Impresje

czwartek, 12 września 2013

Czerwone Wierchy

Nauczyłam się niedawno dwóch rzeczy. W piątek - żeby nigdy więcej nie oglądać filmów o zombie. W sobotę - żeby zawsze szerokim łukiem omijać szlak z Ciemniaka do Doliny Kościeliskiej.

Myślałam, że "World War Z" nie może być aż tak złym filmem, skoro gra w nim Brad Pitt, aktor, który zarobił już tyle, że nie musi rozmieniać się na drobne. No cóż, nie jest to obraz tragiczny, ma swoje zalety: ciekawy początek i efekty specjalne. Za to, tak dla równowagi, zakończenie jest okropne. Moje rozczarowanie wzięło się głównie stąd, że spodziewałam się, że epidemia zombie będzie dla twórców tylko punktem wyjścia do pokazania na przykład zanikania więzi międzyludzkich w obliczu apokalipsy. Tymczasem jest to film o tym, że Brad Pitt równie świetnie radzi sobie i ze smażeniem naleśników, i z ratowaniem świata. 


Piątkowy seans nie był zbyt udany, za to sobotnia wycieczka w Tatry - i owszem, jeśli pominie się jej finał.

W busie spod dworca w Zakopanem do Kuźnic (3 zł) jechało tyle osób, że następna musiałaby chyba usiąść na kolanach kierowcy. Albo na dachu. Ciekawe, co na to policja. W Kuźnicach było jak zwykle: dymy z grilli i tłum ludzi próbujących kupić bilety na kolejkę na Kasprowy. Taka przejażdżka w jedną stronę kosztuje 40 zł, w dwie 50 zł, do tego dochodzą jeszcze pieniądze wydane u właścicieli grilli - w końcu coś trzeba zjeść i wypić w trakcie kilkugodzinnego czekania przed kasą. A przecież na Kasprowy idzie się piechotką niecałe trzy godziny, jedynym kosztem jest bilet do parku (4 zł). 

Szlak ze schroniska na Przełęcz pod Kopą Kondracką

My tym razem wybraliśmy się na Czerwone Wierchy przez Halę Kondratową. W schronisku, a właściwie przed nim, uszczupliliśmy nieco nasze zapasy jedzenia, po czym zaczęliśmy się mozolnie wspinać na Przełęcz pod Kopą Kondracką (podejście ok. 500 m). Szlak jest prościutki, ale dawał mi się we znaki siedzący tryb życia, musiałam się często zatrzymywać, żeby odpocząć. Ruszałam się z miejsca, kiedy zaczynała mnie doganiać dziewczyna wsparta z jednej strony na kuli, z drugiej na ramieniu ojca czy dziadka. Wpełzłam na przełęcz niewiele przed nią, ale jednak tylko siedem minut później niż przewidywany czas wejścia, co niezmiernie mnie zdziwiło. 

Widok z Kopy Kondrackiej

Stąd było już widać również Tatry Słowackie. Widoki były świetne, bo pogoda wyjątkowo w ten weekend dopisała, w sobotę było niemal bezchmurnie. Więc i ludzi było sporo. 

Trochę wiało, więc włożyłam sweter, co jak się później okazało, uchroniło mnie przed niechcianą opalenizną. Odpoczęliśmy i zaczęliśmy wdrapywać się na Czerwone Wierchy, czyli Kondracką Kopę, Małołączniak, Krzesanicę i Ciemniak. Tutaj też szlak jest prosty, ale podobno kiedy jest mgła czy śnieżyca, łatwo tu o wypadek. 

Widok z Krzesanicy na słowackie Tatry. Pierwszy szczyt z prawej to Krywań - narodowa góra Słowaków

Szlak z Ciemniaka do Doliny Kościeliskiej był oznaczony na mapie jako średni, ale na początku wcale na taki nie wyglądał. Jakieś trzy godziny później byłam już absolutnie pewna, że moja noga więcej na nim nie postanie. 

Szlak z Ciemniaka - początek

Schodzi się ponad 1100 metrów, ciągle po kamieniach, co bardzo daje się we znaki stawom, zwłaszcza kolanowym, zwłaszcza że różnica między kolejnymi "stopniami" wynosi nierzadko kilkadziesiąt centymetrów. Jak wspomniałam, na początku nie było tak źle, ale kiedy weszliśmy w las, szlak wydawał mi się miejscami coraz bardziej zniszczony. Wiem, to są góry, a nie park w mieście, ale na pewno dałoby się to i owo poprawić. Czasami ścieżka robiła się na chwilę łatwiejsza, bardziej leśna, mniej kamienista, ale tylko na bardzo krótkich odcinkach. Nie jestem szczególnie zaawansowaną taterniczką, ale parę razy w tych górach byłam, po polskiej i po słowackiej stronie, na łatwych i średnich szlakach, i nigdy, ale to nigdy żadne zejście mnie tak nie wymęczyło. Gdyby nie kijki, które trochę amortyzowały kroki, mogłabym się stamtąd tylko sturlać. Nawet zdjęć mi się już nie chciało wtedy robić.

Byłam przeszczęśliwa, kiedy wreszcie dotarliśmy do Doliny. Tu czekał nas już tylko króciutki spacerek do Kir i powrót busem do Zakopanego (5 zł). Ku mojemu zaskoczeniu kierowca zabrał tylko tylu pasażerów, dla ilu wystarczyło miejsc siedzących. 

Ja na szlaku z Ciemniaka:)

PS. Odkryłam niedawno jedną z nielicznych zalet posiadania telewizora: świetnie się na nim ogląda zdjęcia.


8 komentarzy:

  1. Elenoir, po prostu nie wiem, jak Ci dziękować za ten wpis i piękne zdjęcia! Czerwone Wierchy to dla mnie miejsce szczególne, uwielbiam ten szlak. Wędrowaliśmy dokładnie tą samą trasą co Wy i zejścia też nie wspominam najlepiej, ale widoki zostały we mnie chyba na zawsze. To było takie zachłyśnięcie przestrzenią, że po prostu zabrakło mi tchu. Pamiętam, że wyruszyliśmy bardzo wcześnie rano, chyba około 5, dzięki czemu uniknęliśmy tłumów. Jeszcze raz dzięki za relację.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O piątej rano to my czekaliśmy jeszcze w Krakowie na tramwaj, którym dotarliśmy na dworzec, gdzie trzeba było jeszcze powalczyć o miejsce w autobusie:).

      Ludzi na Czerwonych Wierchach było rzeczywiście sporo, ale widoków nie zasłaniali:). Niestety, albo jest dobra pogoda i jest tłok, albo pogoda jest kiepska i nie ma po co jechać.

      Wrzuciłam jeszcze parę zdjęć na google+, link jest w lewej kolumnie blogu.

      Usuń
    2. Nasza wyprawa odbyła się w czasie kilkudniowego pobytu w Zakopanem, więc nie było problemu z wczesną porą. Zapomniałam, że Wy możecie sobie tam pojechać na parę godzin. :)
      Podobno pogoda w przypadku Czerwonych Wierchów jest wyjątkowo istotna - kilkoro znajomych opowiadało mi o wędrówkach we mgle w tamtych rejonach i to były historie a la dreszczowiec, więc mieliśmy to na uwadze. Wygląda na to, że u Was było pod tym względem idealnie.
      Zdjęcia wspaniałe, obejrzałam z wielką przyjemnością! Zastanawia mnie tajemniczy punkcik z białą kreseczką na niebie na fotografii nr 43.
      Ludzi rzeczywiście widać, ale chyba dominowali normalni turyści, a nie tak zwani klapkersi, jak określa ich mój mąż. :)

      Usuń
    3. Pogoda rzeczywiście dopisała. Dzień wcześniej kilka razy sprawdzałam prognozę, bo przeżyłam trzy burze w Tatrach i naprawdę wolałabym tego nie powtarzać:).

      Ten punkcik to, zdaje się, paralotniarz lub paralotniarka.

      Starałam się wrzucić zdjęcia, na których nie da się rozpoznać innych ludzi. Liczę na ich wzajemność - wolałabym, żeby sesja z mojego wpełzania na kolejne Wierchy nie ukazała się w internecie ani nigdzie indziej. Ja na co dzień jestem niefotogeniczna, a co dopiero po kilkusetmetrowym podejściu:).

      Podoba mi się określenie "klapkersi":). Ludzi w klapkach rzeczywiście wtedy nie widziałam, ale kilka osób w butach odpowiednich raczej do biura niż w góry - i owszem. Na Czerwone Wierchy raczej nie poszli, skierowali się pewnie na Giewont, bo - jak to ujął jakiś pan - być w Tatrach i nie wejść na Giewont, to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Hmmm.

      Usuń
    4. Raz przeżyłam burzę w Górach Izerskich i na samo wspomnienie robi mi się zimno. :(
      W moim przypadku o wiele bardziej spektakularna byłaby fotorelacja ze schodzenia na trzęsących się jak galareta kolanach. Też mam nadzieję, że nikt nie uwiecznił tych dramatycznych chwil. :)
      A klapkersów ponoć można spotkać nawet na Świnicy.

      Usuń
    5. Wątpię, żeby ktoś mi zrobił zdjęcie, kiedy schodziliśmy z Ciemniaka. Większość, o ile mogę sądzić po wyrazie twarzy, marzyła tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się na dole:).

      Usuń
  2. Jak lubisz biografie to tu o tu masz świetną po prostu recenzję biografii. Polecam do przeczytania.

    http://pasje-fascynacje-mola-ksiazkowego.blogspot.com/2013/09/maria-antonina-z-wiednia-do-wersalu.html

    OdpowiedzUsuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.