Tytuł: Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów (Beasts, Men and Gods)
Pierwsze wydanie: 1922
Autor: Antoni Ferdynand Ossendowski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Seria: Podróże Retro
ISBN: 978-83-7506-261-8
Stron: 382
Ta książka to swego rodzaju reportaż z podróży, którą Ossendowski odbył w 1920 roku z Krasnojarska, przez Mongolię, do Pekinu. Nie była to bynajmniej wycieczka krajoznawcza - musiał uciekać przed bolszewikami, którzy łagodnie mówiąc mieli mu za złe wspieranie białych.
Na początku, w Dedalusie, zaintrygowała mnie okładka, a potem przejrzałam kilka pierwszych stron i szybko zdecydowałam się na zakup - już na trzeciej stronie autor w przebraniu chłopa zaczyna ukrywać się w tajdze, gdzie żywi się tym, co upoluje, i niewielkim zapasem sucharów i herbaty. Spodobała mi się lakoniczność Ossendowskiego. Tak dla odmiany. To, co on opisał w jednym króciutkim rozdziale, współczesnemu reportażyście zajęłoby co najmniej jedną trzecią książki, a gdyby ów reportażysta miał zamiłowanie Knausgårda do detali, to jeden tom ledwie by pomieścił opis ucieczki z Krasnojarska.
Niekiedy jednak owa zwięzłość wydawała mi się nieco przesadna. Ossendowski opisywał miejsca i wydarzenia zupełnie egzotyczne nie tylko dla czytelników dzisiejszych, ale chyba również dla tych sprzed prawie stu lat. Książka została po raz pierwszy wydana w Stanach w 1922 roku, po angielsku, i przypuszczam, że przeciętny Amerykanin wiedział wtedy o skomplikowanej sytuacji politycznej Mongolii mniej więcej tyle, ile ja dzisiaj, czyli nic. Zwięzłe objaśnienia albo przypisy tu i ówdzie nie zaszkodziłyby na pewno.
Początkowo chciałam napisać, że to reportaż autobiograficzny, ale doszłam do wniosku, że chyba jednak nie do końca. O sobie Ossendowski pisał jeszcze oszczędniej niż o wspomnianej już Mongolii i jeśli czytelnik nie zajrzy do innych źródeł, to po skończonej lekturze nadal niewiele będzie mógł powiedzieć o samym autorze, może poza tym, że był niezwykle odważny, inteligentny, sprytny i bardzo dumny. A przynajmniej za takiego się uważał. Z tej książki nie dowiedziałam się, kiedy Ossendowski tak dobrze poznał Azję Centralną, gdzie nauczył się tylu języków, dlaczego komuniści na niego polowali, dlaczego tak się jakoś zawsze składało, że gdziekolwiek się znalazł, zawsze rozmawiał z najważniejszymi osobami we wsi, miasteczku, świątyni itd. Kiedy jednak w innym miejscu doczytałam, że autor był szpiegiem i to być może kilku wywiadów, wiele rzeczy się wyjaśniło, także owa lakoniczność, zapewne konieczna.
Trafiłam również na informacje, że już niedługo po publikacji zarzucano Ossendowskiemu koloryzowanie, nieścisłości i wręcz mijanie się z prawdą. Nie zmienia to jednak faktu, że autor opisał w swojej książce zdarzenia fascynujące i egzotyczne: nocowanie w tajdze przy żarzącej się najdzie, wybuchającą syberyjską wiosnę, przepłynięcie konno lodowatego Jeniseju, wizyty w lamajskich świątyniach czy mongolskich jurtach. Jego styl uważam za wybitnie niewybitny, ale czytało mi się tę opowieść bardzo dobrze, choć pod koniec zaczęła mnie irytować poza autora, który bez względu na okoliczności zachowywał się jak przysłowiowy prawdziwy mężczyzna, tzn. w każdej sekundzie swojej podróży pozostawał niezłomnym bohaterem, który raczej sam się zabije niż podda wrogom, i który tylko bolszewikami gardzi bardziej niż tchórzami. On się nie bał, więc nie potrafił wysilić wyobraźni na tyle, żeby pojąć, że ktoś inny w tej samej sytuacji wolałby odpuścić niż ryzykować własnym życiem. No cóż, być może Ossendowski - jak wielu przedstawicieli tej samej warstwy - nie sądził, że ktoś stojący niżej od niego w hierarchii społecznej mógł mieć jakieś uczucia, z którymi należy się liczyć.
Nareszcie wsiedliśmy na koń. Na czele oddziału jechał Sojot, szukający daremnie śladów drogi. Przewodnik coraz częściej zatrzymywał się, oglądając się wokoło bezradnie i z przerażeniem. Wpadaliśmy do głębokich, ukrytych pod śniegiem wyrw skalnych, wspinaliśmy się na wysokie stosy kamieni. Wreszcie Sojot zawrócił swego konia i zbliżył się do mnie.
– Nie chcę tu zginąć i dalej nie pojadę! – zawołał gwałtownym zrozpaczonym głosem.
W pierwszych odruchu chciałem ciąć tego tchórza nahajem. Byliśmy tak blisko Mongolii, tej naszej ziemi obiecanej, przez którą mogliśmy już spokojnie zdążać do celu, a tu nagle jakiś Sojot sprzeciwia się mojej woli. Wydał mi się teraz moim największym wrogiem. Lecz pohamowałem się i nie uderzyłem go. [str. 93-94]
Szczególik, ale moim zdaniem wiele mówiący o autorze. Być może jednak tylko tego rodzaju ludzie byli w stanie przeżyć - w tamtych czasach, w tamtym miejscu.
Śledząc ruch lodu, nie mogłem bez przerażenia i wstrętu patrzeć na ofiary, które niósł groźny Jenisej. To były ciała ludzi, straconych przez minusińską Czekę: oficerów, żołnierzy i Kozaków rozproszonej armii nieszczęśliwego admirała Kołczaka. Setki tych trupów, może tysiące - z odrąbanymi głowami i rękami, z oszpeconymi twarzami i ciałami, na pół spalone, z wyciętymi na piersiach i nogach kawałami skóry, z wykłutymi oczami i zdruzgotanymi głowami – płynęły na kawałach kry, szukając dla siebie mogiły lub obracając się w szalonych wirach pomiędzy lodowymi bryłami. Kra rzucała nimi, druzgotała je, rozcierała na miazgę, rozrywała na kawały i wyrzucała na płaskie wyspy rzeczne i na przybrzeżne mielizny. Kierując się wzdłuż Jeniseju, ciągle spotykałem gnijące trupy ludzkie i końskie, rozrywane przez drapieżne ptaki i zdziczałe psy. W jednym miejscu widziałem na brzegu trzysta trupów końskich, wyrzuconych przez rzekę, a dalej w krzakach wikliny znalazłem siedemdziesiąt ludzkich ciał, czyli raczej części ciał ludzkich. Straszliwy, słodkawy odór gnijącego mięsa płynął z wiatrem, a nad tą ponurą miejscowością unosiły się sępy i kruki, spłoszone przeze mnie i przeraźliwie kraczące.
Nareszcie Jenisej zerwał lodowe więzy i przede mną mknął wezbrany potworny potok mętnej, wirującej wody, unosząc na północ do oceanu resztki kry, porwane drzewa i trupy, trupy, trupy. [str. 40-41]
Wydaje mi się, że dzisiejszy czytelnik uzna za najciekawsze inne fragmenty tej książki niż czytelnik sprzed prawie stu lat. Mnie osobiście niespecjalnie zainteresował baron Ungern von Sternberg ani opowieści o mitycznej podziemnej krainie Agartha. Wolałam opisy trudnego życia w tajdze, wierzeń Mongołów, specyfiki tamtejszych świątyń, relacja o wciąż jeszcze żywym wtedy kulcie Dżyngis-chana i jego dynastii. Nawet jeśli autor trochę ponaciągał pewne fakty, nawet jeśli nieco nazmyślał, to jego relacja - choć chaotyczna - wywarła na mnie spore wrażenie.
***
A poza tym uważam, że osoby odpowiedzialne za zdemolowanie polskiego systemu prawnego powinny trafić co najmniej przed Trybunał Stanu.
Mam wrażenie, że kiedyś mężczyźni musieli być / pokazywać się światu jako bardzo męscy. Taki Arkady Fiedler - męskość wcielona. No i faktycznie na takie dzikie wojaże byle kto się porwać nie był w stanie.
OdpowiedzUsuńDobrze, że mi przypomniałaś, bo mam tę książkę, wciąż nieprzeczytaną, a to są moje klimaty.
Myślę, że ten typ mężczyzny znalazłby swoje wielbicielki również w naszych czasach, ale ja na dłuższą metę nie wytrzymałabym z kimś takim:).
UsuńFiedlera czytałam tylko "Dywizjon 303", ale eony temu i nic nie pamiętam. Za to swego czasu przepadałam za "Tomkami". Szklarski też nie narysował swoich bohaterów szczególnie subtelną kreską, ale jednak nie przyszłoby im do głowy lać nahajem autochtonów. Lubię od czasu do czasu poczytać o cudzych egzotycznych wyprawach - siebie nie widzę w tajdze o żadnej porze roku;).