Pokój wąski, długi, szkaradny.
W pokoju woń straszna, zabójcza. Cuchną cygara podłe, niedopałki papierosów, źle wymyte naczynia, mydło, mięta, cuchnący odór przygodnie oczyszczanych ciał, jakiś tłuszcz zwierzęcy, pot - słowem, wszystko, co może złożyć się na trujące wyziewy trzeciorzędnych miastowych zajazdów.
W murach to tkwi, w tych obiciach ciemnych, szarych, wiszących łachmanami od sufitu. Pająki za nimi czyhają nieruchome, wyprządłszy z swej piersi mordownię i śmierć. Z firanek zieje, z tych firanek, o klasycznym kolorze zakrzepłej krwi, po których brudne barwy żółte i czarne się znaczą krzywizną linii. Z mebli smrodliwych zgniłem sianem, z tego łóżka ohydnego, wciśniętego w kąt, czyhającego i uległego, jak zwierz wytresowany w nędzy i pod batem plugawego dozorcy.
Na stole świeca cienka, ledwo tlejąca. Płomień jej tańczy leciutko i wydobywa od czasu do czasu tajemniczą plamę zwierciadła, wiszącego nad kanapą i pokrytego jakby szarą, nieprzenikliwą mgłą.
Nic nie zdoła jednak oddać tego czegoś nieuchwytnego, czego ten pokój, ten ,,n u m e r“ hotelu pod Złotą Hieną jest pełen.
Wynajmowany na godziny, na wieczory, na noce, jest schroniskiem całej galopady istot, kradnących z życia rozpustnie i złodziejsko to, co było dumą i pięknem istnienia. Cudowną tajemnicę rozrodczą i żywotnością dyszącą przywłóczono tu ukradkiem i czyniono z niej ohydę sprzedajną i podłą. Z chwilą zamknięcia tych drzwi, w których jakieś brudne ręce poprzewiercały otwory, mogące przynieść widok podniecający, rozpoczynała się fatalna tragikomedia, wśród której zwierzęcość i chciwość walczyły ze sobą o lepsze. Gdy się zastanowi, że te chwile często dają kierunek reszcie życiowego układu, że jest to jakby podkład, na którym buduje się gmach wzajemnego oceniania się kobiet i mężczyzn, że tam, w tych strasznych norach, tworzy się pojęcie o żywej wartości wzajemnego stosunku płci, jakiś lęk ogarnia. Te szczelnie szpilkami od kapeluszy pospinane firanki, przez które wąski pasek światła przedostaje się z gwałtem na przestrzeń uliczną, zapadają, jak całun pogrzebny, na uczciwość i ukochanie życia, które każdy choćby najnędzniejszy i najbardziej rozuzdany komiwojażer, każda najbardziej rozpuszczona dziewka ze sobą na świat przynosi.
I jest to wielki grób, wielka przepaść bez wyjścia, w której popełniają się gwałty i zbrodnie. Nie ma trupów, w zwykłym tego słowa znaczeniu, lecz są trupy dusz ludzkich, które zgalwanizowane wywłóczą się na dalsze życie, bezczelnym zadowoleniem pokrywając rany, które już nic zagoić nie zdoła. I stąd, jak ze źródeł przeklętych i nieczystych, rozpływa się najstraszniejsza tragiczność, jadem trupim i niezwalczonym rozkładająca ciała i umysły ludzkie.
Cichy wieczór zimowy. Cisza na ulicy, zasłanej śniegiem. Gdzieś w oddali zabrzęczą sanki, przepłyną i znikną. Z okien hotelu ścielą się ukośne jasne smugi. W bramie znikają szybko ludzkie postacie. Czasem stary, ciężko stąpający człowiek idzie naprzód, a za nim szybko biegnie drobna, dziecięca prawie postać. Bez wahania wpada w czeluść bramy, zna drogę. Zna cenę, za którą swą młodość sprzedać będzie zmuszona. Dziś, wczoraj wymknęła się szczęśliwie rękom policji.
Jeżeli jednak jest już z a r e j e s t r o w a n a, otaksowana, upoważniona do szerzenia moralnej zarazy (chodzi bowiem tylko o zarazę fizyczną), idzie spokojnie z podniesionym czołem. Spełnia swą misję destrukcyjną z całym przeświadczeniem, że jest w zupełnym względem społeczeństwa porządku. Opatentowano ją, usankcjonowano. I idzie w świat fatalna i straszna. Idzie do nor cuchnących, szargając łachman królewski swego ciała za cenę nędznej strawy i lichej odzieży. Profanację miłosnego cudu spełnia, licząc zysk, i oto gotowa błotna deprawacja, którą przepaja się istota jej przygodnego współtowarzysza.
P a t e n t n a b e z s z k o d l i w o ś ć w y d a ł o j e j P a ń s t w o, n a b e z s z k o d l i w o ś ć c i a ł a.
Kto wydał jej patent na bezszkodliwość dusz, które katorgą piekielną wleczone na uwięzi i w zniweczeniu wszelkiej szlachetnej cząstki w chwili złączenia, nad grobem swym, owinąwszy się w archanielskie żałobne skrzydła, rozpacznie łkają?
W salonie przy rue des Moulins, Henri de Toulouse-Lautrec, 1894 r. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.