Pierwsze wydanie: 1937
Autor: Witold Gombrowicz
Wydawnictwo Literackie 1989
ISBN: 83-08-01885-8
Stron: 255
Rzadko zmieniam swoją opinię o książce po jej ponownej lekturze, ale całkiem często wracam do lubianych pozycji, zwłaszcza powieści, które mnie bawią, ale nie stanowią poważnego intelektualnego wyzwania.
"Ferdydurke" takim wyzwaniem dla mnie swego czasu, to znaczy kiedy chodziłam do liceum, była, więc mimo że własny egzemplarz powieści kupiłam przy okazji już kilka ładnych lat temu, to zdejmowałam go z półki tylko kiedy ścierałam kurze. Ostatnio coś mnie podkusiło. Może Słonimski. Może wiek chrystusowy, w który niedawno wkroczyłam, a w którym Gombrowicz opublikował właśnie tę powieść. Niewykluczone, że to szczególny okres w życiu człowieka (ale może tylko religijnego?) - na przykład taki Dehnel wydaje właśnie pamiętnik, na którego okładce zaprezentował się à la Dürer. Mnie nie stać na nic równie oryginalnego, niestety, mogę się z tymi panami skonfrontować co najwyżej czytelniczo.
Powieść Gombrowicza wywarła na mnie kiedyś bardzo duże wrażenie i ciekawa byłam, czy znowu tak się stanie. Cieszę się, że należała do kanonu lektur, w przeciwnym razie przeczytałabym ją może zbyt późno. To była wtedy dla mnie książka bardzo ważna, kazała mi się zastanowić nad własną osobowością i indywidualnością. Doszłam wówczas do wniosku, że - parafrazując Rojka - składam się z ciągłych reakcji, ograniczonych i wyuczonych, z reakcji na innych ludzi, zjawiska, przedmioty, mody i idee. Czy jest we mnie coś naprawdę oryginalnego i własnego? Skłaniałam się już wtedy ku agnostycyzmowi (który potem ewoluował u mnie w ateizm), więc dusza nie była odpowiedzią, a dziś tym bardziej nie jest. Dodatkowo wszystko komplikuje przemożny wpływ fizjologii na właściwie każdy aspekt mojego życia. Gdzie kończy się wpływ otoczenia, a gdzie zaczynam się ja? Czy da się rozdzielić jedno od drugiego? Nie wiedziałam wtedy i nie wiem dziś. Wydaje mi się, że Gombrowicz o wiele wyraźniej niż ja oddzielał człowieka od jego formy i chyba żywił nadzieję, że dojrzałość jest osiągalna (zapewne nie dla wszystkich). Z drugiej strony, jeśli poważnie traktować to, co napisał w przedmowie do Filiberta, można przyjąć, że dojrzałości nie uważał bynajmniej za stan pożądany:
Albowiem - ale nie wiem, doprawdy, czy już dzisiaj mogą o tym napomknąć me wargi - jest błędny postulat, jakoby człowiek miał być określony, to znaczy niewzruszony w swoich ideach, kategoryczny w swoich deklaracjach, niewątpliwy w swej ideologii, stanowczy w swych gustach, odpowiedzialny za słowa i czyny, ustalony raz na zawsze w całym swoim sposobie bycia. Rozpatrzcie bliżej chimeryczność tego postulatu. Żywiołem naszym jest wieczysta niedojrzałość. Co dzisiaj myślimy, czujemy, będzie nieuniknienie głupstwem dla prawnuków. Lepiej tedy, abyśmy już dzisiaj uznali w tym porcję głupstwa, którą przyniesie czas... i ta siła, która was zmusza do przedwczesnej definicji, nie jest, jak sądzicie, siłą całkowicie ludzką. Niezadługo zdamy sobie sprawę, że już nie to jest najważniejsze: umierać za idee, style, tezy, hasła, wiary; i nie to także: utwierdzać się w nich i zamykać; ale co innego, ale to: wycofać się o krok i zdobyć dystans do wszystkiego, co nieustannie wydarza się z nami. [82-83]
Właśnie. Forma - przybrana czy narzucona - jest przecież i tak czymś niezwykle labilnym, nigdy nie będzie ostateczna, więc człowiek zawsze pozostanie w mniejszym czy większym stopniu niedojrzały, niedokończony, a zatem podatny na wpływy i jeśli wydaje mu się, że akurat on jak skała, jest głupi.
Przekleństwem ludzkości jest, iż egzystencja nasza na tym świecie nie znosi żadnej określonej i stałej hierarchii, lecz że wszystko ciągle płynie, przelewa się, rusza i każdy musi być odczuty i oceniony przez każdego, a pojęcie o nas ciemnych, ograniczonych i tępych jest nie mniej doniosłe niż pojęcie bystrych, światłych i subtelnych. Gdyż człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna. [str. 9]
"Wpływaczy" nigdy nie zabraknie: „Ludzie lubią, jak się czymś jest, o ile możności tym samym co oni" ("Na wschód od Edenu"). I może się zdarzyć, że kogoś o niewystarczającej mimikrze odwiedzi pewnego dnia profesor Pimko.
Sen?! Jawa? Po co tu przyszedł? Po co siedział, po co ja siedziałem? Jakim cudem wszystko, co było poprzednio, sny, wspomnienia, ciotki, męki, duchy, rozpoczęty utwór - streściło się w siedzenie belfra banalnego? Świat się skurczył w belfra. Stawało się to niemożliwe. On siedział z sensem (bo czytał), a ja bez sensu siedziałem. Uczyniłem kurczowy wysiłek, by powstać, lecz właśnie w tym momencie spojrzał na mnie spod binokli pobłażliwie i nagle - zmalałem, noga stała się nóżką, ręka - rączką, osoba - osóbką, istota - istotką, dzieło - dziełkiem, ciało - ciałkiem, on zaś wzrastał i siedział spoglądając oraz czytając skrypt mój na wieki wieków amen - siedział. [18-19]
Uwielbiam ten fragment;).
Dziś chyba jeszcze trudniej uniknąć upupienia albo gęby. Wszystko lub prawie wszystko jest publiczne albo może się takim stać w okamgnieniu. Publiczne, a więc poddawalne ocenie i szufladkowalne. Jeden głupi albo nonkonformistyczny tweet, jedno dziwne zdjęcie, jeden wyjęty z kontekstu cytat wystarczy, żeby stać się pośmiewiskiem w internecie i w realu. Świetnie to pokazano np. w odcinku specjalnym mojego ulubionego serialu "IT Crowd" (polecam cztery sezony, oczywiście).
Osiemnastoletnim dziewczęciem będąc skupiałam się na fragmentach, że tak powiem, egzystencjalnych, natomiast jako trzydziestotrzyletnia blogerka pisząca o książkach zaczęłam się zastanawiać, czy aby Gombrowicz nie zakwalifikowałby mnie do rzeszy ciotek kulturalnych: "tych licznych ćwierć-autorek i doczepionych pół-krytyczek, wypowiadających sądy swe po czasopismach", "babin przyczepionych, przyłatanych do literatury, niezmiernie wprowadzonych w wartości duchowe i zorientowanych estetycznie, najczęściej z jakimiś swoimi poglądami i przemyśleniami, uświadomionych, że Oskar Wilde się przeżył i że Bernard Shaw jest mistrzem paradoksu". W każdym razie ja się ciotką nie czuję. Nie odróżnia mnie od niej jakość moich opinii, ale mój dystans do nich. Tak sądzę;).
Czas na podsumowanie. Czytanie "Ferdydurke" tylko dla siebie, a nie na polski, okazało się świetną rozrywką. Mogłam teraz przebrnąć przez dzieckiem podszytego Filidora i takiegoż Filiberta bez spinania się, żeby odnaleźć w nich jakieś ukryte treści, sensy i znaczenia, które - jak kiedyś sądziłam - tkwią w każdym wydrukowanym tekście literackim. Opowiadania o obu panach są fantastycznie groteskowe i myślę, że Gombrowicz umierał ze złośliwego śmiechu, kiedy je pisał. W ogóle historia Józia jest zabawna, przynajmniej dopóki się czytelnik nie rozejrzy i nie spostrzeże pupy "na nieboskłonie zamarłej w trwaniu absolutnym, promiennej i promieniejącej, infantylnej i infantylizującej, zamkniętej, zatopionej, spotęgowanej w sobie i zenitalnej w zastygłej kulminancie..." Skryć się przed nią nie sposób.
Niestety, niewiele pamiętam już z tej lektury, liceum skończyłam 8 lat temu.., zatem muszę powrócić do ,,Ferdydurke", sama jestem ciekawa swojej opinii :D
OdpowiedzUsuńHa, ja skończyłam jeszcze dawniej i zdążyłam już zapomnieć większość tego, czego się tam nauczyłam, ale akurat ta lektura mocno utkwiła mi w pamięci. Znacznie mniej zapamiętałam z "Trans-Atlantyku", który czytałam kilka lat później. Może też powinnam sobie odświeżyć.
Usuń