Impresje

środa, 8 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze VII

Źródło cytatu: "Msza za miasto Arras" Andrzeja Szczypiorskiego, Kantor Wydawniczy SAWW - Poznań 1989, str. 30-32


   Nastał ciężki czas dla miasta. Najgorsza zaś była świadomość, że znikąd niepodobna oczekiwać pomocy. Ludzie czuli się żywcem pogrzebani, zdani wyłącznie na własne siły i przedsiębiorczość, co - prawdę rzekłszy - uwalniało ich z więzów, jakie świat zwykle narzuca. Skoro byli tak bardzo osamotnieni, tak opuszczeni przez władców świeckich i duchownych, tak całkowicie skazani - przyszło im na myśl, że wszystko, co ich przedtem ze światem wiązało - pozbawione jest wartości. W godzinie strasznego doświadczenia, zabijani przez zarazę i głód, ujrzeli się jakby na wyspie bezludnej, otoczeni zewsząd bezmyślnym, obojętnym i nieprzebytym morzem. Ale nie tylko to oddziaływało na ich wyobraźnię. Zrazu, w obliczu tego nieszczęścia, niemal wszyscy stali się sobie równi i legły w gruzach uświęcone prawa. Jednako umierali rzemieślnicy, panowie i kapłani, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci. Śmierć, wjechawszy w bramy miasta na swym czarnym koniu - pukała do wszystkich drzwi, nie bacząc na rodzaj domostwa. Przebrzydłe szczury, których całe czeredy jawiły się w mieście w biały dzień, pod upalnym niebem - z jednakim apetytem rzucały się na ciała umarłych, bez względu na to, jak pańskie lub jak plebejskie było to mięso. Farias de Saxe, którego duma wydawała się silniejsza od pragnienia życia - doglądał czujnie, by skąpe porcje trafiały równo do każdej gęby.
   Więc jak powiadam, najpierw zapanowała osobliwa równość, nie pozbawiona dzikości i szaleństw... Ktoś porwał za sobą tłum do klasztoru Dominikanów, gdzie przez wieki gromadzono uczone księgi. Nie wiedzieć czemu, tłum uczynił z pergaminów olbrzymi stos i podpalił je, a gdy płomienie strzeliły w górę - ludzie ujęli się pod ręce i tańczyli w blasku ognia i kłębach dymu, aż do późnej nocy. Niszczyli wszystko, co nie było zdatne do jedzenia. Nastał czas nowych wartości dla miasta i - dalibóg - wydawać się mogło, że przy całym nieszczęściu i goryczy, ludzie oddychali swobodniej! Nagle niemal wszyscy bez wyjątku odczuli poprzednie swoje życie jako obarczone mnóstwem zbytecznych dziwactw i urojeń. Nie mówiono: "na cóż nam teraz księgi i nauki", ale mówiono: "na cóż w ogóle księgi i nauki, jeśli wbrew naszej woli wypełnia się czas i trzeba odejść z tego świata, nie zaznawszy ani radości, ani rozkoszy, ani nawet prawdziwych nieszczęść..." Zwątpiwszy w zasady, rychło też zwątpili w Boga. Z każdym dniem stawał się mniej potrzebny, bowiem nie był obecny, odszedł z Arras, wydawszy je na łup zgłodniałych obywateli. I oto nagle nasze ciała, umierające, wychudzone z głodu, rozpalone od wewnątrz zarazą - nabrały najwyższego znaczenia. Ludzie z czułością spoglądali na swoje twarze, ramiona, brzuchy. Nic poza ciałem nie przedstawiało wartości i nic nie było bardziej godne tkliwości. Zdarzyło się, że ci, którzy byli grubsi od innych - doznawali osobliwej rozkoszy i cieszyli się szacunkiem, który był niemal równy czci. Ale nie trwało to długo, bowiem właśnie obarczeni tłuszczem - pierwsi poszli pod nóż... Strąceni z ołtarzy - powędrowali na stoły. Zaczęła się tyrania chudych i żylastych. Wybuchł straszliwy terror, a dzikość dosięgła szczytu.
   Jakże śmieszna jest natura człowieka. Kiedy sądzono ową kobietę, wszystkim się zdawało, że Arras spadło na samo dno nieszczęść i zgryzoty. W jakiś czas potem ludzie wspominali proces dzieciobójczyni jako świadectwo dawno minionej sielanki. Miasto, w którym działają sądy, stanowi się prawa i wykonuje wyroki - nie jest miastem opuszczonym przez Boga. W Arras, gdzie jak potem rachowano, co trzeci człowiek padł od zarazy lub głodu - nie było już nic boskiego. Zostaliśmy sami z naszym człowieczeństwem, z naszymi ciałami, z naszą wyobraźnią, ożywianą tylko przez żołądki.
 
   Było w tym coś z okrutnego wyzwolenia. Bo przecież każdemu z tych ludzi, kimkolwiek był, towarzyszyła zawsze wszechmoc hierarchii. Niepodobna przeczyć, że hierarchia jest błogosławieństwem, ale niepodobna też przeczyć, że jest obrożą. Ach, nie myślę wcale, że ktoś, kto przyszedł na świat kmieciem - cierpi, że nim jest, albo pragnie być kimś innym. Takie urojenie powstać może tylko w bardzo ciasnym umyśle. Wydaje się rzeczą jasną, że kmieć jest kmieciem, a zatem wszystko w nim kmiece, każda cząstka jego ciała jest kmieca i taki człowiek musiałby wyjść poza siebie, stanąć poza własnym bytem, aby ujrzeć swoją kmiecość tak, jak ja ją widzę. Podobnie ze mną! Wszystko we mnie jest pańskie i oddycham w sposób pański, zgodnie z przeznaczeniem mojego pobytu na świecie. I nie wiem, jak myśli rzemieślnik, bowiem nie jestem nim, a jeśli potrafię domniemywać się jego sposobu myślenia, to jest to zawsze domniemanie pańskie. Nie twierdzę przeto, że w owych strasznych dniach głodu i zarazy - chłop odczuwa równość wobec pana. Zrazu właśnie od panów oczekiwał opieki i ratunku. Kiedy zrozumiał, że nawet najlepiej urodzeni są bezsilni - pojął, że jest stracony. Ale oto owa bezsilność wyższych od niego, która najpierw wtrąciła go w rozpacz i zwątpienie, stała się potem źródłem jakiejś dziwnej siły. Skoro opieka możnych nie mogła sprostać wymaganiom chwili - traciła całą swą wartość. Kmieć osierocony stawał się przez to samodzielny. Podobnie panowie, którzy zerkali najprzód ku Radzie i Kościołowi - uznali się opuszczonymi przez Radę i Kościół. Każdy z nas przez całe życie doświadczał uległości wobec wyżej od siebie stojących, a gdy nagle głód i zaraza obaliły drabinę hierarchii  w gnój naszej wspólnej niemocy - odnaleźliśmy, każdy bez wyjątku, oddzielność od świata. Byliśmy osieroconymi skazańcami, ale byliśmy poza wszelką uległością. z wyjątkiem uległości wobec nas samych. Dosięgła nas straszna samotność, ale było w niej coś wzniosłego. Dotychczas, żyjąc i umierając, trwaliśmy wszyscy bez wyjątku w stanie uległości. Nie wątpię, że jest to stan pełen słodyczy i poczucia bezpieczeństwa. Doświadczając go, czynimy wysiłki, aby się podobać innym, tym wszystkim, którzy są wyżej od nas i poniżej nas. Uległość jest urodą naszej egzystencji. W zamian za nią otrzymujemy opiekę i spokój, jednym słowem, pozwala nam ona cieszyć się życiem. Bez niej - los wydaje każdego na łup własnej odrębności. I oto obywatele Arras w godzinie konania, w strasznej męce, rozpaczy i lubieżności zarazem, powiadali sobie szeptem: "Jestem synem człowieczym. Jestem synem człowieczym i nic ponadto!" Był to ciężar nie do zniesienia i chyba właśnie dlatego spadliśmy wtedy na samo dno.

Spektakl z 1994 r. (źródło)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.