Impresje

piątek, 13 kwietnia 2018

Kobieta w literaturze LIII

Źródło cytatu: "O czym się nie mówi" Gabrieli Zapolskiej, Universitas 2002 r., str. 190-192.

   Pokój wąski, długi, szkaradny.
   W pokoju woń straszna, zabójcza. Cuchną cygara podłe, niedopałki papierosów, źle wymyte naczynia, mydło, mięta, cuchnący odór przygodnie oczyszczanych ciał, jakiś tłuszcz zwierzęcy, pot -  słowem, wszystko, co może zło­żyć się na trujące wyziewy trzeciorzędnych miastowych zajazdów.
   W murach to tkwi, w tych obiciach ciemnych, sza­rych, wiszących łachmanami od sufitu. Pająki za nimi czyhają nieruchome, wyprządłszy z swej piersi mordownię i śmierć. Z firanek zieje, z tych firanek, o klasycznym kolorze zakrzepłej krwi, po których brudne barwy żółte i czarne się znaczą krzywizną linii. Z mebli smrodliwych zgniłem sianem, z tego łóżka ohydnego, wciśniętego w kąt, czyhającego i uległego, jak zwierz wytresowany w nędzy i pod batem plugawego dozorcy.
   Na stole świeca cienka, ledwo tlejąca. Płomień jej tańczy leciutko i wydobywa od czasu do czasu tajemniczą plamę zwierciadła, wiszącego nad kanapą i pokrytego jakby szarą, nieprzenikliwą mgłą.
   Nic nie zdoła jednak oddać tego czegoś nieuchwyt­nego, czego ten pokój, ten ,,n u m e r“ hotelu pod Złotą Hieną jest pełen.

   Wynajmowany na godziny, na wieczory, na noce, jest schroniskiem całej galopady istot, kradnących z życia rozpustnie i złodziejsko to, co było dumą i pięknem istnie­nia. Cudowną tajemnicę rozrodczą i żywotnością dyszącą przywłóczono tu ukradkiem i czyniono z niej ohydę sprzedajną i podłą. Z chwilą zamknięcia tych drzwi, w których jakieś brudne ręce poprzewiercały otwory, mogące przynieść widok podniecający, rozpoczynała się fatalna tragikomedia, wśród której zwierzęcość i chciwość walczyły ze sobą o lepsze. Gdy się zastanowi, że te chwile często dają kieru­nek reszcie życiowego układu, że jest to jakby podkład, na którym buduje się gmach wzajemnego oceniania się kobiet i mężczyzn, że tam, w tych strasznych norach, tworzy się pojęcie o żywej wartości wzajemnego stosunku płci, jakiś lęk ogarnia. Te szczelnie szpilkami od kapeluszy pospi­nane firanki, przez które wąski pasek światła przedostaje się z gwałtem na przestrzeń uliczną, zapadają, jak całun pogrzebny, na uczciwość i ukochanie życia, które każdy choćby najnędzniejszy i najbardziej rozuzdany komiwojażer, każda najbardziej rozpuszczona dziewka ze sobą na świat przynosi.
   I jest to wielki grób, wielka przepaść bez wyjścia, w której popełniają się gwałty i zbrodnie. Nie ma trupów, w zwykłym tego słowa znaczeniu, lecz są trupy dusz ludz­kich, które zgalwanizowane wywłóczą się na dalsze życie, bezczelnym zadowoleniem pokrywając rany, które już nic zagoić nie zdoła. I stąd, jak ze źródeł przeklętych i nie­czystych, rozpływa się najstraszniejsza tragiczność, jadem trupim i niezwalczonym rozkładająca ciała i umysły ludzkie.
   Cichy wieczór zimowy. Cisza na ulicy, zasłanej śnie­giem. Gdzieś w oddali zabrzęczą sanki, przepłyną i znikną. Z okien hotelu ścielą się ukośne jasne smugi. W bramie znikają szybko ludzkie postacie. Czasem stary, ciężko stą­pający człowiek idzie naprzód, a za nim szybko biegnie drobna, dziecięca prawie postać. Bez wahania wpada w czeluść bramy, zna drogę. Zna cenę, za którą swą mło­dość sprzedać będzie zmuszona. Dziś, wczoraj wymknęła się szczęśliwie rękom policji.
   Jeżeli jednak jest już z a r e j e s t r o w a n a, otakso­wana, upoważniona do szerzenia moralnej zarazy (chodzi bowiem tylko o zarazę fizyczną), idzie spokojnie z podniesionym czołem. Spełnia swą misję destrukcyjną z całym przeświadczeniem, że jest w zupełnym względem społe­czeństwa porządku. Opatentowano ją, usankcjonowano. I idzie w świat fatalna i straszna. Idzie do nor cuchnących, szargając łachman królewski swego ciała za cenę nędznej strawy i lichej odzieży. Profanację miłosnego cudu spełnia, licząc zysk, i oto gotowa błotna deprawacja, którą przepaja się istota jej przygodnego współtowarzysza.
   P a t e n t   n a  b e z s z k o d l i w o ś ć  w y d a ł o   j e j   P a ń s t w o, n a  b e z s z k o d l i w o ś ć  c i a ł a
   Kto wydał jej patent na bezszkodliwość dusz, które katorgą piekielną wleczone na uwięzi i w zniweczeniu wszelkiej szlachetnej cząstki w chwili złączenia, nad grobem swym, owinąwszy się w archanielskie żałobne skrzydła, rozpacznie łkają?

W salonie przy rue des Moulins, Henri de Toulouse-Lautrec, 1894 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.