Impresje

poniedziałek, 19 marca 2018

SENDLEROWA. W UKRYCIU

Tytuł: Sendlerowa. W ukryciu
Pierwsze wydanie: 2017
Autorka: Anna Bikont

Wydawnictwo Czarne
ISBN: 978-83-8049-609-5
Stron: 478

Dziwnie czytało się tę książkę w dniach, kiedy fatalna nowelizacja ustawy o IPN wywołała międzynarodowy skandal, a przedstawiciele partii (niestety) rządzącej brnęli w zaparte i próbowali wszystkim wmówić, że my, Polacy, my wszyscy z Ulmów, a do zbrodni w Jedwabnem czy pogromu kieleckiego doszło chyba w jakimś innym wymiarze, zamieszkanym przez antysemitów, szmalcowników i komunistów, którzy przecież Polakami z definicji nie są. Im dłużej czytałam pracę Anny Bikont, tym bardziej przychylałam się do często cytowanej (nieco niecenzuralnej) opinii Piłsudskiego o naszym wspaniałym narodzie.

O Irenie Sendlerowej wiedziałam wcześniej mniej więcej tyle, że w czasie wojny ratowała żydowskie dzieci i że ewidencjonowała dane ocalonych, żeby po wojnie mogły odnaleźć rodzinę i swoją tożsamość. I choć ten okres w jej biografii wydaje się najbardziej znaczący i spektakularny, to jednak stanowi tylko niewielką część jej życiorysu, szczególnie interesującego w kontekście współczesnych prób wybielenia historii naszego kraju i ubrązowienia każdego polskiego bohatera. Ireny Sendlerowej nie da się wtłoczyć w żaden schemat czy stereotyp, choć oczywiście niektórzy próbowali i wciąż próbują. Świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że politycy posługiwali się jej historią, żeby poprawić wizerunek naszego kraju po opublikowaniu książki Grossa o Jedwabnem.

Miała lewicowe poglądy, po wojnie wstąpiła do PPR, potem należała PZPR, zajmowała kierownicze stanowiska w różnych urzędach i instytucjach. Uważała się za socjalistkę, pacyfistkę i była niewierząca. Trzy razy wychodziła za mąż (pierwszego męża poślubiła po raz kolejny po śmierci męża numer dwa), miała również dzieci, ale zdaje się, że poświęcała się raczej swojej pracy niż ich wychowywaniu. Czasami nieco mijała się z prawdą, kiedy po latach opowiadała o szczegółach swojego udziału w ratowaniu Żydów, ale także o rzekomym prześladowaniu jej i jej rodziny przez służby PRL-u. Oczywiście w niektórych przypadkach można to wytłumaczyć upływem czasu, który zatarł czy przeinaczył wspomnienia z dawnych lat, lub zwykłą pomyłką, ale w innych naprawdę trudno ją usprawiedliwić. Z drugiej strony Anna Bikont sugeruje, że być może to naturalna reakcja na traumatyczne przeżycia z tamtego okresu, bo zdarza się, że ludzki umysł zapamiętuje wtedy trochę inaczej, niekiedy utrwala nawet wydarzenia, które tak naprawdę nie miały miejsca, a inne wypiera. Widać to zresztą również w relacjach ocalałych.

Sendlerowa bardzo dbała o swój publiczny wizerunek, zwłaszcza od kiedy zyskała światową sławę. Kiedy Anna Mieszkowska pisała jej biografię, pani Irena postawiła jej kilka warunków: autorka nie mogła nagrywać rozmów, nie mogła notować ani zadawać bolesnych pytań. Sendlerowa tak bardzo wtrącała się w proces tworzenia tej książki, że właściwie można ją uznać za autobiografię. Być może zdawała sobie sprawę z tego, że Polacy po prostu nie wybaczają bohaterom bycia zwykłymi ludźmi, którzy czasami się popełniają błędy, boją się, zmieniają poglądy czy priorytety. Przecież wiele osób uważa, że współpraca z SB zupełnie przekreśla późniejsze dokonania Lecha Wałęsy. W oczach takich ludzi Sendlerowa byłaby po prostu starą komunistką, która jeśli nawet ratowała żydowskie dzieci, to prawdopodobnie dlatego, że ich rodzicami byli jej partyjni towarzysze.

O tych mniej hagiograficznych fragmentach jej biografii wie jednak stosunkowo niewiele osób. Anna Bikont pewne fakty ustaliła jako pierwsza, np. że prawdopodobnie tzw. lista Sendlerowej nie istnieje, w każdym razie nie ma jej w żadnym archiwum. Spis uratowanych dzieci w zakopanej w ogrodzie butelce prowadziła Jadwiga Piotrowska, zresztą przyjaciółka Sendlerowej, i być może pani Irena po prostu pożyczyła sobie tę historię. Zupełnie nierealna wydaje się również przytaczana w wielu publikacjach na jej temat liczba uratowanych przez nią dzieci - mogła pomóc w opuszczeniu getta kilkuset dzieciom, ale nie 2500...

To dlatego tak trudno pisze się o tej postaci. Informacji o jej prywatnym życiu jest stosunkowo niewiele, a te o jej działalności społecznej, również zawodowej, czasami się wykluczają. Torańska przymierzała się do napisania biografii Sendlerowej, ale zrezygnowała, bo "nie chciała uczestniczyć w obalaniu mitu".

Moim zdaniem żadne z nowych ustaleń Anny Bikont nie ujmuje wcale bohaterstwa pani Irenie. Przeciwnie - czynią ją one bardziej ludzką i bliską; dają nadzieję, że może również my, zwykli ludzie, zachowamy się przyzwoicie, kiedy zajdzie taka potrzeba. Przynajmniej niektórzy z nas, bo właśnie historia Sendlerowej dobitnie udowadnia, że w obliczu zła, które dotyka innych, obcych, większość społeczeństwa pozostaje w najlepszym razie obojętna. A w najgorszym część pomaga oprawcom - z głupoty, z nienawiści, z chciwości. Z tego powodu o wiele łatwiej było wydostać się z getta niż później przeżyć po drugiej stronie muru. Największym zagrożeniem wcale nie byli Niemcy, których - jak pisze Anna Bikont - na ulicach Warszawy było stosunkowo niewielu, ale Polacy, którzy w przeciwieństwie do okupantów potrafili odróżnić Żyda od "Aryjczyka". Niektórzy dzięki tej umiejętności dobrze zarabiali, nie przejmując się wcale losem tych, których zdradzali. Tym bardziej należy docenić ludzi, którzy ryzykowali dosłownie wszystkim, żeby ocalić cudze życie. Było ich niewielu.

Tymczasem minister Gliński zamierza utworzyć Muzeum Getta Warszawskiego i chciałby, "by ta instytucja mówiła o wzajemnej miłości dwóch narodów, które spędziły na ziemi polskiej 800 lat. To będzie solidarność, braterstwo ze wszystkimi aspektami". WTF?! Muzeum getta miałoby opisywać wielowiekowe stosunki polsko-żydowskie? To po pierwsze. Po drugie - czy znajdzie się tam wystawa o polskich szmalcownikach, którzy z ledwo żywych Żydów wysępiali ostatni grosz? O tych Polakach, którzy gwałcili ukrywające się Żydówki, wiedząc, że one i tak nie mają dokąd pójść i komu się poskarżyć? O tych Polakach, których cieszyła łuna nad gettem, zwiastująca im świetlaną przyszłość - tzn. Polskę bez Żydów? O antysemickich rozruchach w dwudziestoleciu międzywojennym? O Jedwabnem i o Kielcach? O marcu 1968?

Nie uważam wcale, że powinniśmy bez końca samobiczować się wspomnieniami o tych wydarzeniach, ale negowanie ich nie ma żadnego sensu. Lukrując przeszłość, umniejszamy zasługi takich ludzi jak Irena Sendlerowa.

Zapędziłam się nieco w publicystykę, więc na koniec jeszcze wrócę do książki. W wywiadzie dla "Krytyki Politycznej" Anna Bikont opowiada, że chciała najpierw napisać przede wszystkich o dzieciach i dodać do tego rozdział o zmitologizowaniu Sendlerowej, ale pomysł na strukturę tej pracy kilka razy się zmieniał. Docierała do nowych materiałów i zaczynała zdawać sobie sprawę z tego, że niektóre z tych, których szukała, nigdy nie istniały. W rezultacie napisała książkę, jak sądzę, przede wszystkim o pamięci. I o błogosławieństwie, jakim dla niektórych mogłaby być niepamięć - o tym "czasie kalekim", "szkle bolesnym". Nie jest to lektura łatwa, ale idealna na dzisiejsze czasy.



***
A poza tym uważam, że osoby odpowiedzialne za demolowanie polskiego systemu prawnego, politycznego, finansowego i społecznego powinny trafić co najmniej przed Trybunał Stanu. 



9 komentarzy:

  1. Miałam podobne wrażenia z lektury. Wątek dbania o własny wizerunek był dla mnie wręcz odkrywczy, bo przecież patrząc na Sendlerową na zdjęciach czy w telewizyjnych migawkach, widziałam wyłącznie dobrotliwą staruszkę.;) Interesujące było także ukrywanie żydowskiej tożsamości męża po wojnie.

    To w ogóle świetnie i nietuzinkowo napisana biografia, dodatkowym plusem - oprócz tych wymienionych przez Ciebie - jest dla mnie rozdział o M. Głowińskim i relacja świadka obalająca mit Korczaka "dzielnie kroczącego na Umschlagplatz".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak widać dobrotliwość i podeszły wiek nie muszą automatycznie oznaczać totalnej abnegacji:). Też mnie to zaskoczyło, więc zaczęłam sobie zarzucać ageizm...

      Anna Bikont pisze, że wiele innych osób jeszcze przez wiele lat po wojnie ukrywało swoje pochodzenie. Może ze strachu, bo dobrze znali stosunek Polaków do Żydów - przecież antysemityzm nie pojawił się u nas dopiero w czasie wojny i wraz z jej zakończeniem wcale nie zniknął. Nawet Sendlerowa ze względu na dzieci brała pod uwagę wyjazd do Izraela po wydarzeniach marcowych.
      A może ludzie, którzy żeby przeżyć, musieli przybrać na kilka lat zupełnie nową tożsamość i bardzo mocno w nią uwierzyć, nie chcieli już komplikować sobie życia i wracać do starej, zwłaszcza że często nie było już nikogo, kto wiedział, kim byli naprawdę.

      Nie czytałam żadnej biografii Korczaka, ale zdaje się, że m.in. Joanna Olczak-Ronikier (a może inni autorzy również) w swojej książce pisała o tym, że ten przemarsz mógł wyglądać inaczej niż to się zwykle przyjmuje. Wszyscy, nawet naoczni świadkowie, chcieliby, żeby dzieci i ich wychowawca szli na śmierć z odwagą i dumą, żeby się nie bali. Ja też, ale zastanawiałam się również, co z tej dumy zostawało potem w zatłoczonym do granic możliwości wagonie.
      Po wojnie gloryfikuje się żołnierzy, zapominając, że największą cenę płacą zawsze cywile, zwłaszcza ci najmłodsi, najsłabsi.

      Usuń
  2. Nie wątpię, że żydowską tożsamość po wojnie ukrywano ze względu na bezpieczeństwo. Nawet ci, którzy ukrywali Żydów, woleli często na zawsze pozostać anonimowi. Co tylko świadczy o zdrowej ocenie rzeczywistości i przezorności.
    Zgadza się, cywile płacą słoną cenę za przeróżne zrywy patriotyczne. Tyle że to się "nie sprzedaje".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie: na koszulce "patriotycznej" lepiej wypadnie żołnierz wyklęty niż wielokrotnie zgwałcona dziewczyna albo umierające z głodu dziecko, a to są najcięższe konsekwencje każdej wojny. Tylko takie niefotogeniczne.

      Wracając do Żydów. W książce Bikont wciąż powtarza się zwrot "zły wygląd" i "dobry wygląd", nie jako osąd, tylko jako stwierdzenie pewnego faktu. Wciąż się zastanawiałam w trakcie lektury, czy właśnie z powodu mojej niesłowiańskiej aparycji nie byłabym wzięta w czasie wojny za Żydówkę (jedna z cioć nazywała mnie Cyganką, kiedy byłam mała). Czy coś takiego jak bynajmniej nieprosty nos mogłoby przesądzić o moim życiu? Dlatego opowieści o szmalcownikach i donosicielach potraktowałam jakoś tak osobiście.

      Usuń
  3. Sama nad swoim wyglądem też się niejednokrotnie zastanawiałam w tym kontekście, bo według ówczesnych standardów "dobry" ten wygląd nie jest na pewno. A ponoć nikt tak dobrze nie odróżniał Żydów jak nasi rodacy, Niemcy mieli o tym blade pojęcie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie. A w naszych czasach jest tak, że na przykład ja nie znam ani jednego Żyda czy Żydówki osobiście, a przynajmniej nic o tym nie wiem, więc z takim rozpoznawaniem miałabym problem. Może Polacy byli bardziej tolerancyjni, chętniej akceptowaliby odmienność, "obcych", gdyby nasze społeczeństwo nie było takie jednorodne etnicznie i religijnie. Chociaż... nie, nie sądzę.

      Usuń
  4. A ja noszę się z pożyczeniem od Sąsiada "Pod klątwą" Tokarskiej-Bakir. Tylko nie wiem jeszcze kiedy, bo do tak strasznie wstrząsających i depresyjnych książek potrzebuję zazwyczaj ciepła i słońca wokół.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czekałam na tę książkę, wreszcie w ubiegłym tygodniu do mnie dotarła. Ciekawa jestem zwłaszcza drugiego tomu, który zawiera m.in. zeznania uczestników i świadków. Interesują mnie te teksty od strony psychologicznej i językowej, bo przypuszczam, że są tam wypowiedzi i wspomnienia bardzo różnych osób. Myślę, że bez względu na pogodę będzie się to trudno czytało.

      Usuń
    2. Wg słów Sąsiada źródła są równie, o ile nie bardziej, wstrząsające niż opowieść o wydarzeniach tamtych dni :(

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.