Impresje

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze VI

Tym razem cytat z książki, którą mam na półce, ale nie jest moją własnością. Wypożyczyłam ją jeszcze w czasach przedpandemicznych. Termin zwrotu przedłużono na razie do 1 czerwca, ale podejrzewam, że jeszcze wtedy biblioteki będą zamknięte i prawie wszystko inne też...

To literatura obozowa, więc wiadomo, czego się spodziewać - czytacie na własną odpowiedzialność.


Źródło cytatu: "Wakacje nad Adriatykiem" Zofii Posmysz, Czytelnik 1970

   Stukam knykciem w ramę najwyższej przegrody, "półka" to się nazywa, mieszkać na półce, znaczy mieć już jakieś przywileje, minimalne zapewne, ale jednak. W porównaniu z tymi, co śpią w dolnych przegrodach, podciekających podczas deszczu wodą i błotem, to już luksus, i to także luksus, że można nie tylko swobodnie usiąść, ale i wstać, i nawet wyciągnąć ramiona przy wdziewaniu sukni, a i to także, że rzadziej zaglądają tu szczury i nie sypią się na twarz żadne brudy, zbutwiała słoma, grudy błota, czasem tylko zabłąkane, pojedyncze płatki śniegu albo deszczowa rosa, bo nad głową ma się dach, nie strop, lecz dach właśnie, z precyzyjnym rysunkiem więźby dachówek. Ciekawy to rysunek, o fakturze wklęsło-wypukłej z nalotami szronu, które, gdy grubsze, jaśnieją skrzącą bielą (po wielu latach odnajdę jego repliki w niektórych obrazach abstrakcjonistów malowanych techniką impasto), kiedy przechodziłam tyfus plamisty, ta skośnie biegnąca w dół płaszczyzna dachu, osędziała od mrozu, była dla moich rozgorączkowanych oczu niebieskim stropem, przesuwały się po nim procesje świętych ze śpiewem "Ciebie on z łowczych obieży wyzuje i w zaraźliwym powietrzu ratuje", a ja śpiewałam wraz z nimi z sercem lekkim jak ta śnieżna sadź, bo przecież kiedyś w dzieciństwie przez dziewięć miesięcy w każdy pierwszy piątek przystępowałam do komunii, a powiedziane jest, "kto tak czyni, nie umrze śmiercią". Więc wpatrywałam się w ten firmament, na którym i gwiazdy były, i księżyce i śpiewałam wraz z wędrującymi po nim procesjami świętych pańskich, aż którejś nocy nie zobaczyłam ich, tylko ogromny, pulsujący złotym blaskiem kielich z wiatykami. Światłość bijąca od niego rozprzestrzeniała się na całą płaszczyznę dachu, o którym w tej chwili jedynej podczas długiej gorączki wiedziałam, że nie jest stropem niebieskim, lecz dachem budynku, do którego przychodziło się umierać. Niewidzialna ręka kapłana unosiła nad kielichem biały krążek, ten rósł i zbliżał się do półki, na której leżałam, więc pomyślałam, że oto dotrzymana zostaje gwarancja, że zatem nie ma już przeszkód, abym umarła. Ale nie bałam się niczego, nawet tego największego z lęków, że jutro przy ściąganiu zwłok moja głowa będzie stukać o ramy niższych przegród jak zawsze przy ściąganiu z półki, aż uderzy o ziemię z rozmachem i z tym obrzydliwym odgłosem, który najbardziej chore budził z zamroczenia przypomnieniem "jutro ty", i żal mi też nie było niczego w tej chwili, nawet tego, że nie będzie grobu, na który przyszłaby kiedyś moja matka, w tej jednej chwili przestałam się bać wszystkiego i rozchyliłam usta, żeby przyjąć wiatyk. [str. 36-37]


   "Mogłabyś opowiadać leżąc przy mnie" mówi mężczyzna w białym kitlu, zachodząc do mojego pokoju w wolnych od zajęć chwilach, bardziej niż mnie ciekaw owych seksualnych anomalii. "Nie lubisz leżeć z mężczyzną?" chwyta się nawet prowokacji, więc próbuję mu wyjaśnić, czym była "półka", jak wyglądała, niechętnie to jednak czynię, bez przekonania. "Półka" albo "szuflada", półtora metra wszerz i dwa wzdłuż, na niej sześć ciał płonących od gorączki, wszy poprzez koszulę wbite w skórę przyszpilają tkaninę szczelnie, odwłoki zadarte w górę na kształt główek ozdobnych gwoździków, czasem nieprzytomna ręka szarpie łachman, wtedy gwoździki odpadają i mrowią się czerwono, póki nie przyssą się na powrót, oto czym jest "półka", sześć głów tłukących się o siebie, sześć gąb dyszących żarem z nie mieszczącym się w jamie ust opuchniętym jęzorem, sześć ciał rzucających się jak ryby w torbie wędkarza, wśród nich moje ciało, o którym mówiono potem, że ładne, ściana półki z jednej strony, tak, to szczęście, bo chłód, ale i nieszczęście, bo dalej od zdroju wilgoci, szyby osędziałej od szronu, który można lizać, żeby się doń przedostać, trzeba zdobyć się na trud przeogromny, wtoczyć się na ciała tamtych, a potem warować na chwilę sposobną do powrotu na swoje miejsce. "Więc przebyłaś tam tyfus", potwierdzam skinieniem głowy, "Z lekami było tam chyba kiepsko, bo przecież i w warunkach wolnościowych..." Tak, było kiepsko z lekami, a śmierć miała postać szczura, jego żarłoczną fizjonomię, jego nagi ogon, zwiastowała swoje przyjście jego głosem. Była taka noc, kiedy patrzyłam na nią twarzą w twarz, chociaż to nie ja była celem, jeszcze nie, któreś z ciał znowu wyskoczyło ponad inne, rzucało się chwilę w jedną i drugą stronę z orgiastyczną uciechą odzyskanej swobody ruchów, po czym potoczyło ku mnie, ku samej ściance półki i tak pozostało, nieustępliwe wobec rozpaczliwych wysiłków mych rąk usiłujących zepchnąć je z siebie. [...] Budzi mnie głos ni to miauczenie kota, ni kwilenie ptaka, w blasku sączącym się przez szybę zakutą mrozem kształt obły i siwy przycupnął na krawędzi półki, widzę szpagat ogona i wąsy drgające nieznacznie, śmierć, tutejsza śmierć zjadająca swe ofiary, przyszła na żerowisko, wbija zęby w piętę tej, co koło mnie, obgryza ją chwilę metodycznie, szybko pracują żuchwy, druciki wąsów poruszają się zgodnie z tym ruchem, potem sus, szmyrgnięcie gładkie i błyskawiczne jak na kółkach, plasuje się wyżej, na podudziu, wbija zęby, krzyczę, jak gdyby zagłębiały się w moje ciało, krzyczę, co sił w płucach, ale kształt ani drgnie, tylko żuchwy przestają się ruszać, oczy-paciorki szukają moich oczu, przysysają się do nich spojrzeniem nieruchomym i strasznym, śmiertelny pot spływa ze mnie wszystkimi porami, krzyż, brzuch i piersi opływają nim, jeszcze chwila, a będę miała ją na sobie, tutejszą śmierć, skoczy mi na twarz, wyrwie oczy jeszcze żywe i widzące, podnoszę do twarzy ramię wolno, najwolniej jak potrafię, łachman derki naciągam na głowę, niech żre, niech objada te nogi aż do kości, nie moje przecież, jeszcze nie moje, twarz obracam ku podłodze, chowam ją w zagłębieniu ramion tak jak teraz przed adriatyckim słońcem... [str. 87-89]


Źródło


3 komentarze:

  1. Przeczytałem na własną odpowiedzialność. I jestem w szoku. Nawet nie wiem co więcej napisać. Mocne to za mało powiedziane, a z literatury obozowej nic oprócz lektur nie znam. I teraz trochę mi wstyd...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W czasach licealnych trochę książek o tej tematyce przeczytałam, ale potem też długo, długo nic, bo to jednak niesamowicie przygnębiające lektury. Pod koniec stycznia widziałam w telewizji migawkę z uroczystości wręczenia pani Zofii Posmysz-Piaseckiej Orderu Orła Białego, sprawdziłam, kim jest ta pani, bo jakoś nie kojarzyłam, i postanowiłam, że koniecznie muszę coś z jej twórczości przeczytać. W bibliotece były akurat "Wakacje", ale chętnie przeczytam coś jeszcze. I może jeszcze wywiad "Królestwo za mgłą".

      Teraz jest podobno boom na powieści o Auschwitz (niedawno był na ten temat artykuł w Polityce), ale mnie interesują tylko pozycje napisane przez ludzi, którzy tam wtedy byli, albo książki popularno- i niepopularnonaukowe. Prawdziwych relacji jest tyle, że tworzenie fikcyjnych fabuł wydaje mi się zupełnie niepotrzebne. I nie na miejscu.

      Usuń
    2. Dla formalności: "Wakacje" to też fikcja, ale napisana przez nieprzypadkową osobę.

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.