Pierwsze wydanie: 2015
Autorzy: Jacek Dehnel. Piotr Tarczyński
Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-3505-2
Stron: 285
Ustawa o stałej cenie książki (co za idiotyczny pomysł!!!) mnie osobiście raczej nie dotknie, bo bardzo rzadko kupuję nowości. W przypadku "Tajemnicy Domu Helclów" nie mogłam się jednak powstrzymać z kilku powodów. Po pierwsze ze względu na miejsce akcji: Kraków pod koniec XIX wieku. Po drugie - współautorem (wraz z Piotrem Tarczyńskim) jest Jacek Dehnel, który potrafi opowiadać ciekawe historie. Po trzecie, przyznaję, rozbawiła mnie notka biograficzna o rzekomej autorce:
Maryla Szymiczkowa, wdowa po prenumeratorze „Przekroju” w twardej oprawie, królowa pischingera, niegdysiejsza gwiazda Piwnicy pod Baranami i korektorka w „Tygodniku Powszechnym”. Dziś co niedzielę po sumie w Mariackim, można ją spotkać na kawie u Noworola, a wieczorami do niedawna w Nowej Prowincji.
Zapowiadał się pastisz kryminału i zabawa stereotypami na temat wszystkiego, co uchodzi za arcykrakowskie. Nadzieje nie okazały się płonne, książka mnie naprawdę zauroczyła. Mieszkać w Krakowie, w którym nie było wodociągów, wcale bym nie chciała, ale zanurzenie się w tamtej atmosferze na kilkanaście godzin było interesującym doświadczeniem.
Wyobrażałam sobie, że heroina będzie kimś w rodzaju lokalnej panny Marple, której nigdy nie lubiłam, ale Angielkę i krakowiankę łączy właściwie tylko płeć i snobizm. Zofia Szczupaczyńska w połowie drogi swojego żywota (wszak miała już trzydzieści osiem lat) pośród ciemnego znalazła się lasu. Las ten, co gorsza, był szary, bo cóż jej pozostawało: piecza nad ogniskiem domowym, dyskretne kierowanie karierą męża, który dzięki niej został niedawno profesorem UJ, oraz demonstrowanie przywiązania do wszystkich krakowskich tradycji, co było o tyle istotne, że pochodziła z Przemyśla.
Wydarzenia w Domu Helclów spadły jej z nieba i wniosły mnóstwo ożywienia w jej codzienną rutynę. Zaginęła pensjonariuszka zakładu, w którym swoich dni dożywali ludzie z przeróżnych klas społecznych. Policja nic nie wskórała, więc profesorowa Szczupaczyńska postanowiła wziąć śledztwo w swoje ręce, tym bardziej, że w przeszłości odniosła już w dziedzinie kryminalistyki niejaki sukces: metodą na muchę w cukiernicy nakryła pokojówkę na podkradaniu cukru (sposób ten stosował również jeden z krewnych Gombrowicza). Nasza bohaterka tak dalece zaangażowała się w tropienie przestępców, że nie zawahała się ponieść na ten cel pewnych kosztów, a nie była to - pozwolę sobie na eufemizm - osoba rozrzutna. Dla wyjaśnienia tej sprawy zrejterowała nawet z części towarzyskiego wydarzenia sezonu, czyli pogrzebu Matejki, żeby w podrzędnym hoteliku spotkać się z młodym mężczyzną o reputacji co najmniej wątpliwej, który jednak mógł posiadać cenne dla niej informacje.
A najfajniejsze jest to, że profesorowa Szczupaczyńska nie prowadziła śledztwa tylko i wyłącznie po to, żeby winni zostali ukarani. Robiła to też dla siebie. Przepadała za literaturą detektywistyczną, zapragnęła wystąpić w wielkiej scenie godnej Modrzejewskiej i równie błyskotliwie jak Dupin (a potem Holmes czy Poirot) wyjaśnić zgromadzonym, kto zabił, jak i dlaczego. Skonfundowanej policji pozostanie wtedy już tylko aresztowanie oskarżonego. Pomogła przy tym niesłusznie oskarżonym i dzieciom skrofulicznym oraz wspięła się o kilka szczebli wyżej na drabinie towarzyskiej (pewna hrabina zaczęła się do niej zwracać po imieniu!).
Tło jest co najmniej równie ważne jak intryga. Ówczesny Kraków więcej miał wspólnego z Wiedniem niż z Warszawą, mieszczanom dobrze się żyło pod berłem Franciszka Józefa, nie w głowie były im bunty i powstania. Panie zajmowały się działalnością dobroczynną, panowie pracą lub karierą naukową, jedni i drudzy - bywaniem i plotkami. Żył, dopóki nie umarł, Matejko, Sienkiewicz się żenił, Tadeusz Żeleński studiował medycynę, wybudowano Teatr im. Słowackiego... działo się.
"Tajemnica Domu Helclów" napisana jest stylem niezwykle przyjemnym. Przepadam z opisami rozdziałów:
Rozdział VII - w którym profesorowa wpędza się w koszty z powodu zgubnego nałogu tropicielstwa, dociera po nitce do deseru, a stamtąd do dwóch dam i jednego króla.
I za tymi drobiażdżkami obyczajowymi, jak na przykład rozważania, która część Cmentarza Rakowickiego jest najbardziej prestiżowa, albo że widelec jest "najlepszy technologicznie" do czesania frędzli w dywanach.
Polecam też ciekawy wywiad z autorami w dwutygodniku.com, z którego dowiedziałam się między innymi, że jeśli książka dobrze się sprzeda, napiszą kolejne części. Nie omieszkam przeczytać;).
Zaśmiałam się czytając pierwsze zdanie, bo ja też nie kupuję nowości i również zrobiłam wyjątek dla "Tajemnicy Domu Helclów"! Żeby było bardziej dziwnie, wyjątek zrobiłam z tych samych powodów, co Ty - Kraków, XIX wiek, pogrzeb Matejki, Dehnel, kryminalny pastisz.
OdpowiedzUsuńNiestety nie przeczytałam jeszcze tej nowości (wiem, brzydki nawyk kupowania "na zaś") i pewnie przeczytam, jak już nie będzie taka nowa, ale cieszą mnie Twoje wrażenia z lektury, bo wygląda na to, iż jest dokładnie taką, jaką sobie wyobrażałam. :)
Myślę, że nie będziesz żałowała tego zakupu. Książka jest po prostu fajna.
UsuńA co do nabywania książek "na zaś", to wcale nie uważam, że to brzydki zwyczaj. Sama często go praktykuję:). Są książki, co do których jestem pewna, że kiedyś na pewno będę je chciała przeczytać, a do tej pory nakład może się wyczerpać itd. Zresztą ja po prostu lubię mieć książki, co jakiś czas zmieniać ich układ na półkach. Nasza biblioteczka jest raczej skromna, ale większość tytułów okazuje się z czasem, w miarę czytania, trafnym zakupem.