 228-229]

5 komentarzy:

  1. Bardzo się cieszę, że postanowiłaś sięgnąć po jakąś książkę Virginii - pomimo "falstartu" z "Falami". Może zachęci Cię to do tego, by kiedyś znowu zapoznać się z którymś z jej dzieł? To rzeczywiście dosyć specyficzna autorka, ale naprawdę warto spróbować dostrzec całą głębię i piękno jej oryginalnej prozy.

    Co się tyczy "Orlanda" - polecam gorąco naprawdę dobrą ekranizację Sally Potter z 1992 roku, z wielką Tildą Swinton w roli głównej.

    Wielkie dzięki za tę rzeczową recenzję! Ucieszyły mnie zwłaszcza słowa: "Do stylu Virginii Woolf również nie od razu się przekonałam, ale ostatecznie bardzo mi się spodobał...". :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno jeszcze coś tej autorki przeczytam (zacznę chyba od "Pani Dalloway"), ale nie w najbliższym czasie - nie lubię czytać kilku pod rząd książek tego samego autora (chyba, że jest to jakaś seria fantasy).

    Przypuszczam, że masz lekturę "Orlanda" dawno za sobą. Czy w takim razie coś byś może dodał do mojej interpretacji zakończenia książki?

    Słyszałam już o tym filmie i zmierzam go obejrzeć, jeśli będę miała taką możliwość.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Orlanda" czytałem już wiele lat temu, więc nie pamiętam szczegółów (mam zresztą wielką ochotę do powrócić do tego tytułu). Na pewno, to co piszesz o "byciu sobą" jest prawdziwe w odniesieniu do tej powieści - ten wątek jest zresztą ważny dla autorki i przewija się też przez inne jej dzieła (m.in. "Pani Dalloway").

    Na pewno ważna jest wymowa "Orlanda" jako książka o płci i androgyniczności człowieka (czy też bardziej "medycznie" - ludzkiego mózgu). Odnoszę wrażenie, że dziś ten aspekt książki jest szczególnie mocno podkreślany. Zresztą "Orlando" (a także jego ekranizacja) - podobnie, jak "Godziny" Cunninghama - są zaliczane przez społeczność gejowsko-lesbijską do kanonu najważniejszych dla nich dzieł.

    OdpowiedzUsuń
  4. Możliwość obejrzenia tego filmu pojawiła się już dzisiaj;) I rzeczywiście mi się podobał, zwłaszcza ze względu na Tildę Swinton, za to aktorka grająca Saszę wydała mi się za mało zjawiskowa. Na pochwałę zasługuje też ciekawa muzyka, towarzysząca ładnym obrazom. Myślę, że ten film dobrze oddaje klimat powieści - jego twórcy odpowiednio dawkują baśniowość, umowność i kpinę (najlepiej widoczną chyba w przerysowanych kostiumach).

    To oczywiste, że w ekranizacji nie mogą się znaleźć wszystkie wątki i sceny umieszczone w książce, ale jednej zabrakło mi szczególnie - tej z początku powieści, w której Orlando, pędzący na spotkanie królowej, zatrzymuje się na widok poety.

    Twórcy filmu zmienili zakończenie tej historii na bardziej optymistyczne i lepiej przystające do naszych czasów. (Ich znakiem jest też to, że to Shel skręcił nogę, a nie Orlanda). Oddaje ono jednak w dużej mierze, jak sądzę, zamysł Virginii Woolf. Wydaje mi się również, że uzyskałam potwierdzenie, że właściwie zrozumiałam końcówkę książki.

    PS. Powieść czytałam po polsku i zastanawiałam się, czy autorka również zmieniła w niej Orlanda na Orlandę. W filmie obecne jest tylko męska wersja imienia, więc przypuszczam, że to sprawka tłumacza. W oryginale chyba cała powieść była bardziej dwuznaczna.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytałam kiedyś tę książkę, ale o ile "Pani Dalloway" jest jedną z moich ulubionych lektur, tak "Orlanda" porzuciłam w połowie. Z zamiarem wrócenie oczywiście :)

    OdpowiedzUsuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.