Tytuł: Kroniki tygodniowe 1927-1931
Autor: Antoni Słonimski
Przedmowa: Roman Loth
Wydawnictwo LTW
ISBN: 83-88736-31-0
Stron: 366
Nie będę próbowała się wymądrzać (i tak by się nie udało); zamiast tego zacytuję fragment przedmowy profesora Romana Lotha:
Obraz tamtych dni, przekazany nam w Kronikach, mimo że niepełny i subiektywny, jest nam przecież bliższy niż opis z podręczników historii, ze szkoły czy z oficjalnego studium uniwersyteckiego. Bliższy, bo oglądany z perspektywy historii aktualnie dziejącej się, z pozycji kronikarza, dla którego historia ta jest współczesnością, jeszcze bez ciągów dalszych. Bliższy również przez to, że jest zapisem emocjonalnym, emocjonalnym tak dalece, że czasem niesprawiedliwym w ocenach. Jest świadectwem uczuciowego zaangażowania autora w przemiany świata, dowodem poczucia współodpowiedzialności za dalszy ich bieg. To poczucie jest wartością samą w sobie i wartości tej nie przekreśla daremność dążeń. [s. IX]
Trafne. Współodpowiedzialność i zaangażowanie autora to najbardziej charakterystyczna cecha tych felietonów. Słonimski pisał równie bezkompromisowo jak Boy: ustosunkowywał się, krytykował, postulował, wykpiwał. "Zrzucił z ramion płaszcz Konrada", ale nie na rzecz obojętności czy abstrakcyjności - w felietonach koncentrował się nie na narodzie, ale na obywatelu. Nie zamierzał być wieszczem, pozostał artystą, humanistą, z zacięciem społecznikowskim. Oczywiście, nie w każdym tekście grzmiał przeciwko nierównościom społecznym czy cenzurze, ale jednak zza stolika w Ziemiańskiej i takie zjawiska dostrzegał.
Żadna wieś na świecie nie ma takich kontrastów jak wieś polska. Byłem już u niejednego magnata na wsi i widziałem te arrasy i brokaty w salonach i dziurawe nocniki w opłotkach. Jeżeli nie wierzycie, pojedźcie do Wilanowa albo do Jabłonny, do tych miejsc, które mówić mają o naszej kulturze, a które krzyczą o naszej nędzy. Wielki pałac wybudowany przez jakiegoś Włocha, parę obrazów namalowanych przez jakiegoś Holendra i o dwa kroki dalej kał ludzki wyprodukowany przez jakiegoś rodaka. [s 131]
W epoce rosnącego w siłę, wynaturzającego się nacjonalizmu Słonimski nad interes narodu i państwa przedkładał interes jednostki - jej prawo do bezpieczeństwa, edukacji, pracy, kultury. I do życia - był pacyfistą w kraju, w którym rządzili byli legioniści i szerzył się kult Piłsudskiego.
Niech nam nie mówi o pięknie maszerujących oddziałów. Sportowe piękno zdrowego ciała sprowadza się zbyt często w wojsku do nóg cuchnących i odparzonych, ten krok rytmiczny, buchający zdrowiem, prowadzi do ran, odbieranych i zadawanych, do ohydnego kalectwa zadanego bratnią ręką człowieka. [s. 51]
Doskonale to rozumiem. Mnie szczególnie denerwują popularne ostatnio "rekonstrukcje" "historyczne", w których dobrze odżywieni młodzi ludzie w schludnych mundurach i wyprasowanych białych koszulach udają bohaterów, tarzając się po wypielęgnowanej zieleni miejskiej. Podejrzewam, że gdyby rozpylano na takich pokazach np. woń przypominającą zapach rozkładających się pod gruzami ciał, szeregi "rekonstruktorów" i widzów znacznie by się przerzedziły. Widowisko zyskałoby na realizmie, ale wszak nie o realizm w nich chodzi, lecz o pielęgnowanie, a właściwie kreowanie "rzeczywistej pamięci historycznej".
Zamiłowanie i poszanowanie dla tradycji to rzecz czasem piękna, często szkodliwa. Tam, gdzie tradycja staje na drodze zdrowej reformy, szlachetnego nowatorstwa, przestaje być tradycją, a staje się przesądem. Tam, gdzie poszanowanie dla przeszłości staje się kultem prawdziwych wartości, tradycja godna jest czci równej wartościom, które ochrania. Żałosną jest tradycja, która ochrania głupstwa i burzy szlachetne pamiątki. [s. 66]
Otóż to.
Doceniam zdrowy rozsądek autora, jego nonkonformizm i ironię. Podczas pobytu w Londynie w 1930 roku pisał na przykład:
Tzw. życiem literackim w Londynie nie zajmuję się zupełnie. Nie składam wizyt pisarzom angielskim i nie robię wywiadów. Byłoby to zresztą dość trudne, bo Lechoń już tu był wszędzie i słowo "literat Polski" wywołuje popłoch. Niektórzy z pisarzy przechodzili Horzycę i są dopiero w okresie rekonwalescencji. [str. 211]
Słonimski lubił i potrafił krytykować (nie zawsze siląc się na obiektywizm, czego zresztą nie uważam za wadę), miał więc wielu oponentów. "O wyższy poziom wrogów módlmy się co rano" [s. 139]. Pochodził z dawno zasymilowanej, już katolickiej i zasłużonej, ale z pochodzenia żydowskiej rodziny, co w tamtych czasach w wielu środowiskach nie było - oględnie mówiąc - atutem. Gdyby chociaż opowiedział się wyraźnie po jednej ze stron (Żydów albo antysemitów), miałby wrogów tylko w tej drugiej grupie.
I jeszcze raz dla świętego spokoju. Nie mam uprzedzeń ani narodowych, ani klasowych. Równie nie znoszę kołtunów i durniów wśród Żydów, jak i wśród Polaków czy Francuzów, zarówno wśród fabrykantów, jak i wśród proletariuszy. Są poza tym ludzie głupi, którym współczuję, i są tacy, którzy mnie drażnią. [s. 197]
Podręczniki do nauki religii żydowskiej w szkołach zjechał tak, jak mało kto (może poza "Nie") odważyłby się dzisiaj skrytykować katolickie. Być może w dwudziestoleciu w polskim prawie nie funkcjonowało pojęcie "obrazy uczuć religijnych", bo gdyby za to karano, to mógłby wyjść na wolność tylko w przypadku amnestii. Nie przeszkadzała mu religia jako taka, po prostu nie znosił ortodoksji i ciemnoty, bez względu na wyznanie.
Przypuszczam, że i Boy-Żeleński, i Słonimski podpisaliby się pod obywatelskim projektem ustawy, który zakłada, że nauczanie religii w szkołach nie powinno być finansowane z publicznych środków. Ja się podpisałam. Nikt się chyba nie łudzi, że ten pomysł wejdzie w życie w najbliższym czasie, ale uważam, że to dobrze, że mniejszość opowiadająca się za sekularyzacją państwa (czyli za normalnością i przestrzeganiem konstytucji) zaznaczyła swoją obecność.
Wróćmy do "Kronik". Słonimski pisał o sprawach wtedy bieżących, a więc ulotnych, i o ludziach dziś już w większości zapomnianych, ale na szczęście to wydanie opatrzono przypisami - autorów opracowania i samego Słonimskiego, który przygotował swoje felietony do projektowanej w latach siedemdziesiątych edycji "Kronik", do której jednak nie doszło z powodów politycznych. Swoją drogą jestem bardzo ciekawa, co właściwie Słonimski sobie myślał, wracając po wojnie do Polski.
Przede mną jeszcze dwa tomy "Kronik" z lat 1932-1935 i 1936-1939 - zapewne bardziej ponurych, więc ostrożnie będę sobie dawkować tę lekturę. Spodziewam się w nich znaleźć wiele fragmentów aktualnych i dzisiaj.
Jednak się skusiłaś na lekturę? Obaj z Boyem siebie warci, żałuję, że gdy się zaczytywałem w Boyu, Słonimski jeszcze nie był dostępny, miałbym dawno przeczytane :)
OdpowiedzUsuńPierwszy tom przeczytałam już kilka tygodni temu temu, ale nie miałam czasu, żeby o tym napisać. Z noty wydawniczej dowiedziałam się, że "Kroniki" wydane były w 1956 roku, ale był to tylko wybór tekstów, w dodatku ocenzurowanych. Nowe wydanie można teraz kupić całkiem tanio na Allegro, dwa tomy kupiłam w Dedalusie. Warto do Boya czy Słonimskiego wracać, chociaż przy tej okazji dochodzi się do smutnej konstatacji, że mimo upływu lat, pewnych rzeczy nie da się zmienić.
UsuńNie przyszło mi do głowy w liceum, żeby szukać Słonimskiego. A nowe wydanie mam, a jakże, i sobie czasem kartkuję z uciechą.
UsuńAch, w liceum! W liceum to ja czytałam to, co było w bibliotekach w moim niedużym mieście, więc klasykę plus różne przypadkowe czasem tytuły. Nie można było chodzić między regałami, tylko grzebało się w szufladkach katalogu. Nawet kiedy wygrzebałam coś potencjalnie ciekawego, to najczęściej było wypożyczone. Teraz mogę bardziej świadomie wybierać sobie lektury i bardzo się z tego cieszę:).
UsuńMam przed sobą mój podręcznik do polskiego dotyczący okresu dwudziestolecia (wtedy - trzecia klasa) - najciekawszych informacji o ówczesnych twórcach tam po prostu nie ma. OK, może nie najciekawszych, ale takich, które młodzieży ukazałyby ich jako ludzi z krwi i kości, a nie tylko zmurszałych autorów wierszy, które trzeba przeczytać i, co gorsza, zinterpretować. O Słonimskim kilka akapitów, o jego "Kronikach" ani słowa. Nuda. A przecież można było przytoczyć jakiś felieton albo "Alfabet wspomnień", który niedawno cytowałeś, i od razu zrobiłoby się mniej drętwo, inaczej człowiek spojrzałby na tę poezję...
Zjadło mi taki piękny komentarz:(
UsuńJa wyczytywałem osiedlową bibliotekę, tam był Boy, na Słonimskiego nie wpadłem. Ale wystarczyło, żeby mi oczy otworzyć na parę spraw.
W podręczniku Słonimski figurował jako poeta, a szkoda. Nasz polonista niestety żadnych smaczków z nim związanych nie wygrzebał. Tyle dobrego, że kiedyś konspiracyjnym szeptem napomknął o kochankach Mickiewicza :P
Przed wysłaniem dłuższego komentarza na swoim czy cudzym blogu robię kopię, bo też mnie kiedyś spotkała podobna przygoda i też było mi przykro, że cały mój intelektualny wysiłek poszedł na marne:(.
UsuńGdybym ja trafiła na Boya w liceum, to być może też oczy otworzyłyby mi się trochę wcześniej. Dobrze, że chociaż "Ferdydurke" przerabialiśmy. Nasza polonistka, jeśli sądzić po jej minie, nudziła się na lekcjach chyba jeszcze bardziej niż my, o żadnych smaczkach mowy nie było:(.
Teraz może być nawet gorzej - wyobrażam sobie, że nauczyciel, który zacytowałby dzieciakom "Piekło kobiet" albo "Naszych okupantów", mógłby trafić na dywanik u proboszcza i na pierwsze strony lokalnej prasy - za obrażanie uczuć religijnych, genderyzm i próbę deprawacji niewinnej młodzieży, która całą potrzebną wiedzę może przecież znaleźć w encyklikach...
Też zwykle kopiuje, tym razem uwierzyłem w stabilność internetu.
UsuńU nas nawet Ferdydurke nie zasiało intelektualnego fermentu. A co do Boya - to możesz mieć rację, niestety.
Gombrowicz wywarł wtedy na mnie bardzo duże wrażenie, ale nie sądzę, żeby to dotyczyło większości mojej klasy:). Od jakiegoś czasu noszę się zresztą z zamiarem ponownego przeczytania "Ferdydurke" - teraz, kiedy jestem już starsza niż Józio, i kiedy mam tyle lat, co autor w chwili publikacji tego utworu. Ależ ten czas leci...
UsuńMnie nie zafascynował, a wrażenie dodatkowo zepsuł był film Skolimowskiego, który wtedy grali w kinach. Ale powtórkę bym zaliczył, żeby porównać wrażenia.
UsuńFilmu nie widziałam, okazuje się, że może to i dobrze:). Na mnie wrażenie zrobiła nie tyle literacka forma, ile wnioski z lektury, które wtedy wyciągnęłam. Musiałam się zastanowić, na ile to kim jestem, zależy od mojej interakcji z innymi ludźmi, od tego, jak mnie postrzegają, jak chcę być postrzegana, a skoro zależy tak dużo, to czy jest we mnie coś poza tym. Nawet wypracowanie o tym napisałam:).
UsuńTrochę to przerażające, ale nic nie pamiętam, o tematach wypracowań nie wspominając:) No ale ja szybko zapominam nawet książki, które zrobiły na mnie wrażenie.
UsuńJa też zapominam i dlatego właśnie od ponad sześciu lat mam ten blog, żeby coś więcej mi z tych przeczytanych książek zostawało. Owszem, zastanawiałam się kilka razy, czy wciąż tu pisać, czy może dać sobie spokój, ale nadal czasem mi się chce:). To też forma samoobrony wobec wszechobecnego niechlujstwa językowego. Wiem, że i ja popełniam błędy, ale mam nadzieję, że nie aż tak rażące. Żeby ich unikać, sięgam do słowników itd., czego wiele osób publicznych najwyraźniej nie robi.
UsuńZ "Ferdydurke" wszyscy pewnie pamiętają - również dzięki filmowi (ten jego fragment akurat skądś kojarzę) - scenę o Słowackim, który nie zachwyca, bo to i zabawne, i zrozumiałe, a przecież książka jest jednak o czymś innym. Może nadszedł czas, żeby znowu się z nią zmierzyć...
Gdybym nie zapisywał, to w ogóle czarna dziura... Chwile zniechęcenia są normalne, w końcu blogerem książkowym jest się po godzinach i można nie mieć wtedy ochoty na nic :)
UsuńNawet scenę ze Słowackim ledwo pamiętam. Tak, zdecydowanie chyba czas na powtórkę.
Zaczynam jutro:).
Usuń