Impresje

środa, 14 marca 2012

ŚMIERĆ CZESKIEGO PSA

Tytuł: Śmierć czeskiego psa
Pierwsze wydanie: 2009
Autor: Janusz Rudnicki

Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: Archipelagi
ISBN: 978-83-7414-639-5
Stron: 205


Zastanawiam się czasami, czy to, że tak dużą wagę przykładam do stylu, nie świadczy aby o moim czytelniczym zblazowaniu. Potrafię docenić dobrą fabułę, uważam, że to ona jest istotą prozy (i wcale nie widzę sprzeczności między tym stwierdzeniem i pierwszym zdaniem wpisu), ale oryginalna trafia się rzadko, więc na ogół zadowala mnie już efektowne opakowanie. To się odnosi tylko do książek;).

Na blogu przyklejam stylistom specjalną etykietkę. Po przeczytaniu "Śmierci czeskiego psa" naznaczam nią również Janusza Rudnickiego. Bo bez względu na to, czy jakieś opowiadanie z tego zbioru spodobało mi się czy nie, to prawie w każdym znalazło się zdanie, zwrot lub nawet cały akapit wart zanotowania. Co więcej, w trakcie czytania, rozłożonego na jakiś tydzień, zdarzało mi się myśleć może nie stylem Rudnickiego, ale à la Rudnicki. Oznajmiającym.
Hamburg-Berlin. Pakuję się, sprzątam, chcę wymyć naczynia, maszyna pokazuje czerwone światełko. Wiem, sól się skończyła. Trzeba wsypać nową. Zachwianie ośrodka decyzyjnego, wsypać? Trzeba otworzyć worek z solą, trzeba wysunąć dolną szufladę maszyny, trzeba przechylić się i wsypywać. Precyzyjnie. Tak, żeby cała ta tej soli strużka sypała się do całego tego otworu, a nie na cały ten bok. Trzeba tak stać pochylonym i czekać. Aż cała ta sól się wysypie. A ona sypie się bez końca. Sypie i sypie. Wsypywać? Ten widok mnie pochylonego z czymś, z czego sypie się coś, co jakby w tym sypaniu się zastygło. A ja razem z tym czymś, na wieczność, jak pomnik człowieka sypiącego sól. Nie sypię, pakuję się, wychodzę, zamykam drzwi.
[początek opowiadania "Jeżdżąc", str. 142]
(Ciekawe, jaką faunę zastał w zmywarce po powrocie do domu).

Polubiłam absurd i zgryźliwość w wydaniu tego autora, bo towarzyszy im dystans do siebie i autoironia. Te dwie ostatnie cechy są ważne, bo narratorem większości opowiadań, a niekiedy również ich bohaterem jest Janusz Rudnicki, zapewne sfabularyzowany, ale jednak we własnej osobie. Zawieszony między Niemcami, Polską i Czechami, wyszarpujący przyczynek do literatury z czego się tylko da: z artykułu w gazecie, z filmu dokumentalnego w telewizji, z własnych wspomnień, przeżyć, lektur.

Rudnicki lubi odbrązawiać, to było widać w jego artykule z pierwszego numeru "Książek", w którym "palił lektury", a który wydał mi się dość tanią prowokacją. Tu zabrał się, z właściwą sobie zgryźliwością i czepialstwem, za pisarzy, m.in. Andersena, Heinricha Heinego, Roberta Walsera, Jamesa Joyce'a. Twórczość Joyce'a wciąż jeszcze przede mną, ale teraz już nie podejdę do niej na kolanach;). Niektórzy twierdzą, że żeby wniknąć w istotę czytanego utworu, należy znać dobrze biografię autora i jego czasy. A jednak, czy literatura nie traci wtedy sporo ze swego uroku? Prawie bezzębny Andersen w paryskich burdelach. Joyce żebrzący u wszystkich o pieniądze, rzekomo na jedzenie, a naprawdę głównie na alkohol, skrupulatnie wyliczający swoim adresatom/mecenasom składniki i ceny swoich posiłków oraz częstotliwość (efektownie niską) ich spożywania...

Trudno mi ocenić tę książkę jako całość, bo opowiadania w niej zebrane są bardzo różne. Niektóre podobały mi się szczególnie (tytułowe, "Robaczywy pacierz", "Zawał mam", "Andersen, Andersen", "Jeżdżąc", "Alma", "Księga skarg i zażaleń"), niektóre niezbyt ("Na wyciągu", "Tu stacja Kędzierzyn-Koźle!", "Na barykadzie", "Cierpienia głupiego Augusta"), pozostałe - mogą być.

Zastanawiam się nad interpretacją opowiadania "Na wzgórzu", które Rudnicki uważa (uważał w 2010 roku) chyba za najlepszą swoją krótką formę.
To autentyczna historia policjanta, który zjechał na chodnik i wysłał na tamten świat dwoje dzieci. Zjechał, bo na drogę wyleciał mu pies. Wiedziałem natychmiast, że o tym napiszę, nie wiedziałem, jako kto tym razem mam wystąpić. Napraszał się policjant, ewentualnie matka, za każdym razem byłoby to inne opowiadanie, ale nagle mnie olśniło, zacząłem od "Tym psem byłem ja" i reszta napisała się sama. Czarny i zły, wysoce amoralny, nihilistyczny i perwersyjny skowyt, ale myślę, na swój sposób piękny. O tym tekście myślałem, pisząc na okładce, że jestem prawie pod ścianą. [źródło: Wyborcza.pl]
Może ktoś z Was czytał? Czy to swego rodzaju mowa obrońcy Bogu ducha winnego psa, na którym po wypadku skrupiła się społeczna złość?  Sama nie wiem.

***

Do przeczytania "Śmierci czeskiego psa" zachęcała mnie prawie rok temu Anna, nie zdecydowałam się wtedy na to, ale tytuł sobie zakonotowałam. Specyficzna proza. Nie da się wyrobić o niej zdania na podstawie fragmentów, trzeba się w nią wgryźć, żeby possać szpik.

Zachęcam do lektury wywiadu Jakuba Winiarskiego z Rudnickim (ciekawa rozmowa, kiczowaty baner).

***

Kilka cytatów:

I tak sobie idziemy, lekką nogą przez pożary, bez ognia, i potopy, bez wody. Co rusz słysząc śmiech, bez pokoleń. [str. 69, "Zawał mam"]
Człowiek człowiekowi człowiekiem. [str. 149, "Jeżdżąc"]
A ja, zamiast się przesiąść, to nie, to się nie przesiadam, nie, ja siedzę i napawam się odrazą własną. Napawam, ponieważ im większa moja nienawiść do bliźniego, tym większa moja miłość własna. Z takimi jak ja pokoju nie będzie. [str. 151, "Jeżdżąc"]
Siedziałem więc wtedy pod katedrą i nie wiedziałem, co dalej. Zimno się zrobiło, zaczęło lekko padać, ludzie poznikali, siedziałem sam. I wtedy usiedli obok na ławce oni. Ona i ich dwóch. Ona: jak sztuczny kwiat ze strzelnicy, oni: jak tę strzelnicę obsługujący. [str. 157, "Jeżdżąc"]


12 komentarzy:

  1. Ja byłem zachwycony Rudnickim i jego stylem pisania. Książka jest świetna. I te wulgaryzmy, które wreszcie odzyskały, przynajmniej w prozie Rudnickiego, swoją moc i miejsce:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie wulgaryzmy jednak rażą, i w życiu, i w literaturze. Czy naprawdę ludzie, którzy świetnie potrafią operować słowem, muszą tak często babrać się w rynsztoku?

      Usuń
    2. W życiu spotykamy się z nadmiarem wulgaryzmów. I mnie też (o dziwo!) nadmiar przekleństw drażni. Jednak Rudnicki posługiwał się nimi bardzo dobrze. I przekornie powiem, że tu widać mistrzostwo i talent. Żeby z przysłowiowej k... nie robić przecinka, ale znów nadać mu moc. I to Rudnicki robi.

      Usuń
    3. Ale jaką moc? W jednym z opowiadań Rudnicki przytacza rozmowę dwójki swoich czeskich tłumaczy, którzy zastanawiają się, czy lepiej brzmi ch... w torcie czy w rynnie. Co za wyrafinowana metafora... czego?
      W większości sytuacji używanie wulgaryzmów to pójście na językową łatwiznę.

      Usuń
    4. Nie mam teraz pod ręką książki, i nie potrafię Ci przytoczyć fragmentów, które zrobiły na mnie wrażenie, ale takie były i było ich sporo. Fragment, o którym wspominasz zapewne opisuje trudy zawodu tłumacza, który musi dobrać odpowiednio pasujące słowa w jego języku tak, aby wydobyć esencję z tekstu tłumaczonego. Dlatego zastanawianie się nad tym czy ch.. brzmi lepiej w torcie czy w rynnie to metafora ciężkiej pracy wspomnianych wyżej tłumaczy.

      Usuń
    5. Czytałam wiele książek, w których wulgaryzmy raziły mnie o wiele bardziej niż w powiadaniach Rudnickiego, ale jednak preferuję metafory w rodzaju "suchy przestwór oceanu" niż ta już wspomniana;).

      Usuń
  2. mnie fragmenty podesłała Anka, pamietam taki jeden o kolejce górskiej:-)
    Książka leży i czeka w kolejce ale stylistyka bardzo mi pasi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat to opowiadanie wydało mi się takie sobie. Ale, jak już wspomniałam, mnie styl Rudnickiego też pasi:).

      Usuń
    2. Mnie to opowiadanie przede wszystkim ubawiło swoją absurdalnością. Rzadko się śmieje podczas lektury, Rudnickiemu udało się mnie rozbawić.;)

      Usuń
  3. Cieszę się, że Rudnicki przypadł Ci do gustu. Moje pierwsze z nim spotkanie (Chodźcie idziemy) było nieudane, nie potrafiłam złapać jego stylu. "Śmierć..." nie jest pod tym względem inna, ale tym razem zaskoczyło.
    Co do artykułów Rudnickiego - czytam głównie dla jego stylu, treść coraz częściej do przewidzenia - autor przeważnie prowokuje. Polemika z Pilchem ciągnąca się przez kilka tygodni była już wg mnie biciem piany.;(
    Dokładnie nie pamiętam "Na wzgórzu", ale przyjęłam, że autor odczuwa pokrewieństwo dusz z psami.;) One często się u niego pojawiają, w "Męce..." też.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wczułam się w styl i konwencję mniej więcej w połowie książki, potem już poszło i powtórnej lekturze towarzyszyły już inne wrażenia. Na pewno kiedyś przeczytam jego inne książki.

      Lubię prowokacje, więc i prowokatorów, o ile ich akcje wnoszą coś nowego. Rudnicki próbuje szokować trochę na siłę, wyważa już otwarte drzwi, więc i ja czytam jego artykuły głównie dla stylu. W nadziei, że kiedyś stanę się równie zgryźliwa;).

      Usuń
    2. Całkowicie się z Tobą zgadzam w kwestii wyważania otwartych drzwi. Nic to. Po twojej notce zakupiłam sobie Mój Wehrmacht, a z biblioteki pożyczyłam "Chodźcie, idziemy" w nadziei, że tym razem nie polegnę.;)
      Tak czy owak, wydaje mi się, że autor stworzył swój odrębny styl, do rozpoznania w ciemno.

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.