Źródło cytatu: "Płomień i lód. Przygody mojego życia" Arthura Koestlera, tłum. Władysława Jeżewskiego, Wydawnictwo Magnum 2009, str. 84-88.
Wśród paryskich domów publicznych były przybytki poważne i mniej poważne. Te pierwsze bardzo dbały o swoją reputację; nie zezwalano tam na pijaństwo, hałaśliwe zachowanie ani oskubywanie klientów, a dziewczęta musiały przestrzegać ścisłej etykiety. W Paryżu działało wiele luksusowych domów publicznych, takich jak Chabannais, Sphinx albo lokal przy rue des Victoires, specjalizujący się w „żywych obrazach”, w których występowali mnisi, zakonnice, książęta i pastereczki w pozach rabelaisowskich. Ale takie miejsca, jak wszystko, co związane z turystyką, traktowano w branży z pogardą. Poważne domy służyły mieszkańcom dzielnicy, miały swoją mniej lub bardziej stałą klientelę, przystępne ceny i miłą atmosferę. Gość mógł w nich siedzieć przez godzinę nad szklanką piwa lub kieliszkiem koniaku, zapłacić i nie nagabywany wrócić do domu – co właśnie czyniła mniej więcej połowa klientów. Nierzadko nawet przychodzili z żonami lub kochankami, które chciały zaspokoić ciekawość i zobaczyć „dom” od środka; tylko w tanich zakładach, obawiających się konkurencji, obowiązywał zakaz wstępu dla kobiet.
Henri de Toulouse-Lautrec |
Najbardziej frapujące w domu o ustalonej reputacji były rozmowy między statecznymi mieszczkami, które przychodziły z mężami, a pracującymi w nim dziewczętami. Małżonkowie wchodzili do lokalu, niekiedy pod rękę; gérante (kierowniczka) witała ich z uszanowaniem i prowadziła do stołu z powagą właściwą maître d’hotel w dobrej restauracji. Mąż, mający na sobie wyjściowy garnitur, był często w niezręcznej sytuacji; musiał zachowywać się swobodnie i wyglądać na światowca – ale nie nazbyt swobodnie, aby nie stwarzać wrażenia, że świetnie zna to miejsce. Starał się udawać, że ostatni raz był tu przed dwudziestu laty, jeszcze za kawalerskich czasów.
Żona jest zarumieniona z emocji, jej imponująca pierś faluje, nerwowo poprawia swoje boa. Siadają i zapraszają do stolika któreś dziewczę, bo umówili się wcześniej, że będą „poznawać życie”. Wywiązuje się rozmowa będąca wzorem francuskiej uprzejmości.
Mieszczka jest odziana po szyję, panienka – naga przynajmniej do pępka, zachowuje się jednak obyczajnie i z godnością. Para proponuje jej koniak albo szampana, ale dziewczyna wybiera skromnie likier miętowy.
– Nie lubi pani les alcools, Mademoiselle? – pyta mieszczka.
– Ach, nie, Madame. Mam tylko po nich zgagę.
– To ciekawe, bo ja też. Nie mam nic przeciwko małemu apéritif przed obiadem i szklaneczce wina, ale jeśli chodzi o les alcools...
– Całkowicie się z panią zgadzam, Madame. One bardzo szkodzą na żołądek. Pamiętam, jak kiedyś...
I zaczynają rozwodzić się o dietach, wątrobach i zaparciach, z czułością wspominając swoje choroby i operacje. Stąd już tylko mały krok do kwestii wzrostu kosztów utrzymania. Mąż nie bierze udziału w rozmowie i nudzi się, jak to zwykle bywa, gdy spotkają się dwie kobiety. Kiedy próbuje zamówić drugą kolejkę – kieliszki kobiet pozostają nietknięte – jest szybko i stanowczo przywoływany do porządku:
– Ach, ci mężczyźni...
– O la, la, Madame, mogłabym pani niejedno opowiedzieć...
Głowy kobiet pochylają się ku sobie. Mieszczka zapomina zupełnie o nagich piersiach dziewczyny, które przed chwilą obrzuciła ukradkowym, pełnym zazdrości spojrzeniem. Panience pochlebia ta zażyłość z szacowną burgeoise; obie z zadowoleniem mszczą się na mężu, żałosnym brutalu. Chichoczą i wymieniają się sekretami, które wywołałyby rumieniec na twarzy każdego mężczyzny; mieszczka bawi się jak nigdy w życiu. W końcu mąż, ziewając demonstracyjnie, wyjmuje zegarek i oświadcza, że pora iść spać. Aby ocalić męską dumę, przy słowie „spać” mruga porozumiewawczo. Dziewczyna, grzeczna do końca, zauważa filuternie:
– Ach, jeśli o to chodzi, to znajduje się pan w bardzo szczęśliwym położeniu, Monsieur, znacznie szczęśliwszym niż tutaj.
Po czym rozstają się w świetnym humorze i doskonałej zgodzie.
Jedyna trudność dla dziewczyny polega na właściwym rozpoczęciu rozmowy. Jeżeli nie uda jej się szybko przełamać pierwszych lodów, zawstydzona mieszczka nieuchronnie zada fatalne pytanie:
– Czy nie jest pani zimno, Mademoiselle?
Właściwa odpowiedź brzmi:
– Ach, wie pani, można się przyzwyczaić.
Po czym trzeba wspomnieć o złej pogodzie i kiepskich plonach, co znów prowadzi do wzrostu kosztów utrzymania itd.
Ankieta socjologiczna, której nigdy nie przeprowadzono, wykazałaby, że panienka zatrudniona w poważnym domu publicznym w Paryżu miała średnio dwadzieścia pięć lat, dzięki regularnym badaniom lekarskim i środkom zapobiegawczym była zdrowa, że miała jedno dziecko przebywające gdzieś na prowincji, że zamierzała jeszcze przez pięć lat pracować w swoim fachu, a potem za odłożone oszczędności kupić sklep lub kawiarnię w jakimś miasteczku, wyjść za mąż za zamożnego wdowca i do końca swych dni prowadzić szczęśliwe życie, otoczona szacunkiem sąsiadów. Co tydzień miała wychodne, zakładała elegancki kostium, nieco staroświecki kapelusz, robiła skromny makijaż, owijała się wyliniałym lisem i spędzała ten dzień z krewnymi na wsi albo z dzieckiem i jego opiekunami. Ani krewni, ani opiekunowie dziecka nie znali jej prawdziwego zawodu, a strojem i wyglądem nie różniła się od ekspedientki z domu towarowego albo szwaczki z maison de couture, którą udawała. Niczym też, po zrealizowaniu swoich planów życiowych, nie będzie się różnić od innych właścicielek kawiarni albo sklepu z kapeluszami w małym miasteczku, które też wydały się za zamożnych wdowców. Może tylko będzie bardziej wyrozumiała dla kaprysów i dziwactw swego męża i dla natury ludzkiej w ogóle. Wśród ubranych na czarno, piersiastych, miłych i energicznych kobiet siedzących za podzwaniającymi kasami jest we Francji wiele dawnych prostytutek i kraj tylko na tym korzysta. Mogę się też założyć, że niektóre z nich były bohaterkami ruchu oporu.
W 1946 roku paryskie domy publiczne zostały zamknięte i od tej pory zaczęły szybko obrastać legendą. Czytelnik być może wyczuje w tych wspomnieniach nutę nostalgii – przyznaję się do niej bez skrępowania. Domy publiczne były bowiem częścią paryskiego krajobrazu, francuskiego sposobu życia i francuskiej literatury. Co się tyczy moralności, to wszystkie oklepane, ale przecież słuszne argumenty przemawiały na ich korzyść: że prostytucja jest tak stara jak cywilizacja, że będzie istnieć, dopóki seks będzie determinowany przez czynniki biologiczne, a małżeństwo przez społeczne i ekonomiczne, że skutkiem prawnego zakazu – tak jak w wypadku prohibicji – jest zejście prostytucji do podziemia, gdzie towarzyszy jej przestępstwo, przemoc i korupcja. Paryskie domy publiczne w okresie legalności nie były ani Sodomą, ani idyllą, jak opisywano je w niektórych powieściach; były porządnymi firmami, w których seks, pozbawiony całej tajemniczej otoczki, sprzedawano jako towar. Handel jakąkolwiek zdolnością człowieka zawsze w pewien sposób go degraduje; ale między prostytucją cielesną a innymi jej formami – polityczną, literacką, artystyczną – nie ma przecież zasadniczej różnicy. Jeśli bardziej odraża nas ta pierwsza, to dowodzi to, że ciało traktujemy poważniej niż duszę. Absurdem jest myślenie, że w społeczeństwie nastawionym na zysk najsilniejszy z ludzkich popędów uchroni się przed komercjalizacją. A jeśli handel seksem uznaje się za nieunikniony, to handel legalny, ujęty w karby przepisów jest lepszy niż czarny rynek.
Konieczność powtarzania takich truizmów wydaje mi się bardziej żenująca niż obrona legalności prostytucji. Ale tchórzostwo w tej dziedzinie jest tak powszechne, że ich przypomnienie wydaje mi się uzasadnione. Tym bardziej, że wydarzenie, które doprowadziło do zamknięcia paryskich domów publicznych, jest groteskowym szczytem hipokryzji. Jego bohaterką była słynna agentka wywiadu z czasów pierwszej wojny światowej, Marthe Richard.
Marthe Richard, alias Marthe Richer, née Betenfeld, później znana jako Marthe Crompton, urodziła się w 1889 roku w Lotaryngii. Jako jedna z pierwszych kobiet otrzymała w 1913 roku licencję pilota. W 1914 roku wywołała sensację, proponując, aby Ministerstwo Wojny stworzyło kobiecą eskadrę myśliwską; pomysł został jednak odrzucony. W 1915 roku jej mąż, bogaty przemysłowiec, zginął na froncie i pani Richard postanowiła pomścić jego śmierć, zostając szpiegiem. Szef wywiadu francuskiego, kapitan Ladoux, wysłał ją do neutralnej Hiszpanii, gdzie Richard udało się nawiązać stosunki z komandorem von Krohnem, niemieckim attaché morskim w Madrycie. W 1933 roku została odznaczona orderem Legii Honorowej, a potem opublikowała trzy książki autobiograficzne.
Podczas drugiej wojny światowej Marthe Richard nie mogła zaspokoić trawiącej ją żądzy rozgłosu. Jej godzina nadeszła po wyzwoleniu Paryża. Została wybrana do rady miejskiej i na pierwszym jej posiedzeniu w grudniu 1945 roku znalazła prosty sposób uwiecznienia swego nazwiska w paryskich annałach. Wygłosiła płomienną mowę przeciwko domom publicznym i poddała pod głosowanie formalny wniosek o ich zamknięcie.
Galeria klaskała, rajcy miejscy znaleźli się w kłopocie. Co innego wiedzieć, że domy publiczne są złem koniecznym, a co innego wystąpić w ich obronie na publicznym zebraniu. Ojcowie miasta bali się, że w ten sposób wystawią na szwank reputację swojej partii, dadzą do ręki przeciwnikom argumenty i narażą się na oskarżenie, że siedzą w kieszeni tauliers – bogatej i potężnej organizacji właścicieli burdeli. Tak więc członkowie chadeckiego MRP, komuniści, socjaliści i radykalni socjaliści jeden po drugim wstawali i deklarowali, że stoją po stronie cnoty. Odbyło się publiczne głosowanie i w ogólnym zamieszaniu sześćdziesięciu siedmiu z sześćdziesięciu ośmiu rajców głosowało za zamknięciem domów publicznych. Samotny bohater, który głosował przeciw, zasłużył na miejsce w Panteonie, ale jego nazwisko nie przeszło do historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.