Impresje

poniedziałek, 31 stycznia 2011

HELOIZA I ABELARD

Ten obrazek pochodzi z XIV-wiecznego
manuskryptu "Powieści o róży"
Tytuł: Heloiza i Abelard (Héloïse et Abélard)
Autorka: Régine Pernoud
Pierwsze wydanie: 1970
Tłumaczenie: Eligia Bąkowska; cytaty z pism Abelarda: Leon Joachimowicz

Wydawnictwo: PIW
Seria: Biografie Sławnych Ludzi 
ISBN: 83-06-00690-9
Stron: 207

Ocena: 4-/5

Przez lata (chyba do lektury "Ivanhoe" i "Imienia róży") sądziłam, że średniowieczni Europejczycy bardzo się różnili od nas, współczesnych: byli rolnikami, kupcami, rycerzami, duchownymi i władcami i każdy robił tylko to, co nakazywała mu pozycja społeczna. Postrzegałam ich jako reprezentantów danej grupy, a nie jednostki obdarzone indywidualną historią i doświadczeniem, własnymi uczuciami i upodobaniami. Może to przez (z naszego punktu widzenia) nieudolne, schematyczne malunki postaci z inicjałów i marginesów ówczesnych ksiąg, może dlatego, że wśród świadectw pisanych dominowały dzieła religijne, dokumenty prawne, kroniki historyczne pisane na polityczne zamówienie - w końcu wtedy mało kto potrafił pisać. Nie zachowały się niemal żadne wyrazy indywidualizmu tzw. zwykłych ludzi (albo są one znane tylko wąskiemu gronu znawców epoki). Prawdopodobnie to jeden z powodów, dla których historia Heloizy i Abelarda oraz ich korespondencja (której autentyczność bywa kwestionowana) stały się tak popularne, choć większość osób (do niedawna i ja zaliczałam się do tego grona) kojarzy tylko, że byli oni średniowiecznymi, zamkniętymi w klasztorach kochankami i wymieniali między sobą listy. No cóż, jak tak człowiek spojrzy na artystyczne wyobrażenia tej pary (np. to powyższe), to odechciewa mu się zgłębiania ich historii.

Skusiłam się jednak na książkę francuskiej mediewistki Régine Pernoud (1909-1998), wydaną przez PIW w serii Biografie Sławnych Ludzi i już wiem, że autor tej ilustracji pokpił sprawę, bo podobno i Heloiza, i Abelard byli piękni. Naturalnie znalazłam też mnóstwo ciekawszych informacji:).

Zupełnie nie mogłam powstrzymać się od przytoczenia całej tej historii, po prostu bardzo mnie zainteresowała. Jeśli ktoś ma ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o tytułowej parze, to zapraszam do czytania. Odradzam je osobom, które nie lubią spoilerów.

***

Piotr Abelard urodził się mniej więcej w 1079 roku w Le Pallet w Bretanii jako pierworodny syn rycerza. Zrzekł się jednak (za zgodą ojca) praw do majątku i godności na rzecz młodszych braci i wyruszył w świat, by zdobywać wiedzę. Odwiedzał szkoły w różnych prowincjach ówczesnej Francji, w Loches uczęszczał na wykłady z dialektyki słynnego wówczas filozofa Roscelina z Compiègne. Poznał również pozostałe z siedmiu tzw. sztuk wyzwolonych, tzn. gramatykę (czyli język i literaturę łacińską), retorykę oraz arytmetykę, geometrię, muzykę i astronomię, ale quadrivium interesowało go znacznie mniej niż trivium (z matematyki był wręcz kiepski). Znał trochę grekę i hebrajski.
Wreszcie około 1100 roku przybył do Paryża, do szkoły przy Notre-Dame.



Został studentem Wilhelma z Champeaux, najsłynniejszego wówczas dialektyka, z którym dość szybko popadł w konflikt. Istotnym elementem nauki była wówczas dysputa mistrza z uczniami, a Abelard niekiedy odnosił w nich zwycięstwo nad Wilhelmem, co temu ostatniemu nie mogło się oczywiście podobać. Poza tym nasz bohater to postać wówczas (i niemal przez całe swoje życie) niezbyt przyjemna - chełpliwy, dumny, szalenie ambitny, pewny siebie egocentryk.
Przez całe życie będzie natrętem, tym, kto przerywa argumentację, drażni i jątrzy. Przez całe życie będzie jednocześnie budził entuzjazm i gniew. [str. 15]
Abelard założył wkrótce własną szkołę (miał ledwie dwadzieścia parę lat) - najpierw w ważnym wówczas mieście Melun, potem w Corbeil, bliżej Paryża. Tu i tam garnęli się do niego uczniowie, pracował jednak zbyt intensywnie i po kilku latach musiał udać się na pewien czas do Le Pallet, aby odzyskać zdrowie.

Gdy tylko to nastąpiło, wrócił do Paryża, by znów uczyć się u Wilhelma, który prowadził wtedy wykłady z retoryki. Wkrótce sam Abelard zaczął uczyć dialektyki, ale musiał opuścić szkołę przy Notre-Dame, jak twierdził - na skutek intryg Wilhelma. Ponownie uczył w Melun, a potem na Wzgórzu Świętej Genowefy.

Znów musiał się udać do Le Pallet, ponieważ jego rodzice wstąpili do klasztorów i trzeba było uregulować sprawy rodzinne. Potem nie wrócił do wykładania dialektyki czy retoryki, ale w 1113 roku został studentem teologii u Anzelma z Laon, którego uczniem był kiedyś Wilhelm. Abelard pogardzał jednak starym mistrzem, a wkrótce - na prośbę innych studentów - sam zaczął objaśniać Pismo Święte. Anzelm mu tego zabronił, więc Abelard wrócił do Paryża i przy Notre-Dame został profesorem nie tylko dialektyki, ale i teologii. Zyskał międzynarodową sławę, przysporzył jej szkole i miastu. Sławie towarzyszyły pieniądze - być może pobierał opłaty za wykłady od tych uczniów, których było na to stać, poza tym prawdopodobnie miał w szkole Notre-Dame prebendę kanonika.

***

Abelard mógłby do końca życia pozostać podziwianym profesorem, o którego istnieniu dziś wiedzieliby tylko znawcy filozofii średniowiecznej, gdyby ok. 1118 roku, w wieku prawie czterdziestu lat, nie zainteresował się nagle i po raz pierwszy kobietami.
"Tak wielka była w tym czasie sława mego imienia, tak wspaniała uroda i czar młodości, że nie miałem obawy, aby kobieta, którą bym zaszczycił uczuciem serca, odmówiła mi wzajemności". [str. 41, cytat z autobiograficznego "Listu do przyjaciela"]
Co za tupet!
Wbrew jego słowom nie chodziło wcale o żadne tam "uczucia serca", po prostu szukał kochanki. Nie miał ochoty "zaszczycać" prostytutek, brakowało mu czasu na pielęgnowanie znajomości z kobietami ze swej klasy, postanowił więc uwieść dziewczę, które było pod ręką - Heloizę.

Miała ona wtedy 17 lub 18 lat (czyli była właściwie dorosłą kobietą, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ówczesną średnią długość życia) i powszechnie słynęła ze swego wykształcenia.
Najpierw uczyła się w klasztornej szkole w Argenteuil, niedaleko Paryża, potem zamieszkała w samym Paryżu u swego wuja, kanonika Fulberta i uczęszczała na wykłady do Notre-Dame. Prawdopodobnie studiowała wszystkie sztuki wyzwolone, a być może nawet teologię. Znała biegle łacinę, grekę i hebrajski.
Nikogo wówczas nie dziwiła wykształcona mniszka, ale świecka kobieta tak oddana nauce budziła sensację.

Abelardowi odpowiadał jej wygląd i wykształcenie, mieszkała w pobliżu, toteż ułożył sobie sprytny plan uwiedzenia dziewczyny.
"W tej myśli zwróciłem się do opiekuna Heloizy i przy poparciu niektórych jego przyjaciół prosiłem go o to, aby za zwrotem kosztów utrzymania w dowolnej wysokości zechciał mnie przyjąć do swego domu, położonego bardzo blisko przy naszej szkole. Prośbę mą przystroiłem w pozory, że troska o gospodarstwo domowe jest dla mnie poważną przeszkodą w zajęciach szkolnych, a związane z tym nadmierne wydatki - zbyt wielkim ciężarem". [str. 44, jw.]
Zero sentymentalizmu, czyste wyrachowanie.
Fulbertowi na pewno bardzo pochlebiało goszczenie u siebie tak sławnej persony, cieszył się też, że Heloiza wiele skorzysta na obecności Abelarda, więc powierzył mu wychowywanie siostrzenicy.
"Pod pozorem nauki cały czas poświęcaliśmy sobie. Udzielanie lekcji było sprzyjającą okazją do potajemnych schadzek, tak upragnionych dla zakochanych. Nad otwartymi zwojami więcej było mowy o miłości niż o nauce, więcej pocałunków niż uczonych sentencji. I częściej me ręce sięgały do jej piersi, niż dotykały kart książek. Częściej rozpromienione miłością oczy były wpatrzone w kochaną osobę niż w martwe litery. I aby bardziej uniknąć podejrzeń, niekiedy nawet chłostę nakazywały wymierzyć – nie gniew, lecz miłość, nie zapalczywość, lecz czar upojenia, słodszy niż wonność wszystkich olejków. W miłosnym roznamiętnieniu przeszliśmy wszystkie stopnie kochania, spełniając każde szaleństwo rozigranej fantazji...” [str. 46, jw.]
Abelard był przystojnym mężczyzną, dla wielu studentów - charyzmatycznym i podziwianym mistrzem; Heloiza nie mogła marzyć o bardziej odpowiadającym jej partnerze. Już podczas pierwszego spotkania pokochała go na całe życie. Abelard pisał dla niej wiersze i pieśni, zaniedbywał wykłady i szkołę, ale Heloiza stała mu się tak naprawdę droga dopiero wtedy, gdy musieli się rozstać.

Fulbert prawdopodobnie przyłapał ich in flagranti i wygnał go ze swego domu. Heloiza poinformowała wkrótce Abelarda o tym, że jest w ciąży, więc ten - pod nieobecność wuja dziewczyny - wywiózł ją do Le Pallet, gdzie urodziła syna, któremu nadano wdzięczne imię Piotr Astrolabiusz. Wówczas Abelard udał się do Fulberta, aby uzyskać przebaczenie. Obiecał poślubić jego siostrzenicę, ale pod warunkiem, że zostanie to utrzymane w tajemnicy; dzieckiem miała opiekować się siostra Abelarda.

Panowie się dogadali, Abelard udał się do Bretanii po narzeczoną, ale Heloiza początkowo ostro sprzeciwiła się małżeństwu. Uważała, że nie da się pogodzić życia wybitnego intelektualisty z prozaicznym rozgardiaszem i troskami materialnymi, jakie zwykle towarzyszą wychowywaniu potomstwa. Abelard powinien, jej zdaniem, pozostać przede wszystkim filozofem, bez reszty oddanym sprawom nauki, a nie obciążać się obowiązkami męża i ojca. Sądziła też, że małżeństwo utrudniłoby mu właściwe służenie Bogu w roli kleryka i kanonika (funkcje te nie oznaczały jednak wówczas przynależności do stanu duchownego).
Poświęciła się dla Abelarda, ale on, choć ją może na swój sposób kochał, tego nie dostrzegł albo nie zrozumiał. Po latach Heloiza będzie mu wyrzucać w jednym z listów:
"Bóg mi jest świadkiem, że nigdy nie pragnęłam niczego od ciebie – prócz ciebie. Nie nęciły mnie nigdy ani przywileje małżeńskie, ani żadne bogactwa. Nie chciałam nigdy, jak sam wiesz najlepiej, spełniać swej woli ani szukać przyjemności dla siebie, ale we wszystkim pragnęłam być tylko twoją radością. Jeżeli nawet godność żony jest uważana przez ludzi za więcej zaszczytną i trwałą, jednak inny tytuł miał dla mnie zawsze więcej powabu: imię twej ukochanej, a jeżeli nie weźmiesz mi za złe – imię twej kochanki, a nawet niech i tak będzie! – wiernej ci nierządnicy. Liczyłam na to, że im się bardziej dla ciebie poniżę, zasłużę na tym większą twą miłość i mniej zaszkodzę sławie twego imienia". [str. 60]
Ona optowała za miłością, on postanowił spełnić swój obowiązek. Wrócili razem do Paryża, wzięli potajemny ślub, zamieszkali osobno i rzadko się spotykali. Fulbert nie dotrzymał obietnicy i, zapewne w trosce o reputację siostrzenicy, ujawnił informację o  tym małżeństwie. Heloiza wszystkiemu zaprzeczała, ale Abelard postanowił, że wyśle ją do klasztoru w Argenteuil, w którym kiedyś się uczyła, a pod jej nieobecność plotki miały ucichnąć. Jej pobyt tam miał być tylko tymczasowy, ale krewni Heloizy byli przekonani, że Abelard chce, aby została zakonnicą, co łatwo rozwiązałoby wszystkie jego problemy. Zresztą, może mieli rację? W każdym razie postanowili się zemścić - pewnej nocy zakradli się do domu Abelarda i go wykastrowali.
"Jak wielkie było wzburzenie wśród ludzi, jaka zapanowała zgroza i lament, jakie narzekania i krzyki, a jaką sprawiało mi to udrękę, to wszystko jest trudno opisać, nawet niemożliwe wyrazić słowami". [str. 64, fragment "Listu do przyjaciela"]
Sprawa stała się głośna nawet za granicą. Co za cios dla człowieka, który zawsze tak bardzo dbał o swoją sławę!
Abelard cierpiał bardzo, ale uważał, że kara i jej rodzaj były wprost proporcjonalne do jego winy. Zaakceptował swoją sytuację, chciał jednak oszczędzić sobie ludzkiej obmowy i litości, może śmiechu. Postanowił zostać zakonnikiem (1120 r.), oczywiście nie w pierwszym lepszym opactwie, ale w prestiżowym i bogatym Saint-Denis.

Wcześniej jednak nakazał Heloizie wstąpienie do klasztoru w Argenteuil. Może sądził, że kiedy on zostanie mnichem, ona - wolna, ładna i wykształcona dwudziestolatka - zwiąże się z kimś innym? W ogóle nie wziął pod uwagę tego, że może ona wolałaby pozostać żoną wykastrowanego, ale wciąż przecież wybitnego mężczyzny. Ten brak zaufania i pomijanie jej uczuć bardzo zabolały Heloizę, ale postąpiła zgodnie z wolą męża, choć krewni próbowali ją od tego odwieść.

***
Mimo swojej tragedii Abelard pod pewnymi względami wcale się nie zmienił - zachował talent do tworzenia sobie wrogów, gdziekolwiek się tylko pojawił. W Saint Denis najpierw naraził się mnichom krytyką rozwiązłych obyczajów panujących w opactwie - uważano, że kto jak to, ale akurat on nie powinien w takich sprawach zabierać głosu. W każdym razie kiedy uczniowie prosili Abelarda, by wznowił swoje wykłady, opat chętnie wyraził zgodę, byle tylko się go pozbyć. Z kolei Abelard wierzył, że po to "dotknęła go ręka Pańska", aby mógł bez reszty poświęcić się nauce i nauczaniu. Zamieszkał w pustelni w Maison-celles-en-Brie i tłumnie zgromadzonym studentom wykładał teologię, ale i nauki świeckie.
Działalność Abelarda, którą poznajemy poprzez jego kolejne pisma, stanowi punkt wyjścia systematycznych wykładów wiary, których tyle pojawi się w XIII wieku. Uważa się go za "Ojca scholastyki". Zamiarem jego było sformułowanie pewnego zespołu jasnych i zrozumiałych definicji. [str. 80]
Abelard uważał, że "nie należy w to wierzyć, czego się najpierw nie zbada rozumem" [str. 80], że można logicznym rozumowaniem poznawać prawdy wiary, a takie poglądy budziły wielkie zgorszenie i niezrozumienie wśród jemu współczesnych, choć Abelard nigdy przenigdy nie kwestionował istnienia Boga czy prawdziwości dogmatów religijnych.

Zaczął, można powiedzieć, z grubej rury - rozprawą "O jedności i troistości Boga", którą napisał jeszcze w 1120 roku na użytek swoich uczniów i w której chciał możliwie najjaśniej udowodnić, że istnieje jeden Bóg w trzech osobach. Dogmat o Trójcy Świętej był wówczas jednym z kluczowych tematów rozpraw i dysput teologicznych, zajmował najtęższe umysły epoki, a podjęcie go przez kogoś, kto teologią zajmuje się od kilku ledwie lat, musiało oburzać. W 1121 roku na synodzie w Soissons potępiono dzieło Abelarda, bez zbadania zarzutów, nie dając mu nawet możliwości obrony jego tez, zmuszono go do spalenia swojej własnej książki i nakazano pokutę w klasztorze Saint-Médard.
Wszystko to dotknęło Abelarda bardziej nawet niż zemsta Fulberta, bo w tej sprawie czuł się niewinny, a zatem niesprawiedliwie skrzywdzony. Wiele osób, nawet wśród uczestników synodu, podzielało jego zdanie. Wkrótce unieważniono wyrok i Abelard mógł wrócić do Saint-Denis.

Nie zagrzał tu miejsca, bo już po paru miesiącach (jeszcze w roku 1121) znów poważnie naraził się nie tylko mnichom, ale i samemu królowi, w którego lennie leżał klasztor. Zakwestionował legendę, zgodnie z którą założycielem i patronem opactwa był św. Dionizy Areopagita (Saint-Denis); uważał (na podstawie źródeł historycznych), że chodziło o innego Dionizego. Godziło to w chwałę klasztoru i całego królestwa.

Abelard obawiał się  zemsty opata i królewskiej sprawiedliwości, uciekł z Saint-Denis i schronił się pod skrzydłami hrabiego Tybalda z Szampanii. Doprowadzono do ugody - Abelard musiał pozostać mnichem Saint-Denis, ale mógł osiedlić się w dowolnym miejscu. Pozostał w Szampanii, w pobliżu Troyes, gdzie ofiarowano mu kawałek ziemi. Zamieszkał na tym pustkowiu w 1122 roku w towarzystwie jednego ucznia, ze słomy i trzciny zbudował kaplicę ku czci Świętej Trójcy.
Wkrótce i tam odnaleźli go uczniowie, a Abelard wznowił wykłady, choćby po to, żeby zarobić na życie. Kiedy wzniesiono porządną kaplicę, nazwał ją Paraklet, co było tłumaczone jako Pocieszyciel, Obrońca - Duch Święty.
Dość szybko jednak zapragnął porzucić szkołę - może wskutek niezdyscyplinowania uczniów, może z powodu kolejnej oszczerczej kampanii przeciw jego osobie.

Nadarzyła się po temu okazja w 1125 roku, kiedy to mnisi z klasztoru Saint-Gildas-de-Rhuys, położonego w rodzinnych stronach Abelarda, postanowili ofiarować mu godność opata. Przyjął ją, ale nic mu się tam nie spodobało - ani krajobraz, ani rozpasane obyczaje mnichów, ani skuteczne zakusy miejscowego księcia na majątek opactwa. Próbował przeprowadzić reformy, ale chyba akurat w tym kierunku nie był uzdolniony. Zaczął obawiać się o swoje życie, podobno próbowano go otruć.

Po dwóch lub trzech latach Abelardowi trafiła się okazja, aby wyrwać się z Saint-Gildas: dowiedział się, że zakonnice z Argeneteuil, w tym Heloizę (która była przełożoną, czyli drugą osobą po ksieni), zmuszono do opuszczenia klasztoru. Chodziło o kwestie prawne (według dokumentów prawa do tego majątku miało opactwo Saint-Denis) i obyczajowe - podobno mniszki prowadziły się niegodnie.
Abelard wrócił do kaplicy Parakleta i podarował ten skrawek ziemi Heloizie i jej towarzyszkom, żeby nie musiały się tułać po świecie. Częściowo kierowała nim zapewne troska o byłą żonę, szukał też przystani dla siebie, na stare lata - chciał zostać opatem tego nowego klasztoru, co mu jednak uniemożliwiono.
Jak wyglądało jego spotkanie z Heloizą po latach rozłąki? Nie wiadomo. Zdaje się, że ona, przynajmniej z pozoru, zachowywała się, jak na ksienię przystało, a on wystąpił po prostu jako dobrodziej nowego zgromadzenia.

Następnie wrócił do Bretanii, gdzie znów nastawano na jego życie, zrezygnował więc z funkcji opata i, prawdopodobnie, wrócił na pewien czas do rodziny. Zamierzał jednak udać się ponownie do Paryża i - być może - aby nieco odświeżyć swą sławę, rozpowszechnił na początku lat trzydziestych tzw. "List do przyjaciela" (znany też jako "Historia moich niedoli"), który szybko zaczął krążyć w środowisku ludzi wykształconych. Ów "przyjaciel" był raczej postacią fikcyjną, a list stanowił pretekst do przedstawienia światu swojej biografii z własnej perspektywy. Nie czytałam go, ale z fragmentów cytowanych w tej książce można wnosić, że sporo miejsca poświęcił Abelard na opisy własnych sukcesów i zalet i że nie brakło fragmentów mających pognębić jego wrogów.

***

Tekst trafił również w ręce Heloizy, z czym Abelard zapewne się liczył, nie przewidział jednak, jaka może być jej reakcja. A była bardzo emocjonalna.
Heloiza napisała do niego list pełen goryczy. Wyrzucała Abelardowi, że o swoich niedolach donosi jakiemuś "przyjacielowi" (który można nawet nie istnieje), zamiast dzielić się swymi radościami i troskami z nią, żoną.
"Musisz zrozumieć, że... tym większa jest suma twoich względem mnie powinności, ponieważ... związał cię ze mną sakramentalny węzeł małżeński. Tym większej jestem godna troski twej i pamięci, że cię zawsze, jak cały świat przyzna, kochałam miłością bez granic... Tylko ty jeden mnie możesz zasmucić, tylko ty jeden możesz mnie również pocieszyć i rozweselić". [str. 126]
"Ale bądź tak dobry i powiedz mi jedno, mój drogi: dlaczego po naszym nawróceniu [chodzi o wstąpienie H. i A. do klasztorów - przyp. E.], o którym ty sam zadecydowałeś, wcale nie pytając, jaka jest moja wola, dlaczego stałam się dla ciebie taka obojętna i tak niegodna twojej pamięci, że ani razu nie rozweselisz mnie w bezpośredniej rozmowie ani na odległość nie pocieszysz w liście dla osłodzenia rozłąki? Odpowiedz, proszę, jeżeli masz śmiałość, albo nie! - ja raczej sama odpowiem za ciebie szczerze, co myślę, owszem, co cały świat podejrzewa: namiętność, nie przyjaźń, zew krwi płomiennej, nie miłość, zbliżyły cię do mnie, więc kiedy wygasł żar twoich uczuć, na palenisku zostały same popioły". [str. 127]
Wszystkie te uczucia tłumiła w sobie przez kilkanaście lat, biedaczka. Może zastanawiała się czasem, czy aby Abelard był wart jej poświęceń, czy nie była dla niego tylko przelotną rozrywką.

Heloiza poprosiła go o pociechę, aby "mogła swobodnie poświęcać się służbie Bożej" [str. 127], o zainteresowanie, jeśli nie osobiste, to wyrażone choćby za pośrednictwem listów.
Abelard odpisał, że nic o jej cierpieniach nie wiedział. Sądził wcześniej, że nie potrzebowała  z jego strony pociechy, bo tę zapewniała jej Łaska Boża. Nie traktował Heloizy jak żony, była dla niego "Siostrą w Chrystusie". Zaproponował jej, by pisała do niego, jeśli będzie potrzebowała rad i wskazówek w kwestii religii czy spraw zgromadzenia. Prosił, aby Heloiza i jej towarzyszki modliły się za niego i aby po jego śmierci siostry sprowadziły zwłoki na ich cmentarz.

Heloiza nie poddała się tak łatwo. Z goryczą pisała o surowych i krzywdzących wyrokach Bożych, które spadły na nią i jej męża właśnie wtedy, gdy zaczęli postępować słusznie, tzn. zawarli małżeństwo. Wkrótce potem jego wykastrowano i oboje "musieli" zamknąć się w klasztorach.
Abelard wspomina dawne ich wspólne grzechy i przypomina, że zasłużyli na karę, która właściwie była Łaską, bo dzięki niej "nawrócili się do Boga" [str. 135].

Heloiza oskarża się, że w stosunku do Abelarda odegrała taką rolę, jak Ewa wobec Adama; z jej winy wygnano Abelarda z raju (czyli ze szkoły Notre-Dame).
Abelard nie pozwolił, żeby całą winę przypisywała sobie. Wspominał:
"Jeżeli kiedy się sprzeciwiałaś i w miarę swych sił stawiałaś opór, jeżeli coś mi odradzałaś, często groźbą i chłostą jako słabszą z natury zmuszałem do uległości. Płonąłem tak silną rządzą, że nędzne rozkosze, o których wstydzę się nawet wspominać, stawiałem ponad Boga i ponad własną godność człowieka". [str. 137-138]
(Czyżby on bywał sadystą, a ona masochistką?)

Heloizę prześladowało poczucie winy, ponieważ uważała, że jej pokuta i skrucha są nieszczere, pozorne.
"Nasze dawne radości kochanków zachowały dla mnie taką siłę uroku, że jeszcze dzisiaj ani nie mogę ich sobie obrzydzić, ani usunąć z pamięci. Dokąd się zwrócę, towarzyszą mi wszędzie czarowne zjawy, snują się w oczach, rozpalają w sercu tęsknotę, i w czasie nocy podobne złudzenia nie dają mi spokoju. Nawet podczas nabożeństw, kiedy czystsza modlitwa powinna wznosić się z duszy, natrętne wyobrażenia ponętnych rozkoszy tak plączą me myśli, że zamiast żałować tego, co uczyniłam, tęsknię za tym, co utraciłam". [str. 139]
Abelard odpisał, że Bóg ją doświadcza, "aby zdobyła wieniec męczeństwa" [str. 139]. Przypomniał, że są złączeni w Chrystusie, i tylko tak. Ułożył dla niej słowa modlitwy, którą miała odmawiać w jego intencji.

Z kolei Heloiza zobowiązała się, że w ich korespondencji będzie się wystrzegała rozgoryczenia i rozpaczy, odtąd przemawiać będzie jako ksieni Parakleta. Poprosiła Abelarda o ułożenie dla jej zgromadzenia reguły, która przystosuje regułę św. Benedyktyna do potrzeb żeńskiego klasztoru. Abelard to uczynił, ułożył dla mniszek wiele pięknych hymnów i zachęcał je do nauki.
Pod sprawną administracją Heloizy klasztor szybko się bogacił; przetrwał do 1792 roku. Abelard odwiedzał Parakleta jeszcze kilka razy w życiu.

***

W 1133, a może dopiero w 1136 roku znów prowadził wykłady na Wzgórzu Świętej Genowefy, pisał też kolejne prace naukowe.
W 1139 roku znany uczony i mnich Wilhelm z Saint-Thierry uznał, że niektóre z nich są niezgodne z nauką Kościoła i napisał w tej sprawie do dwóch osób: Gotfryda z Lèves, wybitnego biskupa, oraz do Bernarda z Clairvaux, głowy zakonu cysterskiego, reformatora religijnego i poważanego autorytetu. Bernard spotkał się kilka razy z Abelardem, ale ich poglądy zbytnio różniły i do żadnego porozumienia nie doszło, a nawet ich wzajemna antypatia poważnie wzrosła.
Bernard napisał wkrótce rozprawę o błędach Abelarda, którego zaczął uważać za heretyka, a Abelard, prawdopodobnie, w kolejnym dziele zbijał zarzuty Bernarda. Obaj słali listy do Rzymu, gdzie każdy z nich miał przyjaciół i zwolenników. Spór musiała rozstrzygnąć wyższa instancja.

2 czerwca 1140 roku w Sens miało się odbyć bardzo uroczyste wystawienie relikwii i wiele ważnych osób zapowiedziało swe przybycie (m.in. król i dostojnicy kościelni). Abelard wyobraził sobie, że będzie to wspaniała okazja do wygłoszenia i udowodnienia swoich tez, do pogrążenia przeciwników w dyspucie, na co miał wielkie szanse jako wybitny dialektyk. Poprosił listownie arcybiskupa o możliwość zabrania głosu, ten się zgodził, ale też poinformował o tym Bernarda.
Wieczorem 2 czerwca, po głównych uroczystościach, Bernard zorganizował nieoficjalne spotkanie dostojników kościelnych, aby przedyskutować z nimi tezy Abelarda. Za heretyckie uznano dziewiętnaście, postanowiono więc, że następnego dnia Abelard wezwany zostanie do obronienia swoich tez albo wyrzeczenia się ich.
Na dysputę tak znanych osobistości przybyły do katedry tłumy. Tymczasem Abelard, choć sam sprowokował całą sytuację i tak wiele sobie po niej obiecywał, nie zabrał głosu, co wywołało powszechne zdumienie. Być może ostrzeżono go, że narzucona mu zostanie rola oskarżonego, nie dysputanta. Inni donosili, że Abelard zasłabł czy omdlał. Zamierzał zgłosić apelację od wyroku synodu do papieża, co więcej - postanowił osobiście pojechać do Rzymu. Biskupi ograniczyli ilość zarzutów z dziewiętnastu do czternastu i wysłali je do osądzenia w Stolicy Apostolskiej.

Abelard wiedział, że nowiny z Sens szybko dotrą do Parakleta i wywołają tam wzburzenie i zaniepokojenie, a może zwątpienie w prawość mistrza, napisał więc do Heloizy list, który był właściwie wyznaniem, potwierdzeniem jego wiary w naukę Kościoła. Następnie wyruszył konno do Rzymu, ale dotarł tylko do Cluny. Miał już 61 lat i wiele w swoim życiu przeszedł, zdał sobie sprawę, że to podróż zbyt trudna, a apelacja i tak będzie nieskuteczna (miał rację: jeszcze w czerwcu papież uznał go za heretyka, nakazał spalić wszystkie jego dzieła, a jego  samego zamknąć w jakimś klasztorze; Abelard dowiedział się o tym trochę później).
Opat Cluny, Piotr Venerabilis, poinformował papieża o sytuacji Abelarda, przekonał tego ostatniego do pozostania w tym klasztorze i doprowadził do zgody między nim i Bernardem. Abelard skorygował niektóre swoje tezy, nauczył się pokory, żarliwej pobożności, uspokoił.  Po zniesieniu wobec niego sankcji kanonicznych wrócił do nauczania mnichów i pracy naukowej. 
Pod koniec życia zachorował, więc Piotr wysłał go do spokojniejszego klasztoru w Chalon. Abelard zmarł 21 kwietnia 1142 roku.

***
Piotr przesłał Heloizie wyrazy współczucia i pocieszenie, a jesienią eskortował ciało Abelarda do Parakleta. Na jego grobie zawieszono absolucję (uniewinnienie) jako dowód, że pogodził się z Kościołem. Heloiza zmarła prawdopodobnie 16 maja 1164 roku.


***   ***   ***

W powyższym tekście bardzo pobieżnie potraktowałam kwestie filozoficzne i teologiczne, ponieważ się na tym nie znam. O ile dobrze pojęłam, Abelard - w odróżnieniu do większości ówczesnych uczonych - próbował stosować logiczne metody rozumowania do dowodzenia prawd wiary i katolickich dogmatów. Ciekawa jestem, czy nigdy nie zwątpił w sensowność stwierdzeń znajdujących się z Biblii, np. gdy na trafił na któryś z tych fragmentów. W każdym razie do niczego takiego się nie przyznawał.

Nie, nie polubiłam Abelarda wcale. Cenię jego nonkonformizm, wieloletnią żarliwą obronę własnych poglądów, to, że zaakceptował skutki zemsty Fulberta, ale nie znoszę ludzi tak bezgranicznie pewnych siebie i swej nieomylności, próżnych, wyrachowanych egoistów, a właśnie kimś takim pozostawał Abelard przez prawie całe swoje życie. Związek z Heloizą może i trochę go odmienił, ale z pewnością nie wyleczył z egocentryzmu - młodą, ambitną żonę umieścił w klasztorze tylko dlatego, że on sam nie mógł być już, w swym mniemaniu, jej mężem!

Régine Pernoud zachwyca się tym, że w listach do Heloizy okazał się tak znakomitym "mistrzem duchowym", tak wspaniale wykorzystał swój talent pedagogiczny, aby ukoić rozpacz żony, tzn. siostry w Chrystusie, i zachęcić ją do porzucenia wspomnień o przeszłości i skupienia się na modlitwie, ale ja widzę to inaczej. Abelard dezawuuje zupełnie ich dawny związek, nazywa go grzechem, nie wspomina nigdzie, ile szczęśliwych chwil przeżył z Heloizą. To wszystko było złe. Jedyny okres, mniej więcej dwa lata, kiedy Heloiza naprawdę żyła, był zły. Abelard nie przeprasza jej za brak zaufania, za to, że nakazał jej wstąpienie do klasztoru, za to, że myślał zawsze tylko o sobie. Życie zakonnika niewiele się różniło od życia kleryka, które wcześniej wiódł: nadal uczył i zajmował się pracą naukową. Dla Heloizy zmieniło się jednak wszystko.

Szkoda mi jej. O ile jestem w stanie zrozumieć fascynację Heloizy Abelardem do momentu ich ślubu, o tyle nie pojmuję, dlaczego zgodziła się na to, by i potem tak władczo i surowo rozporządzał jej życiem, dlaczego nie podarła jego listów i nie wrzuciła ich do latryny. Z cytowanych w tej książce fragmentów nie wynika, by kiedykolwiek w ogóle ją przeprosił! Abelard nie rozumiał, dlaczego ona jest nieszczęśliwa, bo jego zdaniem nie powinna być nieszczęśliwa. Psycholog z niego żaden, musiał być zupełnie pozbawiony empatii. Wydaje mi się, że byłby o wiele lepszym człowiekiem, gdyby był trochę mniej mądry i odrobinę bardziej uczuciowy.

***

Książka jest napisana bardzo przystępnie i interesująco, oczywiście jeśli ktoś lubi takie historie. Wydaje mi się, że przydałoby się trochę więcej dat, choćby przybliżonych, bo czasami trudno się zorientować, jaki był upływ czasu między jednym i drugim wydarzeniem. Autorka była mediewistką, więc przypuszczam, że strona merytoryczna jest w porządku. Podobało mi się to, że często oddawała głos postaciom, o których pisała, i zamieściła w swej pracy sporo cytatów. Chętnie przeczytam kiedyś jej książkę o Eleonorze Akwitańskiej, jeśli gdzieś przyuważę.

11 komentarzy:

  1. Czytałam tę książkę dobre kilka lat temu i teraz, po lekturze Twojego tekstu - który okazał się wielką pomocą w odświeżeniu sobie tej historii, dzięki - doszłam do wniosku, że czas pozacierał niektóre moje wrażenia, złagodził odczucia. Został obraz wielkiej miłości z przeszkodami nie do przeskoczenia, a jakoś zupełnie zginęły w zakamarkach pamięci niegodziwe z początku motywy i wyrachowanie Abelarda, jego egoizm, zadufanie. Słowem - wybieliłam sobie tę postać, a dopiero teraz wracają do mnie także te negatywne odczucia. Przypominam sobie, jak też nie podobało mi się, że Abelard nie bacząc na uczucia i pragnienia żony, która go w końcu kochała bez względu na wszystko, osadził ją w klasztorze i doprowadził do rozłąki - mogła mieć ta historia szczęśliwszy finał, przynajmniej dla biednej Heloizy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest tu romans - bez romantyzmu; jest miłość - własna i nieodwzajemniona; jest pobożność - poparta logiką i wymuszona. Biorąc tę książkę do ręki, spodziewałam się zupełnie innej historii.

    Zastanawiam się, jak potoczyłyby się losy Heloizy, gdyby posłuchała rodziny, a nie Abelarda. Nie sądzę, żeby pozwolono by jej uczęszczać na wykłady przy Notre-Dame. Może kształciłaby się na własną rękę, może wyszłaby za mąż i została szanowaną żoną, matką i panią domu, a może wikłałaby się w kolejne miłostki? W każdym z tych przypadków nie byłaby, jak sądzę, szczęśliwsza, ale byłaby wolna.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie miałam pojęcia, że Abelard był tak wyrachowany. Historia tego związku jest zawsze pokazywana jako wielce romantyczna, grób A i H na paryskim cmentarzu należy do jednego z najczęściej odwiedzanych, a tu proszę...
    Zastanawia mnie ten ogólnoludzki - i chyba niezaspokojony - głód miłości romantycznej. Nie dziwne, że pewne historie są pod tym kątem preparowane;(
    Pernoud nic nie czytałam, ale pamiętam same pochwały pod jej adresem (m.in. w kontekście "Kobiet w czasach katedr").
    Wyczerpujący post;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozbawiła mnie ta uwaga o spoilerach, w świetle tego, że historia powinna być znana posiadaczom wykształcenia co najmniej średniego:). Przynajmniej w zarysie:).

    OdpowiedzUsuń
  5. Anno, oczywiście może być też tak, że to ja przez pryzmat swoich poglądów i uprzedzeń tak właśnie zinterpretowałam tę historię. Miliony ludzi dostrzegają w niej romantyzm. Ja uważam, że nawet jeśli Abelard kochał Heloizę, to w jakiś bardzo pokrętny sposób.

    Też czytałam pozytywne recenzje "Kobiety w czasach katedr", więc nie wykluczam, że i po tę książkę kiedyś sięgnę. Ciekawa jestem, w jaki sposób autorka tym razem pisała o paniach; wydaje mi się, że niezbyt lubiła Heloizę...

    No tak, post jest wyczerpujący:)). Uważam, że ta historia zasługuje na to, by opowiadać ją w całości. Zbyt zwięzłe streszczenie spowodowałoby, że straciłaby cały swój sens i urok.

    Izo, ja nie znałam wcześniej nawet tego zarysu, o Heloizie i Abelardzie potrafiłam powiedzieć ledwo jedno zdanie. Może usprawiedliwi mnie to, że nie uczyłam się w klasie o profilu humanistycznym;).

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie sądzę, żebyś "nadinterpretowała" książkę. Znam tę historię z różnych źródeł (ale nie stricte historycznych) i pamiętam, że kładziono nacisk na romantyczną warstwę. O mało chwalebnym postępowaniu Abelarda nie wspominano;) Do głowy przychodzi mi powiedzenie znajomej: E tam, miłość to przereklamowana sprawa;)))

    Masz rację, historia zasługuje na szczegółowe przedstawienie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Właściwie na czym polega romantyzm tych popularnych wersji? Bo mnie się wydaje, że muszą one być pełne kłamstw, a przynajmniej przemilczeń i półprawd.

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak mocno się kochali, że nawet mimo przymusowego odosobnienia ich miłość przetrwała;) Naturalnie dzięki listom pełnym uczuć;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Że też się ludzie nie wstydzą opowiadać takie bzdury... Tym bardziej jestem zadowolona, że streściłam tu całą historię ich związku.

    OdpowiedzUsuń
  10. Pernoud bardzo lubię za "Kobiety w czasach katedr", które pięknie pokazują właśnie to, o czym pisałaś na początku: że ludzie średniowiecza nie byli tylko przedstawicielami swojej klasy czy zawodu, ale ludźmi z krwi i kości. No i sygnalizuje ta książka to, co kiedyś niesamowicie mnie zaskoczyło, czyli fakt, że w średniowieczu to kobiety miały rajskie życie (w porównaniu z czasami od renesansu prawie do XX wieku).

    "Heloizę i Abelarda" czytałam, ale nie wzbudziła we mnie takich emocji jak w tobie. Co prawda Abelarda nie polubiłam, ale z drugiej strony dla Heloizy wstąpienie do klasztoru było(moim zdaniem)lepsze niż życie z tym bucem, zwłaszcza, że klasztory żeńskie w śrendiowieczu były miejscami kultury, sztuki i nauki nie zawsze dostępnej kobietom za ich murami, a do tego areną do zrobienia wielkiej kariery.

    Ale w zasadzie nie o tym chciałam, tylko o Eleonorze Akwitańskiej. Koniecznie przeczytaj coś o tej postaci (jest o niej trochę w "Kobietach...", to tak na rozgrzewkę), bo była ona kobietą niesamowitą. Biorąc pod uwagę Twój pseudonim naprawdę szczerze polecam Ci zapoznamie się z nią. Całkiem przyzwoita jest książka Douglasa Boyda "Eleonora Akwitańska. Królowa Francji i Anglii" wydana w serii "Wielcy historii" Amberu.

    OdpowiedzUsuń
  11. Nam Abelard może się nie podobać, ale Heloiza kochała go bardzo, nawet mimo jego wad, więc może byłaby z nim jednak szczęśliwa, któż to wie.

    Sytuacja kobiet zmieniała się na przestrzeni wieków i to nie zawsze na lepsze. Historyczką nie jestem, ale czytałam o tym w książce Marii Boguckiej pt. "Gorsza płeć".

    Książkę Boyda znam, mam ją nawet na półce, ale chciałam poczytać o królowej Eleonorze jeszcze w innym źródle. Ktoś mi kiedyś wspomniał o tej postaci właśnie w nawiązaniu do mojego nicka, bardzo mi się spodobał również film "Lew w zimie". W międzyczasie zainteresowałam się jednak Tudorami i tak jakoś zeszło.

    Nawiasem mówiąc mój nick rzeczywiście ma sporo wspólnego z pewną Eleonorą, ale nie Akwitańską;).

    OdpowiedzUsuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.