Impresje

niedziela, 22 czerwca 2014

Kobieta w literaturze XXII

Źródło cytatu: "Moje życie" Izadory Duncan, Polskie Wydawnictwo Muzyczne 1982


  W czerwcu, po krótkiej wizycie w mojej szkole, zatęskniłam bardzo za bliskością morza. Pojechałam najpierw do Hagi, a stamtąd do małej wioski nad brzegami Morza Północnego - Nordwyck. Wynajęłam małą białą willę wśród wydm, zwaną "Villa Maria". W tym małym domu miało przyjść na świat moje pierwsze dziecko.
 Byłam na tyle niedoświadczona, że uważałam urodzenie dziecka za proces całkiem naturalny. Zamieszkałam w tej willi, oddalonej o setki mil od jakiegokolwiek miasta, i nawiązałam kontakt z wiejskim lekarzem. W swej nieświadomości byłam całkiem zadowolona z zapewnienia sobie tego rodzaju opieki lekarskie, z której, jak sądzę, korzystały tylko chłopki. (...)

  Zaczęłam stronić od wszelkiego towarzystwa. Ludzie prawili takie komunały! Jak mało docenia się świętość ciężarnej matki. Widziałam raz idącą samotnie przez ulicę kobietę z dzieckiem w łonie. Przechodnie nie odnosili się do niej z szacunkiem, lecz uśmiechali się do siebie drwiąco, jak gdyby ta kobieta nosząca ciężar mającego narodzić się życia była podatnym tematem do konceptów. 
Z córką i synem (źrodło)
  Zamknęłam swoje drzwi przed wszystkimi odwiedzającymi, z wyjątkiem jednego dobrego i wiernego przyjaciela, który przyjeżdżał z Hagi na rowerze, przywożąc mi książki i tygodniki ilustrowane i dodając mi otuchy swymi rozmowami o współczesnej sztuce, muzyce i literaturze. (...)
  Przechadzając się nad morzem, odczuwałam niekiedy nadmiar sił i męstwa. Myślałam, że ta istotka będzie moja, tylko moja. Przychodziły jednak inne dni, gdy niebo było szare, a fale zimnego Morza Północnego biły gniewnie o brzeg. Miewałam wtedy chwile nagłej depresji, czułam się biednym stworzeniem schwytanym w potężną pułapkę i walczyłam z przemożną tęsknotą ucieczki. Ucieczki, dokąd? Być może nawet w odmęt posępnych fal. Walczyłam przeciw tego rodzaju nastrojom, nikt nigdy nie domyśli się, co czułam, niemniej takie nastroje czyhały na mnie podczas samotnych godzin, trudno było ich uniknąć.
  Myślałam również, że większość ludzi odsunęła się ode mnie. Od matki, zdawało się, dzieli mnie tysiące mil. Craig był również dziwnie daleki, zawsze zatopiony w swej Sztuce. Coraz mniej mogłam myśleć o swojej sztuce. Byłam prawie wyłącznie pochłonięta tym straszliwym, monstrualnym zadaniem, jakie spadło na mnie, przeżywając doprowadzające do szaleństwa, a zarazem dające radość i ból misterium.
  Jak długo wlokły się pełne tortur godziny! Jak wolno mijały dni, tygodnie, miesiące. Na przemian pełna nadziei i rozpaczy, myślałam często o pielgrzymce mego dziecka, o mojej młodości, moich wędrówkach po dalekich krajach, o moich odkryciach w sztuce; wszystko było jakby mglistym, odległym prologiem, prowadzącym tylko do jednego - do oczekiwania urodzin dziecka. Do tego, co może być udziałem każdej wieśniaczki! To był ten kulminacyjny punkt wszystkich moich ambicji!
 Dlaczego nie było przy mnie mojej drogiej matki? Bo uległa jakiemuś absurdalnemu przesądowi, że powinnam mieć męża. A przecież sama będąc mężatką przekonała się o niemożności dalszego pożycia i porzuciła męża. Dlaczego więc chciała, abym ja wpadła w potrzask, w który ją wciągnięto okrutnie? Odczuwałam sprzeciw wobec małżeństwa każdą rozumną cząstką mej istoty. Uważałam wówczas i uważam nadal, że jest to absurdalna i niewolnicza instytucja - szczególnie wśród artystów - prowadząca do rozpraw rozwodowych i niedorzecznych, wulgarnych procesów. Jeżeli ktokolwiek wątpi o tym, co mówię, niech zrobi mały spis wszystkich rozwiedzionych artystów i wszystkich skandalów opisanych w amerykańskich gazetach w ciągu ostatniego dziesięciolecia. Lecz droga publiczność kocha swych artystów i nie może bez nich żyć.
   W sierpniu przybyła do mnie pielęgniarka, Marie Kist, kobieta, która później została moją bliską przyjaciółką. Nie spotkałam nigdy istoty cierpliwszej, milszej, bardziej uprzejmej. Była dla mnie wielką pociechą. Wyznaję, że w owym czasie zaczęły mnie nachodzić różne lęki. Na próżno mówiłam sobie, że każda kobieta rodzi dzieci. Moja babka miała ich ośmioro, moja matka - czworo. Taka była kolej życia itd., itd. Niemniej bałam się. Czego? Na pewno nie śmierci, nawet nie bólu. Był to strach przed nieznanym, o którym nic nie wiedziałam.
Z córką Deirdre (źródło)
   Minął sierpień. Nadszedł wrzesień. Moje brzemię stało się bardzo ciężkie. "Villa Maria" przycupnęła nad wydmami. Wspinać się trzeba było do niej po schodach liczących prawie sto stopni. Myślałam często o swym tańcu i czasami przeszywał mnie okrutny żal za moją sztuką. Lecz gdy poczułam trzy energiczne kopnięcia i coś, co poruszało się we mnie, uśmiechałam się i myślałam: "Czymże w końcu jest Sztuka, jak nie wątłym odbiciem Radości i Cudu Życia?"
   W moich zdumionych oczach moje śliczne ciało nabrzmiewało coraz bardziej. Moje małe, twarde piersi stały się wielkie, miękkie i zwisały ciężko. Moje zwinne stopy stały się powolne, kostki nabrzmiały, a biodra były obolałe. Gdzie podziały się moje śliczne, młodzieńcze kształty najady? Gdzie moja ambicja? Moja sława? Często mimo woli czułam się bardzo nieszczęśliwa i zgnębiona. Ta gra z Życiem-olbrzymem zbyt była wielka. Później pod wpływem myśli o dziecku, które miało nadejść, te bolesne uczucia ustępowały.
   Bezradne, okrutne oczekiwania nocą; gdy leżałam na lewym boku, uciskałam serce; gdy obróciłam się na prawy, nie znajdowałam ulgi; w końcu kładłam się na plecach; lecz zawsze pozostawałam ofiarą energii dziecka, próbując ręką przyciśniętą do nabrzmiałego ciała przekazać mu pozdrowienia. Okrutne godziny tkliwego oczekiwania nocą. Wydaje się, że noce te są niezliczone. Jakąż cenę płacimy za chwałę macierzyństwa.
   Jednego dnia spotkała mnie niezwykle szczęśliwa niespodzianka. Pewna ukochana przyjaciółka, poznana w Paryżu - nazywała się Kathleen - przybyła z Paryża i powiedziała, że ma zamiar pozostać ze mną. Była to osoba o sile magnetycznej, tchnąca życiem, zdrowiem i odwagą. Poślubiła później odkrywcę - kapitana Scotta.
   Pewnego popołudnia, gdy siedzieliśmy wszyscy przy herbacie, poczułam głuche uderzenie, jak gdyby ktoś tłukł mnie w krzyże, a później straszliwy ból, jakby ktoś wetknął mi świder w kręgosłup i usiłował go otworzyć. Od tej chwili rozpoczęły się tortury, jakbym była ofiarą mocarnego i bezlitosnego oprawcy. Nim ochłonęłam po jednym ataku, zaczynał się drugi. Mówią o hiszpańskiej inkwizycji! Żadna kobieta, która urodziła dziecko, nie bałaby się jej. W porównaniu z tym cierpieniem musiała to być łagodna igraszka. Nielitościwy, okrutny, nie znający wytchnienia ani litości, straszliwy, niewidoczny geniusz chwycił mnie w swe szpony i w ciągłych skurczach rozrywał mi kości i mięśnie. Powiadają, że o tych cierpieniach szybko się zapomina. Mogę na to tylko tyle odpowiedzieć, że wystarczy mi zamknąć oczy, bym posłyszała znów własne krzyki i jęki, niczym coś odgradzającego mnie od siebie samej.
   Zmuszanie jakiejkolwiek kobiety do znoszenia takich monstrualnych tortur jest niesłychanym, nieludzkim barbarzyństwem. Powinno się temu zapobiegać. Powinno się z tym skończyć. To jest po prostu absurd, że przy nowoczesnej wiedzy bezbolesne porody nie są sprawą zupełnie oczywistą. Jest to tak samo niewybaczalne, jakby lekarze operowali wyrostek robaczkowy bez znieczulenia! Cóż za bezbożna cierpliwość lub brak inteligencji cechuje ogół kobiet, że przez jeden moment znoszą tę oburzającą masakrę!
   Ta niewypowiedziana udręka trwała przez dwa dni i dwie noce. Trzeciego z kolei ranka ten niedorzeczny lekarz wyciągnął parę ogromnych kleszczy i bez jakiegokolwiek znieczulenia dokonał rzezi. Przypuszczam, że może poza przejechaniem przez pociąg, nic nie może równać się z tym, co wycierpiałam. Nie chcę słyszeć o żadnym ruchu kobiecym czy ruchu sufrażystek, dopóki kobiety nie skończą z tą - moim zdaniem całkowicie bezużyteczną - agonią i nie zażądają, żeby porody, podobnie jak inne operacje, odbywały się całkowicie bezboleśnie, tak aby można je było znieść.
   Cóż za niedorzeczne przesądy tkwią na drodze do zastosowania tego rodzaju środków? Co za sentymentalna, karygodna beztroska! Oczywiście można odpowiedzieć, że nie wszystkie kobiety cierpią do tego stopnia. Tak, nie cierpią Indianki, wieśniaczki, Murzynki z Afryki. Lecz im kobieta bardziej cywilizowana, tym straszliwsze zmagania, bezużyteczne zmagania. Przez wzgląd na cywilizowane kobiety musi się znaleźć cywilizowany środek na to okrucieństwo.
   Prawda, nie umarłam z tego powodu. Nie, nie umarłam - nie umiera biedna ofiara zdjęta w porę z koła tortur. Możecie też powiedzieć, że gdy ujrzałam dziecko, zostałam wynagrodzona. Tak, zapewne, przeżyłam najwyższą radość, lecz jeszcze dziś drżę z upokorzenia, gdy wspominam, co wycierpiałam i co cierpi wiele innych kobiet i ofiar niewypowiedzianego egotyzmu i ślepoty uczonych, pozwalających na okropności, którym można zapobiec.
Z synem Patrykiem (źródło)
 Ach, lecz dziecko! Dziecko było zdumiewające; ukształtowane jak amorek z niebieskimi oczyma i brunatnymi włosami, które później wypadły ustępując złocistym lokom. I cud na cudami, te usta ssące moją pierś, gryzące bezzębnymi dziąsłami, ciągnące i pijące tryskające mleko. Jakaż matka wypowiedziała kiedykolwiek, co czuje, gdy usta dziecka kąsają jej sutki, a mleko wytryska z jej piersi? Te okrutne, kąsające usta, podobne ustom kochanka, i usta naszego kochanka, przypominające nam usta dziecka.
   Och, kobiety, cóż znaczy dla nas uczyć się prawa, malarstwa, rzeźby, skoro istnieje taki cud. Poznałam teraz tę potężną miłość, przewyższającą miłość mężczyzny. Byłam wymęczona i krwawiąca, rozdarta i bezradna gdy ta istota ssała i krzyczała. Życie, życie, życie! Daj mi życie! Gdzież była moja sztuka? Moja lub jakakolwiek sztuka? Czułam się bogiem, wyższa od każdego artysty. [str. 207-218]
 

11 komentarzy:

  1. Przeczytałam z uwagą. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ proszę:). Zamieściłam tutaj ten wpis również dlatego, że wydał mi się aktualny, przynajmniej jeśli chodzi o sytuację kobiet w Polsce, mimo że Izadora Duncan opisała wydarzenia z 1906 roku.

      Usuń
  2. Troszkę to egzaltowane, bo "Zamieszkałam w tej willi, oddalonej o setki mil od jakiegokolwiek miasta (...)", ale "(...)przyjeżdżał z Hagi na rowerze, przywożąc mi książki i tygodniki ilustrowane(...)". Więc albo miał mega parę w nogach albo chodzi o dzisiejsze Noordwijck oddalone od centrum Hagi o jakieś 25 km :) Mniejsza. Lektura fragmentu każe mi po raz kolejny podziękować Kitkowi za trud urodzenia dwóch synów. Więc dziś, z tego miejsca, dziękuję :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Troszkę? Ale ona już taka była, a może raczej bywała tylko czasami, bo jednak niektóre fragmenty jej wspomnień wypadły bardzo realistycznie, wręcz naturalistycznie.

      Usuń
    2. Afektacja, to chyba nieodłączny składnik sposobu bycia osób przeświadczonych o własnej wielkości :) No i to przekonanie, że ulga w porodzie należy się tylko kobietom "cywilizowanym", bo reszcie to matka natura udzieliła już ulg wszelakich :(

      Usuń
    3. Takie to były czasy: poprawność polityczna nie obowiązywała i można było bez zażenowania pleść tego rodzaju farmazony. Czego jak czego, ale pewności siebie Izadorze nie brakowało, nawet kiedy pisała o sprawach, o których nie miała pojęcia;).

      Usuń
    4. Niestety ta cecha została celebrytom do dziś :P Mówię o wypowiadaniu się na tematy, o których nie mają pojęcia. I też brak wiedzy nadrabiają pewnością siebie :)

      Usuń
    5. Celebrytom, dziennikarzom, politykom...

      Usuń
    6. Nie wspomniałam o blogerach, bo to mi się wydało już zbyt oczywiste:).

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.