Impresje

wtorek, 4 października 2016

SAGA RODU FORSYTE'ÓW

Tytuł: Saga rodu Forsyte'ów (The Forsyte Saga)
Pierwsze wydanie: "Posiadacz" 1906, "Babie lato jednego z Forsyte'ów" 1918, "W matni" 1920, "Przebudzenie" 1920, "Do wynajęcia" 1921
Autor: John Galsworthy
Tłumaczenie: Róża Centnerszwerowa (tom I), Jerzy Bohdan Rychliński (tom II), Józef Birkenmajer (tom III)

Wydawnictwo: Książka i Wiedza 1987
ISBN: 83-05-11661-1
Stron: 802 (w sumie)


Jeśli warstwa zamożnego mieszczaństwa* wraz z innymi klasami społecznymi skazana jest na rozpad, macie ją przechowaną jak pod szkłem na tych stronicach, aby mogli oglądać ją wszyscy wałęsający się po rozległym bezdrożu Literatury. Spoczywa ona tutaj, zakonserwowana we własnym osoczu: poczuciu własności.
 *W oryginale: upper-middle class. Cytat z przedmowy autora.


“Saga rodu Forsyte’ów” to opowieść o pewnej zamożnej angielskiej rodzinie u schyłku epoki wiktoriańskiej i u schyłku swojej własnej świetności, tzn. w momencie, kiedy na patriarchalnym monolicie scementowanym głównie pieniędzmi i konwenansem zaczynają pojawiać się pierwsze rysy. Najmłodsze pokolenie nie jest już skoncentrowane na pomnażaniu majątku, jego instynkt posiadania przestaje dotyczyć wyłącznie przedmiotów i bywa niekiedy przenoszony na ludzi, a zdarza się – co prawda nadal bardzo rzadko – że już nie o posiadanie chodzi, a o coś zupełnie nieforsyte’owskiego, czyli o bezinteresowne uczucia. 

Może nie źródłem, ale katalizatorem tych przemian stało się nieudane małżeństwo Soamesa Forsyte’a z Ireną Heron. On zabiegał o nią dla jej zjawiskowej urody, natomiast ona wyszła za niego, bo po śmierci ojca nie układało jej się z macochą, a niewielki osobisty majątek uniemożliwiał jej zamieszkanie osobno. Klasyczna sytuacja: ona była piękna, on miał pieniądze; w takim związku nie mogło być mowy o miłości, ale wystarczającym jej substytutem staje się na ogół przyzwyczajenie. Na ogół, ale nie w tym przypadku. 

Wątek małżeństwa Soamesostwa Forsyte stanowi oś fabuły pierwszego tomu, ale rzutuje również na wydarzenia w kolejnych częściach "Sagi". Im dalej, tym robi się bardziej melodramatycznie, ale na szczęście jednak nie kiczowato. Sądzę, że to dzięki temu, że Galsworthy okazał się całkiem niezłym psychologiem, więc jego bohaterowie są wiarygodni i odpowiednio zniuansowani, w każdym razie ci pierwszoplanowi. Autor wywodził się z tej samej warstwy społecznej co Foryte’owie, dobrze znał takich ludzi i pozwolił sobie – jak sądzę – na nieco ironii przy opisywaniu przedstawicieli tego rodu i swojej klasy. 

O zamożności, a więc i o pozycji społecznej archetypicznego Forsyte’a świadczyło to, jak i gdzie mieszkał – koniecznie w centrum Londynu, w pobliżu Hyde Parku, ale szczytem jego marzeń była siedziba na wsi. Forsyte był przedsiębiorczy, odpowiedzialny i zapobiegliwy, przeważnie nie zadowalało go zamrażanie kapitału i bycie rentierem, przeciwnie – wykonywał jakiś zawód, np. prawnika, lub był przedsiębiorcą i w ten sposób stale pomnażał swój majątek. Jeśli Forsyte kupował dzieła sztuki, to traktował je jak inwestycje i/lub dowód swojej zamożności, przy czym za wyznacznik wartości artystycznej dzieła uważał cenę, jaką za nie musiał – oczywiście po intensywnym targowaniu się – zapłacić. Zachowywał się konwencjonalnie i starał się unikać skandali jak ognia.  

Forsyte odczuwał pewną solidarność klanową i to właśnie ta cecha, a nie jakieś szczególne uczucia dla krewnych, spajały tę rodzinę. Jej członkowie na co dzień nawet się nie lubili, ba, rywalizowali ze sobą, ale w chwilach kryzysu coś ich do siebie przyciągało, pielgrzymowali więc na giełdę Forsyte’ów, czyli do domów najstarszych członków rodziny, po informacje, a właściwie po plotki. W końcu to schyłek epoki wiktoriańskiej i o wielu rzeczach nie mówiło się wprost, nawet wśród teoretycznie najbliższych osób. Galsworthy przekonał się o tym zapewne na własnej skórze, bo romansował z żoną swojego kuzyna i poślubił ją, kiedy się rozwiodła. To musiało wywołać komentarze, a może i skandal. W Wikipedii przeczytałam, że postać Ireny była podobno wzorowana właśnie na tej pani. Małżeństwo nigdy nie było rzeczą prostą, ale rozwód w tamtych czasach przeprowadzić było jeszcze trudniej, nawet kiedy obie strony tego chciały – w powieści obserwujemy to na przykładzie Soamesa i Ireny oraz związku siostry Soamesa, Winifredy; Galsworthy i to znał niemal z autopsji. 

Styl, w jakim została napisana „Saga”, dziś wydaje się już nieco staroświecki (próbka), ale być może za rekomendację posłuży fakt, że przeczytałam te trzy tomy w ciągu dwóch dni, mimo że była to już moja druga lektura powieści Galsworty'ego. Jeszcze nie wiadomo, kto w tym roku otrzyma Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, ale warto pamiętać o autorze, którzy zdobył ją osiemdziesiąt cztery lata temu, przede wszystkim za "Sagę rodu Forsyte'ów".

PS. Niezupełnie na temat: wiem, że "Saga" była już ekranizowana, ale teraz, kiedy ją ponownie czytałam, cały czas wyobrażałam sobie Soamesa wyglądającego jak młody Anthony Hopkins, ale zachowujący się trochę jak grany przez niego w już nie tak młodym wieku Stevens w "Okruchach dnia". Może to dlatego, że Galsworthy uczynił tę postać zarazem wyjątkowo odstręczającą, ale i w jakiś sposób zasługującą na współczucie. A June powinna zagrać Helena Bonham Carter wyglądająca jak Miss Honneychurch w "Pokoju z widokiem". Nie przychodzi mi jednak na myśl żadna aktorka odpowiednia do roli Ireny, może poza młodą Monicą Bellucci.

***

A poza tym uważam, że wyroki Trybunału Konstytucyjnego z 9 marca i z 11 sierpnia 2016 roku powinny zostać opublikowane. 

10 komentarzy:

  1. Szkoda, że ten "staroświecki styl" Forsyte'ów nieosiągalny jest dla większości pisarzy. Owszem można przeczytać i dzisiaj ponad 800 współczesnej prozy tyle że potem ma się wrażenie, że ma się mózg po lobotomii :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uogólniasz:). "Solfatara" ma ponad dziewięćset stron, a czytało mi się bardzo dobrze. Przebrnęłam też niedawno przez 1/3 "Ksiąg Jakubowych" i też złego słowa o stylu powiedzieć nie mogę, choć dokończenie tych 2/3 na razie odłożyłam na czas nieokreślony.

      Ostatnio zastanawiałam się, czy aby nie sięgnąć w końcu po jakąś książkę Twardocha, skoro tak go ludzie chwalą, ale u mnie od fazy planowania do wykonania mija najczęściej trochę czasu. Mam nadzieję, że jego powieści nie skutkują wrażeniem, o którym piszesz...

      Usuń
    2. Tylko że jest pewna różnica pomiędzy "Solfatarą" a "Sagą..." podobnie jak i "Księgami..." :-), tych ostatnich też zresztą nie przebrnąłem :-)

      Usuń
    3. "Księgi" bardzo mi się podobały w tych fragmentach, kiedy akcja działa się mniej więcej na terenach dawnej RP, natomiast kiedy przeniosła się na dalekie południe, to tamta egzotyka nieco mnie już przerastała - oczywiście nie o krajobraz mi chodzi, ile raczej o stan umysłów ludzi, którzy tam mieszkali albo tam przybyli:). Dokończę powieść, tylko muszę popaść w odpowiedni nastrój.

      Różnic między wymienionymi powieściami dostrzegam mnóstwo, ale nie wiem, co konkretnie masz na myśli.

      Co do "Forsyte'ów" to zapomniałam napisać o jeszcze jednej rzeczy - bardzo dobrej redakcji polskiego wydania. Dopiero kiedy tworzyłam tę notkę, zauważyłam, że każdy tom został przetłumaczony przez inną osobę - ktoś musiał dopilnować, żeby czytelnik nie odczuł zmiany stylu.

      Usuń
    4. Chodzi o różnicę, nie bójmy się tego powiedzieć, klasy. To, że ktoś napisał grubą książkę nie znaczy jeszcze, że powinien być stawiany w tym samym szeregu co jeden z najwybitniejszych powieściopisarzy :-).

      Usuń
    5. Jasne, że nie; gdyby tak było, to wszystkie kryminały Bondy byłyby arcydziełami. Dziś na przystanku widziałam reklamę kolejnej powieści "królowej polskiego kryminału"... Szkoda gadać.

      Usuń
  2. Zawsze chciałam to przeczytać i jeszcze mnie w tym przekonaniu umacniasz :) Mam jednak jak Ty, od fazy planowania do wykonania mija dużo czasu, plan musi nabrać mocy prawnej, ja dojrzeć psychicznie itp., itd. Ale do mojej wyobraźni przemawiają te dwa dni (brawo!), bo zdaje się, że saga wciąga, może równie mocno co powiedzmy "Lalka". A z opisu to miałam lekuchne skojarzenia z Mannowskimi Buddenbrookami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że styl Galsworthy'ego jest jednak nieco "lżejszy" niż Manna, sama opowieść o Forsyte'ach wydaje się bardziej kameralna, bo jednak mniej się tu mówi o interesach, a więcej o uczuciach i relacjach między krewnymi. Zresztą dialogi są bardziej naturalne, ci bohaterowie mówią bardziej po ludzku:). Przynajmniej tak to zapamiętałam, bo powieść Manna czytałam wieki temu. "Lalkę" - wstyd się przyznać - tylko raz w liceum. Nie wracałam do tej lektury, bo stosunek Wokulskiego do Izabeli szalenie mnie wtedy zirytował. Ciekawe, czy "Lalka" by mnie teraz wciągnęła. Stosunkowo niedawno czytałam "Emancypantki" i obok bardzo dobrych fragmentów były tam całe rozdziały tak nachalnie dydaktyczne i moralizatorskie, że wciąż się podziwiam, że jakoś tam przez nie przebrnęłam.

      Usuń
    2. Czuję się jeszcze bardziej zachęcona! :)
      Wiesz, ja też "Lalkę" czytałam w liceum i pamiętam, że mnie porwała. Co prawda Izabeli nie znosiłam i nie rozumiałam ślepego oddania Wokulskiego, ale sama powieść była fantastyczna i napisana na najwyższym poziomie. Chyba jej warstwa obyczajowa mnie najbardziej zawojowała, plejada postaci, odmalowanie tych czasów, dialogi, opisy i charakter głównego bohatera.

      Usuń
    3. Jestem teraz prawie dwa razy starsza niż przy tej pierwszej lekturze "Lalki", więc przypuszczam, że zwłaszcza warstwę obyczajową będę postrzegała zupełnie inaczej. Może nawet Izabela nie okaże się taka do końca zła?:)

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.