Źródło cytatu: "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej, tom III, Wydawnictwo Prószyński i S-ka 1997, str. 130-133
Łuczakowie zajmowali ze względu na swą liczną rodzinę jedną z większych izb folwarcznych, mającą dwa okienka. Izba nie zdawała się zatłoczona mimo swych dziesięciorga mieszkańców, gdyż posiadała bardzo niewiele sprzętów. Stały w niej tylko trzy łóżka, skrzynka, ława, stół, krzesło i stołek, na którym w tej chwili jedna ze starszych dziewcząt prała szare szmaty w niedużej balii o zjedzonych przez rdzę obręczach. Drobne dzieci, zdaje się że i cudze, bo byli tam jacyś chłopcy, raz po raz wchodziły i wybiegały z izby, tupiąc drewnianymi trepami. W kącie między statkami, przy kuchni, chłopczyk, mający mokro i brudno pod nosem, sapał zakatarzonym oddechem i majstrował sobie zabawkę z patyków. Powietrze było zasnute ciepłą parą, odorem łupin kartoflanych i mydła. Na jednym z łóżek leżała w kraciastej pościeli rozogniona dziewczynka. Łuczaczka, otyła baba o nieruchawej postaci, lecz energicznej twarzy, karmiła ją smażoną kiełbasą.
- Co my się już na to dziecko nawydawali - ubolewała po wstępnych objaśnieniach i przywitaniach. - Ja już ani jajka nie sprzedam, już i kiełbasę dla niej u Mielzackiego kupuję, żeby ją jako odkarmić, a to chore i chore. I wódkę z miętą piła, i okrasy jej nie żałuję - skarżyła się w przekonaniu, że co na ogół dobre jest dla człowieka i takie pożądane, i takie zawsze niedostateczne, musi być dla niego dobre i pomocne w każdym wypadku.
- A czy kaszle? - pytała panna Hłasko - że bańki chcecie stawiać?
- Zrazu to nie kaszlała, tylko na głowę płakała i na brzucho, ale tera to już i kaszle, i mówi, że w boku ją boli. Widać jej się przerzuciło na piersi.
- Czegoście wcześniej nie dali znać - dziwiła się pani Barbara, zdjęta osobliwym, rozdrażnionym skrępowaniem, które ją zawsze ogarniało, gdy się znalazła w czworakach. - Byłoby się posłało po doktora. Tak zawsze robicie...
Łuczaczka zbyła to milczeniem, a panna Hłasko przystąpiła do badania małej. Było to dwunastoletnie chuchro, które kwiliło przestraszone czy też zbolałe, kiedy go dotykała.
- Toć też tak cięgiem płacze - objaśniała matka. - Aż już te drugie dzieci nie chcą z nią w łóżku spać, bo mówią, że się rzuca i jęczy.
- Jakże to je możecie kłaść z chorą spać do łóżka?! - zgorszyła się pani Barbara.
- A kajże je, proszę wielmożnej pani, układę? - spytała uśmiechając się Łuczaczka. - Toć na dwór ich nie wygonię, bo to już tera i zimno.
- Wzięłoby się je do dworu, jak byście dali znać. Ale wy tak zawsze...
Maria Hłasko zwierzyła się pani Barbarze po cichu, że podejrzewa tyfus. Zaczęły pytać, czy we wsi kto więcej nie choruje.
- Toć na Starym Serbinowie chorują - była odpowiedź - tak samo jak i Zuzia, na brzuchy i głowy.
Była to rzeczywiście epidemia tyfusu brzusznego, która wnet ogarnęła i czworaki. Zrazu chciano ją przytłumić na miejscu. Doktór Wettler przyjeżdżał, radził, nadrabiał miną, zwożono w ogromnych ilościach kalomel, sublimat i karbol, z kuchni dworskiej wydawano dla chorych rosół, mleko, maślankę i białe mięso. Bogumił kazał czyścić i wapnować wychodki, pani Barbara przysposabiała z Felicją ze starzyzny i leżących zapasów płótna bieliznę, żeby ludzie czyściej leżeli. Wzięła się do tego wszystkiego ze spokojem i pewnego rodzaju twardością, jakby zetknięcie się z nieszczęściem dodawało jej odporności. Nie zdawała się być zbytnio przejęta, lecz tylko wedle potrzeby, w miarę i bez pośpiechu czynna. Żadne wyrazy współczucia nie postały jej w tym czasie na ustach, a i drugim nie dała sobie ulżyć lamentami nad grozą szerzącej się zarazy.
- Cóż to pomoże biadać i biadać - przerywała wszelkie skargi rubasznie. - No, tyfus - wielkie rzeczy! A bo to życie tyle warte, żeby nad nim płakać?
Można by ją, tak przesadnie zazwyczaj wrażliwą, pomówić o cokolwiek oschłości, lecz Bogumił, zatroskany poza wszystkimi kosztami i szczerbami w robociźnie, często całował jej skrzętne ręce i mówił: - Tyś lepsza na złe czasy niźli na dobre, ale ja to wolę - a ona odpowiadała wzruszając ramionami: - Nie wiem, czego znów chcecie ode mnie.
I czasem tylko wymyślała na serbinowskie stawy, na wilgoć panującą tu wszędzie, na to, że osiedli w niezdrowej okolicy, w której nie ma się co dziwić, jeśli wszyscy powymierają. Swoją drogą miała niejaki kłopot z tym, jak utrzymać Tomaszka i Emilkę przy domu, żeby gdzie między ludźmi nie złapali tyfusu. Było to tym bardziej trudne, że coś ich gnało ku oglądaniu tych urozmaicających życie zdarzeń i że panna Hłasko nie mogła się już wcale nimi zajmować, gdyż prawie zamieszkała w czworakach. Całe dnie, a nawet i nocami przesiadywała przy chorych, a w domu wszystko przeszło zapachem karbolu, którego roztworem ciągle się myła. Nie traciła przy tym humoru, ale schudła jeszcze bardziej, sczerniała, przestała spać i jeść.
Naganiana, żeby trochę spoczęła, odpowiadała, że nie umie nic robić przez pół, że człowiek i tak mało co może zdziałać na świecie, a jeżeli co może, to już tylko wtedy, kiedy się weźmie do rzeczy, nie żałując ni dni swoich, ni nocy. Pani Barbara myślała, Że w obowiązkach wobec dzieci panna Maria nie była taka bezwarunkowa, ale tłumaczyła sobie, że nikt nie może być jednakowo zażarty na wszystko, pewno każdemu przeznaczony jest jakiś ograniczony wybór i wymiar spraw, którym się potrafi oddać duszą i ciałem, bez reszty. Panna Maria nie miała w sobie co prawda opanowania i spokoju urodzonej pielęgniarki, ale chodziła koło chorych z pewnego rodzaju natchnioną zaciekłością, i o tyle umiejętnie, że doktór Wettler miał z niej nieocenioną pomoc. Niektórych zdołali też wyleczyć, jednak z Zuzią Łuczaków było coraz to gorzej, nadto zapadających na tyfus mimo wszelkie starania wciąż przybywało, tak że pewnego dnia, po krótkiej naradzie w pokoju Bogumiła, doktór Wettler zawiadomił powiatowego lekarza. Zjechała komisja z Kalińca, w czworakach i w Starym Serbinowie powstał płacz, leżących w gorączce wynoszono do stodółek i obór, żeby ich uchronić przed wzięciem do szpitala, którego się bali gorzej niż śmierci. Lżej chorzy popowstawali z łóżek i udawali zdrowych. W czworakach na nic to się nie zdało, gdyż dwór i doktór Wettler znali za dobrze stan rzeczy, ale w Starym Serbinowie przytaiło się kilkoro tyfusowych i ci rozwłóczyli zarazę jeszcze jakiś czas potem, kiedy podwody wywiozły najgorzej chorych do szpitala Świętej Trójcy w Kalińcu. Tak że wciąż jeszcze tu i ówdzie ludzie kładli się, a nawet marli. Proboszcz z Małocina coraz to przyjeżdżał z Panem Bogiem do konających, a Niechcicowie na prośbę swoich ludzi zakupili mszę na intencję odwrócenia zarazy. Pojechali nawet wtedy razem z dziećmi do kościoła, do którego ludność Serbinowa ciągnęła tłumnie śród wilgotnego mroku listopadowego poranka, śpiewając "Święty Boże".
Komisja pozamykała wszystkie studnie we wsi, nie zakażona okazała się tylko pompa w dworskim podwórzu i tylko stamtąd wolno było brać wodę. Następnie przeprowadzono dezynfekcję, przed którą jednak baby pochowały co mogły po kartoflanych dołach - bo jak zaczną tym kwasem pryskać - mówiły - to się nam wszystko wyniszczy.
W szpitalu zmarło kilkoro ludzi ze wsi włościańskiej, a z czworaków - synowa pierwszego włódarza Mikołajczyka i mała Zuzia Łuczaków. Na miejscu w Serbinowie umarło kilkoro spośród młodzieży i dzieci oraz troje starców.
Koło Bożego Narodzenia epidemia zaczęła wygasać, mrozy i śniegi wygryzły ją szczęśliwie spomiędzy ludzi. Chorzy wracali pomału ze szpitala, wychudzeni i słabi, ale żywi. Niechcicowie cieszyli się, że Agnisia będzie mogła jednak na święta przybyć do domu. Serbinów opłakawszy zmarłych sposobił się do ostatecznego zimowego żywota.
Trumna chłopska, Aleksander Gierymski |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.