- Tak coś czasem kombinuję... Jak tak siądę i myślę...
- To, prawda, głupieje na starość, ja wiem.
Dialog pochodzi oczywiście ze skeczu kabaretu Tey, ale to też jakby o mnie. Otóż jesienią doszłam do wniosku, że nadszedł już chyba czas, żeby wymienić meble w jednym z aż dwóch pokojów, które posiadam, co prawda tylko częściowo, bo mieszkanie należy też do męża (i do banku, który jednak nie dokłada się do czynszu). Deweloperzy i media wnętrzarskie nazywają tego rodzaju pomieszczenia "salonem z aneksem kuchennym", nieco na wyrost, bo chodzi na ogół o klitkę z funkcją oglądania TV i przyrządzania herbaty.
Niestety, nawet takie "apartamenty" słono kosztują, więc kiedy kupowaliśmy nasz prawie siedem lat temu, urządziliśmy go - jak to się mówi - po kosztach. W listopadzie stwierdziłam, że czas wymienić meblościankę w "salonie" na ładniejszą i bardziej pojemną. Po kilku dniach doszłam do wniosku, że w tej sytuacji trzeba też będzie coś zrobić z szafkami w aneksie, które nijak nie będą pasowały do nowego regału w "salonie". Ta zmiana pociągnie za sobą konieczność wymiany płytek podłogowych w aneksie (a więc i w przedpokoju), które nie są jakoś specjalnie zniszczone, ale przy białych frontach wyglądałyby nieszczególnie. W toku dalszych prac koncepcyjnych naszła mnie refleksja, że trzeba będzie jeszcze usunąć płytki ze ścian aneksu. I pomalować ściany i sufity. I jeszcze... o, pomysłów miałam sporo, ale wszystkie oznaczały wydawanie pieniędzy, więc się samoograniczyłam.
Zaczęliśmy od szafek w "salonie". Zamówiliśmy je w Ikei, z dostawą i montażem. Cieszę się, że zdecydowaliśmy się na tę usługę, bo skoro fachowcom zajęło to osiem godzin, to my ślęczelibyśmy nad tym co najmniej tydzień. Do montażu przydzielono nam dwóch panów z Ukrainy, z których jeden trochę mówił po polsku, a drugi wcale:). Do dziś nie wiem, co dokładnie mieli na myśli, mówiąc o "armaturze" w ścianie, która to "armatura" uniemożliwiła przykręcenie półki w wybranym przez nas miejscu. Jedną z półek zamontowali troszkę krzywo, a drugą do góry nogami, ale nie jesteśmy drobiazgowi:).
W listopadzie zamówiliśmy również meble do aneksu i umówiliśmy się na montaż w połowie stycznia, więc do tego czasu musieliśmy załatwić nowe płytki podłogowe, usunąć stare ze ściany i przenieść niektóre gniazdka. Wzięłam na początku stycznia kilka dni urlopu, a jeszcze wypadło mi L4, bo miałam takie ataki kaszlu, że pomogły mi dopiero wziewy ze sterydami, przepisywane zwykle astmatykom. Siedziałam więc w domu, kasłałam, jadłam jakieś ohydne zupki chińskie (nie mieliśmy przecież kuchni) i wsłuchiwałam się w odgłosy remontu oraz historie z życia pana wykończeniowca: ile zapłacił za swoje mieszkanie, jak przerobił sobie szafkę z okapem kuchennym (pokazał mi zdjęcia) i jakimi samochodami jeździł, odkąd zrobił sobie prawo jazdy.
Po montażu mebli kuchennych postanowiliśmy trochę odpocząć od remontów, przynajmniej tych poważniejszych, ale w tak zwanym międzyczasie zdecydowałam się na przemalowanie szafki, bo na milionie blogów opisano to jako czynność wręcz banalną, nawet dla amatorów. Nie dla wszystkich, jak się okazało. Mnie cały proces zajął prawie miesiąc...
Szafka jest dość duża (64x54x230 cm), dwustronna, wykonana na wymiar i stoi na niej dwieście czy trzysta książek (nigdy nie liczyłam dokładnie). Koleżanka z pracy poleciła mi farbę V33, którą sama przetestowała, ale chyba na czymś mniejszym... Kupiłam farbę, folię i taśmę malarską, kuwetkę, benzynę ekstrakcyjną i wałek, bo wyczytałam, że w tym przypadku pędzel się nie sprawdzi. Wszystko to kosztowało ok. 200 zł. W sklepie okazało się oczywiście, że nie wiem, który wałek należy wybrać, bo są produkowane z różnych materiałów i w różnych rozmiarach, musiałam więc jeszcze pogrzebać w internecie, ale o takich detalach informacji znalazłam bardzo niewiele.
W domu zaczęłam dokładnie czytać instrukcję na opakowaniu i na stronie producenta. Okazało się, że między nakładaniem kolejnych warstw powinno się odczekać 12 godzin, a "pełne właściwości i odporność powłoka uzyskuje po 20 dniach". Blogerzy i youtuberzy, których wskazówki czytałam/oglądałam, jakoś pomijali te szczegóły, nieistotne może z punktu widzenia kogoś, kto na czas remontu ma do dyspozycji przestronną piwnicę, garaż albo cały pokój w w dużym domu, ale kluczowe dla osoby, która cały swój dobytek, w tym tę nieszczęsną szafkę, przechowuje na 42 metrach kwadratowych.
Książki z biblioteczki porozkładałam, gdzie się tylko dało: na parapetach, koło telewizora, w szafie w przedpokoju, na stoliku, na krześle, w jakichś pudłach, wszędzie. Umyłam szafkę, wyjęłam z niej cztery półki (trzy pozostałe wmontowane są na stałe) i zaczęłam malować.
Nakładanie farby wałkiem na płaską, poziomą powierzchnię okazało się całkiem łatwe, ale pomalowane cztery półki musiałam rozłożyć do wyschnięcia na jakichś prowizorycznych podstawkach na podłodze w "salonie" i czekać 12 godzin z nałożeniem kolejnej warstwy, a warstw takich potrzeba minimum pięć, jeśli chcemy z półki w kolorze wenge zrobić białą. (Producent pisze o dwóch warstwach i być może sprawdza się to przy mniej radykalnej różnicy w kolorach "przed" i "po"). Oczywiście kiedy półki wyschły z jednej strony, cały proces trzeba było powtórzyć dla strony drugiej...
Malowanie stojącej szafki jest zdecydowanie bardziej kłopotliwe, zwłaszcza malowanie spodów półek wmontowanych na stałe. Gąbka od wałka, szczególnie na początku, ciągle spadała mi z uchwytu i lądowała na podłodze, na półce niżej albo na mnie samej. Podłogę trzeba to było zaraz ścierać, żeby nie zostały ślady (na włosach miałam białe smugi przez ponad tydzień, no ale przecież nie mogłam ich sobie wyrwać z czubka głowy...). Przekonałam się przy tej okazji, że benzyna może usuwać farbę z listwy przypodłogowej razem z jej oryginalnym wzorem i kolorem... Jeśli gąbka spadła na półkę niżej, to czasami uszkadzała warstwę farby, a jak mi rączka wałka zjechała na ścianę szafki, to w tym miejscu widać było znowu kolor wenge.
Nie za bardzo wiedziałam, jak pomalować kąty między półkami i ściankami, więc po prostu wciskałam tam wałek nasączony farbą. Dopiero przy ostatniej warstwie machnęłam ręką na cudze instrukcje i poprawiłam te miejsca zwykłym pędzlem.
Szafka stoi między ścianą i słupkiem i jest dokładnie w tę wnękę wpasowana, więc uznałam, że nie ma sensu jej wysuwać i malować zewnętrznych boków, skoro i tak ich nie widać. W bardzo wąskich szczelinach między szafką a ścianami nakleiłam taśmę malarską. Niestety, kiedy po wszystkim zaczęłam ją usuwać, to w niektórych miejscach odłaziła z farbą ze ściany i z szafki, bo to się wszystko jakoś posklejało, więc musiałam te miejsca malować ponownie.
Przy wkładaniu do szafki wyjętych wcześniej półek znowu zrobiła mi się rysa aż do koloru wenge, mimo pięciu warstw farby i odpowiedniego czasu ich schnięcia, postanowiłam więc tym bardziej przestrzegać zalecenia producenta, żeby poczekać na pełne utwardzenie się powierzchni przez 20 dni. I tak te dziesiątki tytułów walały mi się po całym mieszkaniu i byłam tym wszystkim już taka zmęczona, że kiedy te 20 dni wreszcie minęło, ustawiłam książki na półkach byle jak, choć do tej pory zawsze układałam je tematycznie/geograficznie/chronologicznie. "Hellada królów" sąsiaduje teraz z biografią Andersena, "Duma i uprzedzenie" z "Czarodziejską górą", a "Gepard" Lampedusy z "Dawcą przysięgi" Brandona Sandersona. Dawny porządek przywrócę dopiero po malowaniu, które może uda się przeprowadzić w maju. Na razie kupiłam kilka próbek farb i pomazałam nimi ściany w kilku miejscach, ale nadal nie mogę się zdecydować: ulotna szarość, aksamitny agat czy może jakiś inny kolor o jeszcze dziwniejszej nazwie? Przekonałam się zresztą, że odcień i intensywność koloru zupełnie inaczej wygląda na próbce w sklepie i potem na ścianie w mieszkaniu...
Biblioteczka prezentuje się teraz całkiem ładnie, zwłaszcza z pewnej odległości, z której trudniej dostrzec nierówności i zacieki, odczuwam też pewną satysfakcję, bo zrobiłam to wszystko prawie sama (mąż pomalował jedną warstwę na półkach) i przetworzyłam mebel, który w innym przypadku musiałabym wyrzucić (ewentualnie komuś oddać czy sprzedać), ale gdybym mogła cofnąć czas, zamówiłabym jednak nową szafkę. DIY najwyraźniej nie jest dla mnie. Może nie trzeba było zabierać się od razu za malowanie mebli, tylko zacząć od czegoś mniejszego?
Remont i urządzanie mieszkania to prawie same problemy do rozwiązania i przemyślenia. Myślę, że gdyby np. ktoś napisał praktyczny poradnik, jakie dokładnie wymiary trzeba podać krawcowej/krawcowi, do którego zanosimy firankę do uszycia, zarobiłby na tym znaczną sumę. Oczywiście autor musiałby uwzględnić mnóstwo rzeczy: rodzaj karnisza/szyny, sposób zawieszenia firanki: szelki, żabki, przelotki czy fleksy, marszczenie: 1:1,5, 1:2, 1:2,5, rodzaj materiału: żakard, markizeta, woal, muślin, kresz... Głowiłam się nad tym wszystkim pół dnia, a efekt i tak jest niezupełnie taki, jakiego oczekiwałam. Również dlatego, że kiedy już odebrałam firankę i próbowałam zmarszczyć taśmę 1:2, to jakimś cudem źle ściągnęłam sznureczki, obcięłam je nie tam, gdzie trzeba, i musiałam je potem ręcznie wszywać. Wczoraj z kolei przez pomyłkę wyrzuciłam jakieś małe śrubeczki mocujące do ramki na plakat i musieliśmy poszukać jakichś zastępczych.
A skoro już o plakatach mowa, to długo szukałam czegoś ciekawego do powieszenia na ścianie, co nie byłoby bardzo drogie, nie przedstawiałoby żadnej wariacji na temat jelenia (dlaczego to taki modny motyw?) ani inspirujących napisów. Wreszcie trafiłam na stronę wall-being.com (to nie jest wpis sponsorowany) i zamówiłam trzy plakaty, a dwa z nich wyglądają tak:
Po prawej stronie biblioteczka, o której pisałam:). Ramki są z Ikei. Pół godziny chodziłam po dziale z obrazkami i ramkami i zastanawiałam się, które wybrać, aż sprzedawca zaczął się na mnie dziwnie patrzeć, a przynajmniej tak mi się wydawało. W sklepach jest po prostu za dużo rzeczy...
No, ponarzekałam sobie:).
Ale szafeczka nieźle wygląda:) Swego czasu przemalowywałem PRLowski regał na gustowną czerń matową emalią ftalową, ale widzę, że technika poszła do przodu :)
OdpowiedzUsuńTechnika chyba nie, nadal trzeba namachać się wałkiem:).
UsuńZ daleka na szczęście nie widać niedoróbek, zresztą teraz są modne celowe przetarcia i sztucznie postarzane meble, chociaż ja nie rozumiem, po co kupować coś, co wygląda jak wyciągnięte ze strychu albo ze śmietnika.
PRL-owskie meble, te najbardziej popularne, zawsze wydawały mi się bardzo siermiężne, co zapewne najczęściej wynikało z niskiej jakości wykonania i nie było winą projektanta. Z drugiej strony były bardzo praktyczne, pakowne, no i kupowało się je na lata. Moi teściowie dopiero w zeszłym roku zrezygnowali z meblościanki Bieszczady:). Tamte szafki w żadnym kolorze nie sprawiłyby wrażenia gustownych mebli:)
Ja akurat machałem pędzlem, wałków jeszcze nie było :) Na przyszłość może spróbuj okleiny, a nie malowania :P
UsuńMoi rodzice też niedawno wyrzucili ostatnie PRL-owskie meble. Brzydkie, ale o dziwo trwałe, solidna płyta pilśniowa, a nie jakieś wynalazki z papieru :P
Na przyszłość kupię nową szafkę:).
UsuńU moich rodziców uchował się jeszcze stół w kuchni, który ma już minimum 35 lat, a jego wątpliwa uroda ukryta jest pod ceratą. Swego czasu stawało się na nim, żeby np. zawiesić zasłony i firanki. Szczerze mówiąc na moim stoliku z Ikei bałabym się to robić.
Drugi, bardziej reprezentacyjny stół z odkręcanymi nogami rodzice wyjmują tylko od wielkich dzwonów:). Mają też jeszcze trochę kryształów i filiżanki z Ćmielowa - popularny w tamtych czasach prezent z okazji ślubu:). Dawniej tego było więcej, ale kto mógł przewidzieć, że pojawi się moda na wzornictwo i rzeczy z tamtej epoki?
U mojej babci były takie rybki z dmuchanego szkła, niedawno wróciły do łask, ale pewnie dawno przepadły :) Jedno jest pewne, mebli z Ikei nie przekażemy spadkobiercom.
UsuńW mojej rodzinie nie widzę raczej osób odczuwających jakiś większy sentyment do staroci, więc to nie problem:).
Usuń