Tytuł: Niemcewicz od przodu i tyłu
Pierwsze wydanie: 1939
Autor: Karol Zbyszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
ISBN: 978-7785-115-9
Stron: 470
Wcale się nie dziwię, że ta książka wywołała kiedyś skandal. W Polsce wszelkie próby odbrązowienia (nawet nieodległej) przeszłości uchodzą za niepotrzebne, szkodliwe, wrogie, a Zbyszewski nie tylko odbrązowił, ale po prostu zmieszał z błotem wiele postaci historycznych i właściwie całą ówczesną przed- i międzyrozbiorową Polskę, zwłaszcza jej rzekome elity.
Autor wcale nie ukrywał swojego antysemityzmu i mizoginii, co mnie w trakcie lektury trochę mierziło, ale jakoś to przełknęłam, bo "Niemcewicza" czytało mi się świetnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że Zbyszewski szkicował ówczesne realia nieco może zbyt grubą kreską, że za łatwo ferował jednoznaczne i surowe wyroki, że tolerancja i wyrozumiałość to pojęcia najwyraźniej całkowicie mu obce, podobnie zresztą jak obiektywizm. Cóż jednak poradzę na to, że mnie się ten styl wyjątkowo spodobał. Cenię bezkompromisową ironię i obrazoburczą złośliwość, jeśli celem takiego ataku jest głupota i hipokryzja. Poza tym książka nie jest tylko wyrazem prywatnych przekonań autora. Świadczy o tym bogata bibliografia.
Pierwsze wydanie: 1939
Autor: Karol Zbyszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
ISBN: 978-7785-115-9
Stron: 470
Wcale się nie dziwię, że ta książka wywołała kiedyś skandal. W Polsce wszelkie próby odbrązowienia (nawet nieodległej) przeszłości uchodzą za niepotrzebne, szkodliwe, wrogie, a Zbyszewski nie tylko odbrązowił, ale po prostu zmieszał z błotem wiele postaci historycznych i właściwie całą ówczesną przed- i międzyrozbiorową Polskę, zwłaszcza jej rzekome elity.
Autor wcale nie ukrywał swojego antysemityzmu i mizoginii, co mnie w trakcie lektury trochę mierziło, ale jakoś to przełknęłam, bo "Niemcewicza" czytało mi się świetnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że Zbyszewski szkicował ówczesne realia nieco może zbyt grubą kreską, że za łatwo ferował jednoznaczne i surowe wyroki, że tolerancja i wyrozumiałość to pojęcia najwyraźniej całkowicie mu obce, podobnie zresztą jak obiektywizm. Cóż jednak poradzę na to, że mnie się ten styl wyjątkowo spodobał. Cenię bezkompromisową ironię i obrazoburczą złośliwość, jeśli celem takiego ataku jest głupota i hipokryzja. Poza tym książka nie jest tylko wyrazem prywatnych przekonań autora. Świadczy o tym bogata bibliografia.
Julian Ursyn Niemcewicz kojarzył mi się uprzednio wyłącznie z "Powrotem posła", czyli zakurzoną ramotą, którą swego czasu trzeba było przerobić na polskim i do której nie zamierzałam nigdy więcej wracać. Gdyby nie pochlebna opinia Ksawerego Pruszyńskiego, nigdy bym po książkę Zbyszewskiego nie sięgnęła i ominęłaby mnie duża czytelnicza przyjemność.
Wydaje mi się, że osoba Niemcewicza stanowiła raczej pretekst do stworzenia szerokiej panoramy ówczesnego społeczeństwa. Zresztą może nie tyle panoramy, co karykatury. Niemcewicz obracał się w odpowiednich kręgach - był adiutantem księcia Czartoryskiego, posłem Sejmu Czteroletniego, współautorem Konstytucji 3 Maja, publicystą, sekretarzem Kościuszki, więc pisząc o Niemcewiczu, autor miał wiele okazji, żeby obsmarować wszystkich, którzy się wtedy liczyli.
Najbardziej dostało się Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu, którego Zbyszewski nazywa Kluchosławem i uważa za współodpowiedzialnego za wszystkie nieszczęścia, które za jego rządów spadały na Polskę. Właściwie całą osiemnastowieczną arystokrację autor ukazał jako pazerną zgraję głupców, żarłoków i pijaków, wśród których człowieka względnie uczciwego trzeba było szukać ze świecą, a kompetentnego - co najmniej z paschałem.
Sejm pracował pełną gębą. Mrozy następowały, więc stutysięczną armię na papierze należało czym prędzej ubrać. Gdakano o tym zapamiętale: wysokość kasku, kolor munduru, szerokość spodni, grubość podeszew - roztrząsało plenum sejmu. Posłowie, co nie odróżniliby prochu od kaszy, spierali się do upadłego o pakowność patrontaszy, o długość piki.- Kurtka dragona winna mieć dziewięć guzików! - wołał hetman Tyszkiewicz.- Przenigdy, w razie alarmu nie zdąży się zapiąć, siedem guzików wystarczy - oponował pisarz koronny Kazimierz Rzewuski, mający się za wielkiego znawcę wojskowości, odkąd ruskie sołdaty pogwałciły mu wszystkie dziewki folwarczne.- Dragoni Fryderyka mieli po dziewięć guzików pod Molwitt i dzięki temu atak ich rozstrzygnął o zwycięstwie.- Widocznie atak był po południu i zdążyli się ubrać.- Ustanówmy osiem guzików i niech będzie zgoda - proponował Małachowski.- Nie mogę przystać, bez dziewięciu guzików to żaden dragon.- Jeden więcej niż siedem to każda bitwa przegrana. Proszę o turnus.I szedł turnus, a hetman Tyszkiewicz mruczał: "Wybuliłem 500 tysięcy złotych za mój urząd i jeszcze mnie za autorytet nie uważają, co za bezczelność!”. [str. 171-172]
Zbyszewski sugeruje, że gdyby w porę powieszono najgorszych zdrajców, nieliczne grono patriotów zdołałoby może uratować kraj. Tak się nie stało, bo zwyciężyła jednak solidarność klasowa. Zdaniem autora przestrzeganie uchwalonej właśnie konstytucji okazało się katastrofą - nie z powodu jej treści, ale ze względu na tzw. czynnik ludzki, a konkretnie króla Kluchosława, który zgodnie z tą ustawą objął dowodzenie armią, kiedy wybuchła wojna z Rosją.
Głównodowodzącymi zostali najgodniejsi tj. najlepiej urodzeni, czyli królewscy bratankowie.
Józef Poniatowski Naczelny wódz na Ukrainie - 30-letni książę Józef - był w wojsku austriackim pułkownikiem, w bitwie pod Sabaczem jakaś kulka drasnęła go w udo. Wystarczyło to, by w Polsce, gdzie od wieku żaden oficer inaczej jak od ciosu butelką od piwa w łeb nie został ranny, uznano go za bohatera. Przystojny, czarny, mocno łysiejący książę Józef mieszkał wspaniale, ubierał się wytwornie, tańczył bajecznie, całował cudownie, spółkował niezrównanie, powoził fenomenalnie, przegrywał z wdziękiem tysiące dukatów stryjowskich. Ponieważ na domiar na rewii w Brasławiu skoczył na koniu przez siedem armat - opinia Warszawy była zgodna, że tak znakomitego wodza jeszcze Polska nie miała!Głównodowodzący na Litwie, rudy Würtemberg, pił i tłukł żonę w stolicy, zaabsorbowany tymi pożytecznymi czynnościami nie wyruszał do armii. Chodziły głuche wieści, że podejrzanie koresponduje z Fryderykiem Wilhelmem, że zdradza i chce zgubić swe wojsko. Nikt mu nie dowierzał, ale pozbawić go dowództwa znaczyłoby obrazić Czartoryskich. Z dwojga złego wołano zostawić armię Würtembergowi.Książę Adam zagroził rudemu, że przestanie płacić jego długi - dopiero pojechał na Litwę. [str. 301-303]
Kiedy się czyta takie fragmenty, można dojść do wniosku, że szlachecki rodowód to nie jest wcale jakiś szczególny powód do dumy. W każdym razie ta książka utwierdziła mnie w tym mniemaniu. Lekturze towarzyszyła smutna konstatacja, że minęło wprawdzie ponad dwieście lat, ale pod pewnymi względami nic się nie zmienia:
Z reguły we wsi po jednej stronie była plebania, a po drugiej karczma; obrotniejsi proboszcze udzielali parafianom ślubu tylko pod warunkiem, że wesele odprawią nie w domu – lecz w karczmie, za co mieli dobry procent od żyda; nieboszczyka, za którego rodzina nie była w stanie uiścić komornego na cmentarzu, chowano w oborze – ksiądz go nie wpuszczał do poświęconej ziemi. Jedyną troską duchownych było napełnienie kieszeni i poza odmruczeniem paru modlitw nie poczuwali się do żadnych obowiązków.Biskupi byli jeszcze gorsi i wierniejsi Rosji niż popy włochate. 860 tysięcy dusz chłopskich należało do nich, biskupstwo krakowskie dawało pół miliona czystej intraty.Sejm ustanowił deputację do spraw kościelnych; wszedł do niej Niemcewicz, który wychowany w bałwochwalczym szacunku nawet dla kucht księżowskich nie ośmieliłby się zadrzeć z zakrystianem, cóż dopiero z prałatem. Półtoraroczne obrady deputacji nie przysporzyły Polsce ani grosza na wojsko. Wydzielono biskupom dobra wolne od podatków, zapewniono im po 100 tysięcy intraty rocznie, pochód z nielicznych zabranych majątków miał iść wyłącznie na szpitale. Ogromnych kluczy zakonnych ani tknięto.Księża wzniecali okropny gwałt, żadnej ofiary nie chcieli ponieść dla ojczyzny; zabranie im wieprzka na armię okrzykiwali świętokradztwem; pierwsi chrześcijanie chętniej oddawali głowę pod topór, niż oni kopę siana ze swych folwarków. [str. 196]
***
W Trieście pierwszy raz w życiu widzi morze: Aaa! Ooo! Stateczkiem wzdłuż Dalmacji, grasuje dżuma, skręt na prawo - Wenecja.Listy polecające księcia otwierają mu wszystkie drzwi. Wszędzie się szwenda, wszystko ogląda. Plac św. Marka - tu kazanie publiczne, tam poeta wiersze recytuje na zadany temat, ówdzie prostytutka za bezcen. Włazi na kopułę bazyliki, znajduje wyryty podpis Firleja - XVI wiek, słodkie wzruszenie, wnet sam skrobie swe nazwisko; tylko niepiśmienny Polak zdoła przejść koło zabytku nie osmarowawszy go. [str. 108]
W przedmowie Stanisław Mackiewicz napisał: "Książka ta jest oryginalnym anachronizmem, który polega na tym, że ma treść historyczną, a została napisana metodą żywej i ostrej polemiki dziennikarskiej". Rzeczywiście: bardzo żywej. Po tej lekturze ilekroć trafię na opis tej epoki pióra profesjonalnego historyka, uśmiechnę się na wspomnienie epitetów i metafor autorstwa Zbyszewskiego ("bose po szyję dziewczęta", "co otworzyła usta, to wygłaszała moralizatorskie kazanie, a co napisała list, to jakby testament"). Nie mogę nie potępiać wielu jego poglądów, ale nie potrafię nie docenić tej książki - mimo wszystko orzeźwiającej (i bardzo ładnie przez Zysk i S-ka wydanej).
Bose po szyję dziewczęta... :)
OdpowiedzUsuń