Impresje

niedziela, 26 lutego 2012

DIABŁY Z LOUDUN

Tytuł: Diabły z Loudun (The Devils of Loudun)
Pierwsze wydanie: 1952
Autor: Aldous Huxley
Tłumaczenie i większość przypisów: Bartłomiej Zborski

Wydawnictwo: PIW
Seria: Biblioteka Babel
ISBN: 978-83-06-03246-8
Stron: 506

Ocena: 4/5

Szczerze mówiąc, kiedy czytałam "Matkę Joannę od Aniołów" (polecam dyskusję u Anny), nie zastanawiałam się w ogóle, ile w tej historii faktów, a co zmyślił autor. Nie przypuszczałam nawet, że opętanie zakonnic z Loudun zostało dobrze udokumentowane. Okazuje się, że zachowały się do naszych czasów m.in. autobiografia siostry Joanny oraz traktujące o egzorcyzmach zapiski ojca Surina, jego listy i prace teologiczne.

Nie wiem, z jakich źródeł korzystał Iwaszkiewicz, zresztą on w swoim opowiadaniu skupił się na relacji między Joanną i Surynem i problemach tego ostatniego z samym sobą, natomiast Huxley bardzo dokładnie przedstawił wszystkie wydarzenia (cała ta historia ciągnęła się latami), dołożył do tego interesujący opis obyczajowości i światopoglądu francuskiego społeczeństwa w pierwszej połowie XVII wieku oraz analizę osobowości głównych bohaterów.

Iwaszkiewicz zawarł w swoim opowiadaniu tylko część historii opętania, natomiast Huxley szczegółowo opisał również jego genezę i przebieg. Dużo miejsca poświęcił księdzu Urbanowi Grandierowi, który miał opętać miejscowe mniszki i spłonął za to na stosie. Takie oskarżenia by się nie pojawiły, a przynajmniej nikt nie wziąłby ich na poważnie, gdyby nie próżność i buta Grandiera oraz jego skłonność do romansów. W końcu tak zalazł za skórę lokalnym notablom, że gdy tylko pojawiła się okazja, doprowadzili do upadku wspólnego wroga. Huxley barwnie opisał ten małomiasteczkowy konflikt, towarzyszące mu zmowy, intrygi, w które z czasem zaangażował się kardynał Richelieu i sam król. Paradoksalnie to Grandier, którego życie obfitowało przecież w grzechy i słabości, okazał się na koniec bardziej ludzki niż jego świątobliwi oprawcy.
Wiosną i latem roku 1634 głównym celem egzorcyzmów nie było uwolnienie zakonnic od opętania, lecz postawienie Grandiera w stan oskarżenia. Egzorcyści dążyli do tego, by dowieść ustami samego Szatana, iż proboszcz jest czarownikiem oraz iż rzucił na mniszki urok. Jednak Szatan jest z samej definicji Ojcem Kłamstwa, toteż jego świadectwo jest bezwartościowe. Atoli argument ów Laubardemont, jego egzorcyści oraz biskup Poitiers zbijali twierdzeniem, iż należycie przymuszone przez kapłana rzymskokatolickiego, diabły muszą wyznać prawdę. Innymi słowy, to wszystko, czego prawdziwość histeryzująca zakonnica była gotowa, za poduszczeniem swojego egzorcysty, potwierdzić przysięgą, należało uznać, dla celów praktycznych, za objawienie Boże. Dla inkwizytorów doktryna ta była wielkim udogodnieniem, naznaczonym jednak poważną wadą w postaci sprzeczności z ortodoksją. [str. 202-203]
Bredzenia "opętanych" zakonnic słuchano z wielką uwagą, notowano wszystko, co za ich pośrednictwem mówiły "diabły", i na tej podstawie skazano na stos człowieka, który swych "ofiar" nigdy nawet nie spotkał osobiście. Co za czasy! Obecność "złego" w poszczególnych partiach ciał mniszek im samym, egzorcystom i wielu widzom wydawała się bezdyskusyjna. Sceptykom, których i wówczas nie brakowało, zarzucano herezję.

Z egzorcyzmów świadomie uczyniono widowisko (polecam zamieszczone tu już wcześniej cytaty), reality show ku podbudowaniu wiary u niezbyt wymagającego widza. Zarobiły na nim i urszulanki, i miasteczko, bo wyuzdane zakonnice oraz egzekucja przyciągały tłumy turystów. Zresztą dziś rzecz ma się nie inaczej - rozbudowuje się sanktuaria, tworzy nowe relikwie i zarabia na pielgrzymach, mamiąc ich opowieściami o rzekomych cudach. I, oczywiście, inkasuje się pieniądze. "Co łaska".
Gdy ogień wygasł, kat rozrzucił cztery pełne szufle popiołów, każdą w inną stronę świata. A potem ruszył do przodu tłum. Parząc sobie palce, mężczyźni i kobiety przesiewali gorący, miękki pył, poszukując zębów, kawałków czaszki i miednicy oraz węgielków z charakterystycznymi ciemniejszymi smugami, pochodzącymi ze spalonego ciała. Niektórzy byli niewątpliwie zwykłymi łowcami pamiątek, większość jednak poszukiwała relikwii z przeznaczeniem na amulety przynoszące szczęście lub też zdolne zmienić uczucia niechętnej niewiasty - oraz na talizmany przeciw bólom głowy, zatwardzeniu albo też wrogim knowaniom. Co ciekawe, te zwęglone resztki miały być skuteczne zarówno w przypadku, gdyby proboszcz rzeczywiście był sprawcą przypisywanych mu przestępstw, jak i gdyby był zupełnie niewinny. Właściwość czynienia cudów nie ma bowiem nic wspólnego z pochodzeniem relikwii, lecz z jej reputacją, bez względu na to, w jaki sposób ją zyskała. W całej historii pewien odsetek ludzi wraca do zdrowia lub szczęścia dzięki wpływowi niemal czegokolwiek, co zostało dobrze zareklamowane - od Lourdes do czarownictwa, od Gangesu do patentowanych leków i pani Eddy; od magicznej ręki świętego Franciszka Ksawerego aż do "świńskich kości", które Chaucerowski sprzedawca trzymał w szklanych czarach, żeby wszyscy mogli je dokładnie obejrzeć i oddać im cześć. Gdyby Grandier rzeczywiście okazał się taki, jakim przedstawiali go kapucyni, to znakomicie - nawet w postaci popiołów czarnoksiężnik jest obficie naładowany mocą i energią. Ale pozostałe po nim relikwie będą naładowane nie mniejszą mocą i energią, gdyby proboszcz okazał się niewinny, wówczas bowiem byłby męczennikiem, równym najgodniejszym z nich. W krótkim czasie zebrano niemal wszystkie popioły. Wściekle głodni i spragnieni, lecz szczęśliwi, że mają kieszenie wypchane relikwiami, turyści oraz mieszkańcy miasta odchodzili powoli w poszukiwaniu jadła, napitku i możliwości zzucia obuwia. [str. 294-295]
Gdyby i dziś organizowano podobne widowiska, gawiedź zachowałaby się tak samo. Wciąż pamiętam, jak rzucałam się na brzózki zdobiące ołtarze na drodze procesji w Boże Ciało, bo te gałązki, zaniesione do domu, miały podobno przynosić szczęście. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że miałam wtedy jakieś sześć czy siedem lat i byłam katoliczką, bo niby kim innym mogłam wtedy być, ale to samo robili i dorośli ludzie. (Zapraszam do przeczytania mojego wpisu o relikwiach).

W każdym razie warto pamiętać, że w pierwszej połowie XVI wieku Francja była nie tylko scenerią przygód dzielnych muszkieterów, ale i miejscem takich makabrycznych wydarzeń jak w Loudun.

***

Huxley stworzył (domyślam się, że w dużej mierze na podstawie zachowanych dokumentów) wiarygodne i pełne portrety psychologiczne Grandiera, siostry Joanny i Surina. Czyta się o nich jak o postaciach z krwi i kości, a nie o zasuszonych siedemnastowieczych mumiach. Pokazał ich na tle epoki, w której żyli, dzięki czemu dwudziesto- czy nawet dwudziestopierwszowieczny czytelnik może zrozumieć motywy ich działań i reakcje otoczenia. Wiem, że są czytelnicy, których brak choćby jednego sympatycznego bohatera zniechęca do kontynuowania lektury - dla nich informacja: w tej książce takowych nie ma. Czytałam z zainteresowaniem, zastanawiając się jednocześnie, którego z nich najbardziej nie lubię. Denerwował mnie zwłaszcza Surin, ludziom inteligentnym nie można wybaczać głupoty (choć on chyba też nie do końca był zdrowy psychicznie).

Autor wplótł w analizę psychologiczną tych osób również elementy własnego światopoglądu, który mnie (ja z tych niewiernych Tomaszów) wydaje się nieco osobliwy. Wiem o Huxleyu zbyt mało, żeby pokusić się o jakieś głębsze refleksje na temat jego przekonań, wspomnę tylko, że sporo miejsca poświęcił na uzasadnienie zachowania tej czy innej postaci jej potrzebą samotranscendencji. 
Introspekcja, obserwacja oraz zapis ludzkich zachowań w przeszłości i obecnie świadczą ponad wszelką wątpliwość o tym, iż dążenie do samotranscendencji, przekroczenia siebie, jest niemal równie powszechne i częstokroć równie przemożne jak dążenie do potwierdzenia własnego "ja". Ludzie pragną wzmocnić własną świadomość bycia tym, co przyjęli nazywać "byciem sobą", pragną jednak również - często nieodparcie gwałtownie - pozyskania świadomości bycia kimś innym. Krótko mówiąc, łakną wyjścia poza samych siebie, by przekroczyć granice tej mikroskopijnej wysepki - wszechświata, w którym uwięziona jest każda jednostka. [str. 91-92] 
Jeśli doświadczamy pragnienia samotranscendencji, dzieje się tak dlatego, że w jakiś nieokreślony sposób i wbrew naszej ignorancji wiemy, kim naprawdę jesteśmy. Wiemy (albo też, ściślej biorąc, wie coś, co znajduje się wewnątrz nas), że Podłoże naszej indywidualej wiedzy jest identyczne z Podłożem wszelkiej wiedzy oraz wszelkiego bytu; że atman (umysł dokonujący aktu wyboru, by poznać przez akt autorefleksji rzeczywistość) jest tożsamy z brahmanem (umysłem w swojej wiecznotrwałej istocie). Wiemy to wszystko, choć mogliśmy nawet nie słyszeć o doktrynach opisujących zasadniczy i podstawowy Fakt; nawet jeśli - gdy zrządzeniem losu jesteśmy z nimi obznajomieni - uważamy je za zbiór idiotyzmów. Znamy również ich praktyczne następstwo, które sprowadza się do tego, że ostatecznym zakończeniem, celem oraz istotą naszej egzystencji jest uczynienie miejsca w "sobie" dla "Tego"; ponikąd odsunięcie się po to, by Podłoże mogło pojawić się na powierzchni naszej świadomości; jest "umrzeć" tak doszczętnie, żebyśmy mogli powiedzieć: "Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus". Kiedy świadome ego przekracza siebie w akcie samotranscendencji, podstawowa jaźń może sobie uzmysłowić, na płaszczyźnie świadomości indywidualnej, fakt swojej własnej wieczności, jak też fakt współzależny, taki mianowicie, że każdy aspekt świata doznań zawiera w sobie element Ponadczasowości i Wieczności. Oto i wyzwolenie, oto i oświecenie, oto i dająca wieczne szczęście wizja, w kórej wszystkie przedmioty postrzegane są takimi, jakie istnieją "same w sobie", nie zaś we wzajemnej relacji z pożadającym i nienawidzącym ego. [str. 93-94]
Tak, tak, tego rodzaju wywodów jest w tej książce więcej. Są one absolutnie niekompatybilne z moim sposobem myślenia, może dlatego, że nigdy nie odpłynęłam pod wpływem alkoholu, narkotyków czy innych psychotropów, co Huxley uważa (lub uważał na tamtym etapie swojego życia), o ile dobrze zrozumiałam, za prosty (choć niekoniecznie najlepszy) wstęp do samotranscendencji (ale wprost tej metody nie polecał ze względu na jej skutki uboczne, czyli niebezpieczeństwo uzależnienia).

Ja wcale nie chcę siebie przekraczać, choćby dlatego, że nie potrafię się nawet dookreślić, nie znam też nikogo, kto by "doświadczał pragnienia samotranscendencji", stąd uogólnienie Huxleya, jakoby każdy odczuwał taką potrzebę, uważam za... hmm... bzdurę. Wydaje mi się, że współczesny człowiek (oprócz, to prawda - całkiem licznych, nawiedzonych dziwaków) ma wystarczająco dużo problemów z samym sobą i nie ma już czasu ani sił, żeby jeszcze zajmować się Podłożami, Ponadczasowościami i Faktami. No ale tak czy owak warto czasami poznać inny punkt widzenia, nawet taki, który wykrystalizował się przy udziale meskaliny.

Świadomie unikam słowa "powieść", bo tej książce znacznie bliżej do literatury faktu niż do beletrystyki, ale z drugiej strony trudno ją sklasyfikować jako typowe non-fiction. Aldous Huxley potraktował ją miejscami, jak już zasygnalizowałam, jako pretekst do przedstawienia swoich poglądów. Na szczęście nie tylko tych filozoficzno-psychologicznych. Dostrzegał analogię między wydarzeniami w Loudun a stalinizmem, nazizmem i maccartyzmem. Rzeczywiście: mechanizm prześladowań religijnych i politycznych, a raczej: mechanizm prześladowań opakowanych w ideologię religijną i polityczną jest identyczny, bardzo łatwo zrobić z niewinnej jednostki kozła ofiarnego, jeśli tylko opłaci się to silniejszej większości.

Wracając do książki. Jeszcze jedno może (nieco) utrudniać czytanie "Diabłów z Loudun": brak dialogów. Owszem, tu i ówdzie cytowane są krótkie wypowiedzi tej czy innej osoby, ale typowych dialogów nie ma tu w ogóle. Mnie to nie przeszkadzało, ale wiem, że niektórych długie ciągi tekstu nużą.

Chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na pracę tłumacza - Bartłomieja Zborskiego, który erudycyjne popisy Huxleya opatrzył obszernymi przypisami umieszczonymi na końcu. Spodziewałam się tego, rozbudowane przypisy znalazły się też w esejach Orwella. (Tylko po co pan Zborski tłumaczył również książki Davida Irvinga?)

***

Naprawdę nie wiem, jak to się dzieje, że moje wpisy są takie chaotyczne. Dla tych, którzy dotarli aż tutaj mimo licznych kłód rzucanych im przeze mnie pod nogi, krótkie podsumowanie: warto przeczytać "Diabły z Loudun".


11 komentarzy:

  1. Ale siarką zapachniało! Brrr... Nie wiem dlaczego, ale podczas czytania wpisu nakładały mi się cały czas obrazy z "Pachnidła". Może Francja, może zachowania tłumu...Raczej nie przeczytam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie diabelstwa w tej książce jak na lekarstwo, więcej jest psychologii filozofii.

      Czytałam kiedyś "Pachnidło" (nie podobało mi się), ale książka Huxleya z tamtą nie ma nic wspólnego, przynajmniej moim zdaniem.

      Usuń
  2. Ta książka od dawna jest na mojej liście, a teraz dzięki Tobie, wiem mniej więcej czego się spodziewać i przeczytam na pewno.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może Cię zainteresować:). Mam nadzieję, że udało mi się choć częściowo oddać jej specyfikę.

      Usuń
  3. Hmmmm.... dla mnie Huxley to w ogóle osobne zjawisko w literaturze. Jak mówić i pisać o jego dziełach, to tylko w dłuższej formie... I tu chaotyczna Eleno mógłbym drążyć temat, bo czy wiara, religia nie jest jakaś namiastką drogi do transcendencji? Ja jestem ciekawy na ile faktycznie "eksperymentował" z meskaliną (w sensie ilości, "częstości"), bo przyznasz (chociaż to ;-), że trzeźwości umysłu nie można mu odmówić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tym razem napisałam dość krótko, ale może umieszczę na blogu jeszcze kilka smakowitych cytatów:).

      Wiara i religia wydają mi się nie tyle namiastkami transcendencji, co raczej jednym ze sposobów jej wyrażania. W każdym razie ja jestem przyziemna i takie rzeczy mnie nie interesują.

      Nie mam pojęcia, ile Huxley tego brał, ale faktem jest, że brał. A ja jestem uprzedzona do narkotyków.

      Usuń
  4. Jeśli podobała Ci się ta książka, to polecam Ci również film Kena Russella "Diabły". Film różnie bywa oceniany przez krytyków, ale na mnie zrobił ogromne wrażenie, a kilka moich koleżanek opuściło salę w czasie pokazu (oglądałyśmy go na zajęciach z filmoznawstwa) :)
    Aktor grający egzorcystę wygląda jak hipis, a że film pochodzi z lat 70-tych, tym ciekawsza jest refleksja Russella nad m.in. kwestią wolności.
    Oczywiście, dzieło Russella wywołało ogromne kontrowersje, oburzenie Kościoła, a w Polsce nie było wyświetlane bodajże do 1989 roku :) Mój profesor mówił o nim "arcydzieło kina grozy i okrucieństwa". Dla mnie to po prostu ważny film, do którego lubię wracać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słyszałam o filmie i może go nawet kiedyś obejrzę. Katoliczką nie jestem, więc nie oburzę się w ten sposób, co środowiska kościelne. Fragmenty, które widziałam w internecie, nie za bardzo mi się spodobały, ale może w całości film prezentuje się lepiej.

      Usuń
  5. Huxley lubił eksperymentować z różnego rodzaju środkami halucynogennymi. Jego esej "Drzwi percepcji", w którym stara się opisać swoje doświadczenia po zażyciu meskaliny, był swego czasu bardzo znany.

    Po Twojej recenzji "Diabły..." stanowczo znajdą się na mojej liście do przeczytania:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na mojej liście była już od dawna, tzn. od czasu, kiedy dowiedziałam się o wydaniu u nas tej książki. A po przeczytaniu długo zbierałam się, żeby o niej napisać. W końcu postanowiłam przebrnąć przez nią drugi raz. I tak mi jakoś ostatnio schodzi z pisaniem moich blogowych wynurzeń...

      Usuń
  6. Serio eksperymentował? Nie wiedziałam...
    Recenzja bardzo interesująca, ale do licha, nie wiem, czy chcę książkę przeczytać - no wiem, sprzeczność, nic nie poradzę :)

    OdpowiedzUsuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.