Impresje

środa, 28 marca 2012

Kobieta w literaturze XII

   Narzeczeństwo odgrywało niegdyś dużą rolę w życiu młodzieży, zwłaszcza niezamożnej. Młody człowiek - student - odnajmował np. pokój w domu, gdzie była córka, panna "przy rodzicach". Szara godzina, osamotnienie, brak elementu kobiecego w życiu, jedno, drugie czulsze słówko, przelotny pocałunek - i ani się obejrzał, jak był związany, panna uważała go za n a r z e c z o n e g o. Albo na jakimś baliku młodzian rozmarzony paroma kieliszkami, tańcząc z panną, która mu się podobała (czasem nawet nie zanadto), powiedział parę słów nieopatrznych - paf! ptaszek w klatce, narzeczony. Często panna świadomie - nieraz inspirowana przez matkę - prowokowała chłopca. Była to zwykle panna starsza od niego, która w ówczesnych warunkach niewielką miała szansę wyjść za mąż. Młoda i ładna dziewczyna miała nadzieję znaleźć gotowego kandydata "na posadzie", starsza, nie bardzo mogąc liczyć na męża "w gotówce" dyskontowała go niejako jak weksel. A taki chłopiec podpisywał weksle na przyszłość lekko. On nie miał nic, długie studia przed sobą, ona też nic. Pobrać się oczywiście nie mogli. Dziś ludzie biorą to inaczej: uważają, że skoro on jakoś żyje i ona żyje, w takim razie wyżyją i we dwoje, może nawet taniej. Ale wówczas była to kwestia niezmiernie skomplikowana, wchodziły w to różne obrzędy... Ludzie w Polsce byli przeważnie z "dobrych rodzin", a podupadli finansowo. W przeciwieństwie do innych krajów, u nas ruch klas był nie wstępujący, ale zstępujący, stąd różne tradycje, obowiązki itd. Konieczność "urządzenia" mieszkania (musiał być salon, a w salonie nie tykany fortepian, przyszłe narzędzie tortury dla ewentualnych córek); musiała być wyprawa, której każdy szczegół kontrolowało krytyczne oko pani Dulskiej z sąsiedztwa (tyle a tyle obrusów, tyle łyżeczek, a nożyki do owoców czy są?). No i przy tym nieuchronna perspektywa dziecka, ba, żeby to jednego, ale dziecka co rok, co dwa, nianiek, mamek... Małżeństwo ówczesne nie miało nic z miłej cyganerii dzisiejszych stadeł, była aparatem serio, ach, jak serio... prawie tak jak wieko od trumny. 
   Tak więc narzeczeństwo miało przed sobą widoki trwania. Młody musiał kończyć studia, potem lata praktyki, długie, dłuższe znacznie niż dziś. Ani mowy o zakładaniu rodziny. Ludzie byli wtedy wściekle przezorni. Toteż narzeczeństwa ślimaczące się wiele, wiele lat nie były rzadkością. Każdy prawie uboższy student miał narzeczoną.
   Narzeczeństwa takie obowiązywała czystość. On nie mógł "skalać" tej, która miała być jego żoną - przestałaby go być "godna". Takie były wówczas pojęcia. Ona bałaby mu się dodać - w formie zaliczki - bo, na zasadzie wiekowych aforyzmów o mężczyznach, obawiałaby się, często słusznie, że się z nią wówczas nie ożeni. Bo takie małżeństwo nie byłoby dobrowolnym związkiem dwojga ludzi, którzy wierzą, że się dobrali szczęśliwie i że im będzie z sobą dobrze, ale pułapką zastawioną przez "społeczeństwo" na głód serca mężczyzny.  
   Narzeczeni żyli tedy w cnocie. Gdyby już nie inne względy, bali się ciąży, której w owym czasie ustrzec się było bardzo trudno, a która była niewiarygodną katastrofą, rzeczą wręcz nie do pomyślenia. Zresztą, w 50-90% wypadków on był chory wenerycznie.
   Rzecz prosta, że spędzali z sobą dużo czasu. Wszystek czas wolny. Wypełniały go rozmowy o przyszłości, co prawda coraz mniej entuzjastyczne, sprzeczki, dąsy, pojednania i mniej lub bardziej zaawansowane pieszczoty. Czystość przy ciągłym towarzystwie kobiety... Kiedy nastrój był bardziej gorący, on szedł potem do domu publicznego. Często zarażał się, o ile nie był już zarażony. Miał czas się leczyć, bo narzeczeństwo trwało długo, ale nie miał na to pieniędzy ani cierpliwości. Toteż zwykle jako prezent ślubny przynosił w małżeństwo źle wyleczoną chorobę weneryczną.
   Zrazu narzeczeństwo miało dla chłopca urok. Mieć "swoją kobietę", kogoś dla siebie, mieć się komu zwierzać, przed kim się chwalić, komuś imponować, opowiadać, snuć plany, kogoś całować... Im był biedniejszy, im mniej miał z życia, tym bardziej tego potrzebował. Potem się to zużywało, stawało się ciężarem. Miesiące biegły, powiedzieli sobie, co mieli do powiedzenia... Narzeczeństwo wlekło się latami, beznadziejne, coraz bardziej przestałe, zmęczone. To, co ich złączyło, to zwykle nie był istotny dobór, ale brak szansy u niej, głód wyobraźni u niego, toteż po kilku latach często nie zostawało z tej idylli nic - dla niej deska ratunku, dla niego kamień u szyi. Mąciła się równowaga wzajemnego konta: z biegiem lat, im bliżej on był kresu, jego szanse życiowe rosły, jej malały. Może spodobała mu się jaka inna, która też byłaby nie od tego. gdyby... On był chmurny, gorzki, ona przywiędła, zmęczona tym ciągłym napięciem woli, aby się nie zapomnieć, aby nie ulec, zazdrosna, drżąca, gdy on się zbliżył do innej. W końcu pozostawało jej tylko jedno: grać na "honorze" chłopca.
   Często po latach, bliski celu - zrywał. Ot, poszukał sprzeczki, pozoru, odchodził i nie wracał. Parę osób powiedziało, że jest świnia, ale z czasem zacierało się to. Po latach owego narzeczeństwa żenił się, ale - z inną. Tamta zostawała zrujnowana. Panny "obcałowanej", "obmacanej" - jak wówczas pięknie się mówiło - nikt by nie wziął, zresztą wiek, kwas... Zostawały jej na resztę życia wstyd, samotność, wymówki matki, drwiny rodzeństwa, często zaburzenia umysłowe.
   Ale jeżeli chłopiec był honorny - zaciskał zęby i trwał do końca: żenił się. Traktował to w istocie jako dług honorowy. Nie tyle wobec kobiety, nad tym można by ostatecznie przejść do porządku dziennego, ale była jedna okoliczność, mocno angażująca honor mężczyzny: tych tysiąc i jedna kolacji, które zjadł gratis. Bo cała ta idylla odbywała się w domu, gdzież miała się odbywać? Dziś młodzi idą razem do kina, do dansingu, do kawiarni, wówczas tego wszystkiego nie było, mogli się tłamsić tylko w domu, gdy matka drzemała w drugim pokoju. Coraz częściej zatrzymywano go na kolację, wchodziło to w zwyczaj i urastał potworny "dług honorowy", dług nie do spłacenia, bo jak zrywając z kobietą oddać za te kolacje?
   Znałem takie narzeczeństwa, trwające i dziesięć lat. Ślub był bardziej podobny do pogrzebu niż do wesela. Bo też był to pogrzeb. Nowe życie zaczynało się od bankructwa. [str. 328-331]

Tytuł: Narzeczeni
Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
Pierwsze wydanie: 1932, ze zbioru "Zmysły..., zmysły...
Cytat ze zbioru "Reflektorem w mrok", PIW 1978

   

4 komentarze:

  1. Wypisz, wymaluj "Małżeństwo niedoskonałe" Nepomuckiej, które właśnie mam w czytaniu :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tymczasem wiek dziewiętnasty ma tyle admiratorek, którym podobają się tamte stroje czy niektóre obyczaje, a zapominają o tym, co się kryje pod brudną podszewką.

      Podobno ta powieść Nepomuckiej wcale ciekawa?

      Usuń
  2. Do licha, jakie to smutne. A szczęśliwe małżeństwa? Istniały? Boy-Żeleński był żonaty? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, był żonaty, ale jego relacje z żoną były bardzo specyficzne. Zdaje się, że się zdradzali, a jednocześnie pozostawali przyjaciółmi.

      Zapewne zdarzały się i wtedy szczęśliwe związki, tak jak i dziś, z tym że jeśli trafiło się źle, trudniej było się z tego wykaraskać:(.

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.