Impresje

poniedziałek, 18 września 2017

BIEŻEŃSTWO 1915. ZAPOMNIANI UCHODŹCY

Tytuł: Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy
Pierwsze wydanie: 2016
Autorka: Aneta Prymaka-Oniszk

Wydawnictwo: Czarne 2016
ISBN: 978-83-8049-350-6
Stron: 367

 
Ogłoszono niedawno siedmiu finalistów Nagrody Nike, a ja jak co roku stwierdzam, że nie tylko nie czytałam jeszcze żadnej z wyróżnionych pozycji, ale też żadnej z pozostałych nominowanych. Swoją ignorancję dotyczącą nowości od czasu do czasu nieco zmniejszam wypożyczając z biblioteki książki wydane na przykład zaledwie w poprzednim roku. Jest tam taka półeczka z nowymi nabytkami, wśród których czasami znajduję coś potencjalnie interesującego. Zdecydowałam się na "Bieżeństwo" z powodu okładki ze zmartwionymi wiejskimi kobietami okutanymi w chustki i jakieś koce.

Moja babcia również nosiła chustkę na głowie, przynajmniej w tych czasach, które pamiętam. Nie stale, ale wtedy, kiedy było zimno, i kiedy na co dzień zajmowała się karmieniem kurczaków, przyprowadzaniem krów z pola i innymi równie fascynującymi rzeczami. Pamiętam polską wieś z końca lat osiemdziesiątych i z początku dziewięćdziesiątych, rodzice opowiadali mi o czasach nieco wcześniejszych (prąd do wsi mojego taty doprowadzono dopiero, kiedy miał osiem lat, czyli w 1965 roku). Wszyscy, którzy mówią o tym, że Polska jest dziś lub do niedawna była w ruinie, zupełnie ignorują ogromne zmiany, jakie zaszły na wsi w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Ci sami ludzie odmalowują okres PRL-u wyłącznie w ciemnych barwach, pomijając zupełnie choćby walkę, jaką po drugiej wojnie światowej podjęto z analfabetyzmem, który na wsi był dość powszechny. Chłopi przez wieki utrzymywani byli w ciemnocie przez pozostałe grupy społeczne, bo ignorantów wyzyskuje się przecież o wiele łatwiej. Gdzie jest muzeum chłopów polskich dokumentujące ten haniebny proceder? Tej roli nie pełnią przecież muzea etnograficzne czy skanseny, gdzie owszem, można sobie obejrzeć wnętrze wiejskiej chaty ze "świętymi" obrazkami na ścianach i stertami haftowanych poduszek na drewnianych łóżkach, ale nie eksponuje się informacji, że w tej jednej niewielkiej izbie musiała się pomieścić nie tylko dziesięcioosobowa rodzina, ale jeszcze na przykład kury, dla których zimą w kurniku było już zbyt chłodno.

kobiety w Tarczku (parafia mojego taty) 04.1967
(zdjęcie autorstwa znakomitego fotografa Pawła Pierścińskiego)

 
babcia Zosia w 1972 r.
(zdjęcie z rodzinnych archiwów)





Prawdopodobnie ta przydługa dygresja zupełnie zniszczyła potencjalną konstrukcję tego wpisu;), ale problem poddaństwa i ucisku chłopów szczególnie mnie oburza, bo dotyczył moich przodków. Taka osobista perspektywa jest też chyba bliska Anecie Prymace-Oniszk, bo w swojej książce pisze przede wszystkim o bieżeńcach pochodzenia chłopskiego, między innymi o swoich krewnych.

Termin bieżeństwo w języku rosyjskim oznacza uchodźstwo, w tym przypadku to konkretne - z 1915 roku. Trwała I wojna światowa, po przegranej w maju bitwie pod Gorlicami wojska rosyjskie zaczęły wycofywać się w głąb Imperium, a w wielu miejscach stosowano taktykę spalonej ziemi. Na wschód ewakuowano m.in. fabryki, banki, urzędników, archiwa, zabytki, zapasy, wyposażenie cerkwi, plony, zwierzęta hodowlane. Oraz chłopów płci męskiej w wieku poborowym, którzy mogliby zostać wcieleni do armii niemieckiej lub austro-węgierskiej. 

Część ludności zmuszono do wyjazdu, część uciekała na wschód ze strachu, niektórzy zostali. Duże znaczenie odegrała tu religia - wśród uciekających dominowali prawosławni, natomiast wielu katolików pozostało na miejscu. Większość po prostu nie miała pojęcia, co robić. Z jednej strony bali się okrucieństwa Niemców, o których informowała rządowa propaganda, z drugiej - również swoi, ale zdesperowani rosyjscy żołnierze potrafili być bardzo bezwzględni w stosunku do ludności cywilnej. Przeważnie wybierano tę samą opcję, co sąsiedzi. Chłopi, dla których dotychczas wyprawa do pobliskiego miasteczka stanowiła ważne wydarzenie, musieli z dnia na dzień wyruszyć w daleką podróż w nieznane, która trwała często nawet kilka miesięcy w jedną stronę.

W głąb Rosji ruszali swoimi wozami, zabierali rodzinę, zapasy i część zwierząt hodowlanych, wszystko, co uważali za wartościowe, a dużo tego nie było. Im dalej, tym konie, krowy i ludzie stawali się coraz chudsi i coraz bardziej chorzy. Trudno dokładnie oszacować liczbę bieżeńców, ale mogło ich być od 3 do 6 milionów. Wszyscy zmierzali na wschód. Administracja była na to zupełnie nieprzygotowana. Uchodźców/wygnańców postanowiono w końcu rozlokować w różnych częściach Imperium Rosyjskiego, ale największym problemem było to, jak ich tam dowieźć i czym karmić i leczyć w czasie transportu. 

Ci, którzy przetrwali podróż, byli przeważnie dobrze przyjmowani i traktowani przez miejscową ludność, przynajmniej dopóki przeciągająca się wojna nie zubożyła całego rosyjskiego społeczeństwa. Ba, wiele - zwłaszcza bardzo młodych - osób wcale nie zamierzało wracać, bo tu ziemie były żyźniejsze, tu mogli chodzić do szkoły i zdobyć zawód, do którego w rodzinnych stronach nie śmieli nawet pretendować. Oczywiście rewolucja październikowa bardzo wiele zmieniła. Po jej wybuchu zaczęły się powroty, które okazały się co najmniej równie trudne. Szacuje się, że ok. jedna trzecia bieżeńców nie przeżyła wygnania, a najwięcej umierało właśnie po drodze, w obie strony.

Ludzie nie wiedzieli, co zastaną na miejscu po swoim powrocie. Mogli tylko zgadywać, co pozostało z ich domów i gospodarstw po przejściu frontu, kto z rodziny i sąsiadów przeżył bieżeństwo, kto przetrwał z tych, którzy wcale nie wyjechali. Mniej martwili się o to, w granicach jakiego państwa ostatecznie zamieszkają, a wtedy to wcale nie było takie oczywiste. 

Trudno nawet wyobrazić sobie tragedię tych ludzi, a jeszcze trudniej ją opowiedzieć. Źródeł pisanych jest bardzo niewiele, przynajmniej tych dotyczących konkretnie chłopów, których większość była przecież analfabetami. Niektórzy bieżeńcy spisali swoje wspomnienia po latach, inne znamy z relacji ich dzieci i wnuków. Również opracowań naukowych jest mało, bo bieżeństwo do niedawna nie było tematem żadnej publicznej debaty, nawet na terenach, na których się wydarzyło. Autorka wspomina, że długo jedynym źródłem wiedzy na ten temat były historie opowiadane przez starszych ludzi, natomiast w szkole czy w lokalnych muzeach temat po prostu pomijano. Nie rozumiem tego, ale mnie to nie dziwi, bo na przykład ja dopiero jako osoba bardzo już dorosła dowiedziałam się, że w moim rodzinnym mieście w czasie drugiej wojny światowej było getto i obozy pracy; owszem, poznawaliśmy historię naszego miasta w szkole, ale nie tę jej część. 

Na początku reportaż pani Prymaki-Oniszk wydawał mi się nieco chaotyczny, ale jednak czytałam z coraz większym zainteresowaniem. Niektóre przytaczane przez nią wspomnienia i informacje są po prostu wstrząsające. Może skala tragedii z okresu drugiej wojny światowej za bardzo przysłoniła nam nieszczęścia tej pierwszej. Również w 1915 roku transportowano ludzi w bydlęcych lub towarowych wagonach w strasznych warunkach, których wielu nie przeżywało. Dzieci umierały na rękach rodziców, rodzice osieracali dzieci albo musieli jedno oddać do przytułku, żeby móc wyżywić pozostałe. Wyruszano na wschód razem z krewnymi i sąsiadami, ale po drodze rodziny i znajomi byli rozdzielani, często w dramatycznych okolicznościach: jakiś bezduszny urzędnik mógł zadecydować, że np. trzy pierwsze wagony pociągu, w którym jechała razem cała wieś, pojadą na Syberię, a pozostałe na Krym; czasami pociąg odjeżdżał ze stacji tak niespodziewanie, że nie wszyscy zdążyli wsiąść - część rodziny pojechała dalej, a część już na zawsze się zgubiła. Ludzie próbowali potem szukać krewnych poprzez różne organizacje charytatywne, ale często nie byli np. pewni pisowni swoich własnych nazwisk albo nazw miejscowości, z których pochodzili, co bardzo te poszukiwania utrudniało. Czasami zdjęcia małych dzieci po prostu publikowano w prasie w nadziei, że rodzice je na nich rozpoznają.

Zadziwiające jest to, że opowieść o bieżeństwie opierać trzeba przede wszystkim na ustnych przekazach, tak jakby nie chodziło o wydarzenia sprzed zaledwie stu lat, tylko na przykład o tajemnicze dzieje Piastów sprzed tysiąca albo o historię jakiegoś plemienia, ukrywającego się przed "cywilizacją" w amazońskiej dżungli. Ci, którzy bieżeństwo przeżyli, w większości już odeszli. Wnuki plują sobie w brodę, że nie zdążyły wypytać babci dokładniej o dzieje rodziny, a prawnuki mogą już tylko przeszukiwać strychy w nadziei, że jakieś dokumenty nie zostały może jeszcze wyrzucone. Szukamy naszych korzeni. Teoretycznie losy naszych przodków nie mają zbyt dużego wpływu na to, jakimi ludźmi jesteśmy, nie po tylu latach, ale to w powszechnej niewiedzy o tamtych wydarzeniach, tamtych podziałach społecznych, religijnych, narodowościowych trzeba chyba szukać wyjaśnienia, dlaczego polskie społeczeństwo jest właśnie takie, jakie jest, czyli niezbyt mądre i nieszczególnie sympatyczne, przynajmniej na co dzień. Smutne jest to, że więcej wiemy o bitwie pod Grunwaldem niż o dwudziestoleciu międzywojennym, lepiej się orientujemy w podziałach społecznych panujących w średniowieczu niż po drugiej wojnie światowej. Wdrażana właśnie deforma edukacji nie daje nadziei, że coś tu się zmieni na lepsze.


Sto lat temu przodkowie wielu z nas byli bieżeńcami, uchodźcami. Uciekali przed wojną z własnej woli lub zostali do tego zmuszeni. Warto o tym dziś pamiętać.


***

A poza tym uważam, że osoby odpowiedzialne za demolowanie polskiego systemu prawnego, politycznego i społecznego powinny trafić co najmniej przed Trybunał Stanu. 

4 komentarze:

  1. Wydawnictwo Czarne w ogóle ma dobre reportaże. Warto sięgać. "Bieżeństwo" od dawna mam na uwadze.. dzięki za ten wpis.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno jeszcze kiedyś coś przeczytam, ale póki co jestem mniej więcej w połowie "Córek Wawelu", więc jeszcze kilkaset stron mi zostało:).

      Usuń
  2. O, Tarczek! Przejeżdżałem kilkakroć w czasie rowerowych eskapad w stronę Bodzentyna :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam pewnie będę 1 listopada na cmentarzu, w pobliskiej Świętomarzy zresztą też. Jeśli nie widziałeś kościółka w Tarczku, to warto kiedyś troszkę zboczyć i obejrzeć, przynajmniej z zewnątrz, to niedaleko od głównej drogi. Nie jestem obiektywna, ale to bardzo ładna okolica, zwłaszcza latem, ale zaczęłam to doceniać dopiero po latach mieszkania w Krakowie:).

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.