Źródło cytatu: "Kopiec wspomnień", rozdział "Kraków wczorajszy w anegdocie" autorstwa Stanisława Broniewskiego, Wydawnictwo Literackie 1964
Rys zgryźliwości czy malkontencji, przypisywany rdzennym "krakauerom", ma swe źródło - poza malarycznym mikroklimatem miasta - również w charakterze ówczesnego, śródmiejskiego budownictwa. Jakże zdobyć się na radość życia w kamienicy czynszowej, w której wygódka znajduje się na półpiętrze lub na końcu ganku okalającego podwórze, a w wąskich i głębokich pokojach słońce potyka się już w oknach o kremowe firanki, a dalej, krok za krokiem, gęstnieje półmrok aż do przeciwległego kąta pokoju, gdzie rozpiera się przykryte aksamitną kapą łoże małżeńskie, uzbrojone po bokach w "nachkastliki" z marmurowymi płytami; a obok, z takąż płytą umywalnia, na niej zaś miednica porcelanowa i dzbanek - zdobne w liście winogradu lub różowe chryzantemy. Wieczorem rozświetla ten zakątek naftowa lampa, wisząca na mosiężnych łańcuszkach. Różowa umbra, kształtu fantazyjnego baniaka, stwarza nastrój kuszący i grzeszny, jak z operetek Offenbacha.
W rogu pokoju pod oknem "tualetka" pani domu, ta z garnituru wyprawnego, również z marmurowym blatem, na którym leży słoiczek z kremem ogórkowym i drugi z "Antilenttilią", która "w krótkim czasie usuwa piegi, opalenie słoneczne, plamy wątrobiane itd." Z prawej strony leży dzwonek z rękojeścią w kształcie motylka, z lewej lampa spirytusowa i "żelazko do włosów" na trzy karby. Nad toaletą lustro ruchome na zmyślnie toczonych w dwunastnicą słupkach, a nad nim wypięty na pokój japoński parasolik. Przed nocną toaletą zapala piękna pani dwie świece, prawdziwe stearynowe, marki "Apollo", osadzone w tombakowych lichtarzach, które przed skapującą stearyną chronią szklane "profitki" o złoconych brzegach. O tej porze pojawiają się na płycie marmurowej również intymniejsze rekwizyty urody pani domy - między innymi wrzeciona z końskiego włosia lub siatki drucianej, zwane materacami albo pospolicie "szczurami". Im to zawdzięczają fotografie naszych ciotek ten bujny kształt fryzur ułożonych wysoko nad czołem w rytmiczne fale.
Na krzesełku przed lustrem porzucony długi rulon kwiecistego brokatu w kolorze różowym lub niebieskim, z którego zwisają do podłogi festony tasiemek. Przedmiot ten, uzbrojony w balustradę stalowych brykli i fiszbinów, dziś aplikowany chorym na gruźlicę kręgosłupa,wówczas modelował figurę każdej damy od połowy uda po praksytelesowski biust. W latach dziewięćsetnych norma obwodu talii w sznurówce nie mogła przekraczać numeru mężowskiego kołnierzyka. Aby całą wewnętrzną zawartość zmieścić w te wymiary, trzeba było specjalnego kunsztu: gdy już rozsznurowany gorset był zapięty na stalową bryklę, druga osoba, zazwyczaj pan mąż, chwytała z tyłu za cugle i osadzała parę rumaków, nierzadko zapierając się kolanem, czemu towarzyszył syk i jęk bolesnego wydechu. Na sznurówkę dama wdziewała majtasy, skończone poniżej kolan haftowaną falbaną. Jedwabie nosiły tylko kobiety lekkich obyczajów, natomiast szanująca się mężatka używała latem lnianego batystu, a zimą pospolitego barchanu. Tak, tak, a przecież wypadki zdrady małżeńskiej trafiały się i w tamtej epoce.
Na niewiele lat przed pierwszą wojną zaczęła wchodzić w modę bielizna trykotowa - reforma garderoby bardziej radykalna od czteroprzymiotnikowej reformy wyborczej. (...)
Źródło: Wikipedia |
Wróćmy jednak do do sypialni krakowskiej "warstwy średniej", która swą przeciętnością najwalniej formowała oblicze miasta. Dzięki wszechmocnej "szperze", która z wybiciem godziny dziesiątej już kołysała do snu, dzień rozpoczynał się w małżeńskiej sypialni również dość wcześnie.
Pan domu w nocnej długiej koszuli i haftowanych pantoflach podchodził do okien, podnosił fałdowane story i podawał stan pogody małżonce, która jeszcze w łóżku, w batystowej matince, odpędzała resztki snu. Następnie małżonek odrabiał kilka przysiadów według recepty dra Müllera 15 minut dla zdrowia, po czym dla zaszanowania wyprawnej miednicy z winogradem przechodził do kuchni (w tym czasie "sługa" szła do sklepiku po "kajzerki") i tu pluskał się w zwyczajnej miednicy blaszanej, zakładał następnie na kwadrans bindę na wąsy. Zwolennicy wodolecznictwa księdza Kneippa lub Tarnawskiego uciekali się nawet do nacierania klatki piersiowej wystałą wodą. Raz na tydzień lub na dwa odwiedzali łaźnię Rzymską lub Paryską. Kąpiel w domu była bowiem przywilejem kobiet i dzieci; zazwyczaj w sobotę służąca z pomocą stróżowej przynosiła ze strychu cynkową wannę, którą stawiało się w kuchni na rozścielonej ceracie. Były nawet wanny na biegunach, zachwalane w katalogach "Schaukelwanny", w których można było wzniecać bałwany niemal oceaniczne "bez szkody dla otoczenia". Do wanny wlewało się ukrop, zagotowany w ogromnym baniaku na bieliznę, w którym poza tym na Wielkanoc gotowano szynkę, a na wilię Bożego Narodzenia zawieszało się nad parą budyń w serwecie.
Po ustaleniu temperatury wody, pani domu w czepku ceratowym na głowie i łykowych pantoflach na nogach... i tu koniec tych niedyskrecji! Działo się to bowiem w czasach, gdy młody człowiek traktował kobietę jak istotę nadprzyrodzoną (patrz poniżej), pozbawioną nóg co najmniej od kostki w górę, nie mówiąc już o żołądku, wątrobie i innych organach. Te rejony, jak i wstęp do małżeńskiej sypialni, był wyłącznym przywilejem domowego lekarza. [str. 491-494]
***
W tym samym rozdziale Stanisław Broniewski przytacza anegdotę o Bolesławie Puchalskim, znanym krakowskim aktorze teatralnym i "wspaniałym blagierze", która wydała mi się przezabawna, więc przytaczam ją tutaj, mimo że jest nieco nie na temat:).
O kim się mówiło - Puchała znał, był z nim na "ty". Z jednym siedział na wspólnej ławie szkolnej, drugi był szwagrem jego ciotki, innemu trzymał do chrztu syna. Raz opowiadano sobie w garderobie o tym i o owym, jak to zwykle w czasie spektaklu bywa, gdy czeka się na wejście. Padło jakieś nazwisko.
- Adam, kochany Adam, serdeczny chłop - zawołał Puchała.
- Znałeś go?
- Jak to czy znałem? w sześćdziesiątym trzecim wojowaliśmy w jednym oddziale. Spaliśmy pod jednym płaszczem, piliśmy z jednej manierki. W moim oczach rozerwał go kartacz rosyjski na sztuki: Tu głowa, tam jedna ręka, o pięć kroków druga, a nogę z butem znaleźliśmy dopiero na drugi dzień. Wsiała na konarze sosny. Okropne!
- Puchała nie bujaj! Przecież on żyje i jest dyrektorem banku w Czerniowicach.
- Co, żyje? Kochany Adaś żyje? Patrzcie państwo, wylizał się. [str. 450]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.