Impresje

środa, 16 listopada 2011

AUTOBIOGRAFIE

Tytuł: Autobiografie (Autobiographische Schriften)
Pierwsze wydanie: informacja w tekście
Autor: Thomas Bernhard
Tłumaczenie: Sława Lisiecka

Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 978-83-7536-239-8
Stron: 445

Ocena: 5/5

Prawdę, myślę, zna tylko ten, kogo ona dotyczy, a gdy pragnie się nią podzielić, automatycznie staje się kłamcą. Wszystko, co komunikujemy, może być tylko fałszem i zafałszowaniem, tak więc zawsze komunikowano tylko fałsz i zafałszowania. Wola prawdy to, jak każda inna wola, najszybsza droga do fałszu i zafałszowania danego stanu rzeczy. A próba zapisania czasu, okresu życia, istnienia, bez względu na to, jak bardzo jest odległy, i bez względu na to, czy był krótki, czy długi, jest gromadzeniem setek, tysięcy i milionów fałszów i zafałszowań, które opisującemu i piszącemu znane są wszystkie jako prawdy i tylko jako prawdy. Pamięć dokładnie trzyma się zdarzeń, trzyma się dokładnej chronologii, ale to, co z tego wychodzi, jest czymś innym, niż było w rzeczywistości. [str. 120]
Owszem, opis nigdy nie odzwierciedli w pełni złożoności istnienia osoby, przedmiotu czy wydarzenia, którego dotyczy, ale słowa "kłamca" i "zafałszowanie" wydają mi się tutaj nie na miejscu - oba oznaczają działanie świadome i celowe, podczas gdy komunikujemy się tak, a nie inaczej, bo lepiej - na tym etapie ewolucji - się po prostu nie da. Zastanawiam się, co właściwie Bernhard chciał przez to powiedzieć: czy to tylko jeden z wielu momentów, w których popada w skrajności i przerysowuje (czego nie mam mu za złe, ja to robię permanentnie), czy może stworzył sobie w ten sposób swego rodzaju alibi, na wypadek gdyby ktoś przedstawił inną wersję przytaczanych w "Autobiografiach" wydarzeń.

Książka składa się z kilku części, które pierwotnie były publikowane osobno:
Przyczyna. Przypomnienie (1975)
Suterena. Wyzwolenie (1976)
Oddech. Decyzja (1978)
Chłód. Izolacja (1981)
Dziecko (1982).

Thomas Bernhard (1931-1989) opowiedział w nich o swojej wczesnej młodości i o dzieciństwie, właśnie w tej kolejności. Opisał opresyjną, tłamszącą atmosferę Salzburga; terror psychiczny i fizyczny w kierowanym najpierw przez oficera SA, a potem przez księdza internacie; system oświaty, który zamiast uczyć, ogłupia; praktykę w sklepie znajdującym się w najgorszej dzielnicy miasta; pobyty w szpitalach i sanatoriach, niekompetencję lekarzy i ich pogardę wobec pacjentów; wreszcie - swoje skomplikowane relacje rodzinne. Wiele miejsca poświęcił dziadkowi, który miał na wnuka ogromny wpływ, od którego Thomas Bernhard przejął wiele poglądów i postaw. Przede wszystkim nonkonformizm i przekonanie, że zdecydowanie wyrasta ponad przeciętność.

To właśnie dziadek zadecydował, że chłopiec zamieszka w nazistowskim internacie i będzie uczęszczał do nazistowskiej (innych zapewne wtedy nie było) szkoły w Salzburgu. Z miastem tym Thomas Bernard czuł się potem przez całe życie związany - z powodu traumy, nie miłości.
Salzburg stanowi perfidną fasadę, na której świat nieustannie odmalowuje swoje zakłamanie i za którą wszystko, co jest twórcze (lub każdy, kto jest twórczy), musi zmarnieć, sczeznąć i obumrzeć. Moje rodzinne miasto to w rzeczywistości śmiertelna choroba, wrodzona i wszczepiona jego mieszkańcom, jeśli więc nie odejdą w decydującym momencie, to wprost lub nie wprost, wcześniej czy później będą musieli we wszystkich tych odrażających warunkach albo popełnić nagle samobójstwo, albo też, wprost lub nie wprost, nędznie i powoli zmarnieć w tej w gruncie rzeczy na wskroś wrogiej człowiekowi architektoniczno-arcybiskupio-tępo-narodowo-socjalistyczno-katolickiej ziemi. [str. 10]
(...) to miasto jest miastem przez wieki nikczemnie batożonym przez katolicyzm, a przez dziesiątki lat brutalnie gwałconym przez narodowy socjalizm, co ma swoje konsekwencje. Młody, wrośnięty w nie i rozwijający się w nim człowiek wyrasta w swoim życiu nieomal w stu procentach na katolika albo narodowego socjalistę, toteż mając w tym mieście do czynienia z ludźmi, zawsze mamy do czynienia wyłącznie z (stuprocentowymi) katolikami albo z (stuprocentowymi) narodowymi socjalistami, nienależąca do nich mniejszość jest śmieszna. Zatem duch tego miasta to przez cały rok katolicko-narodowosocjalistyczna bezduszność, a wszystko inne jest kłamstwem. [str. 69]
Bernhard właściwie, na pewnym poziomie, zrównuje katolicyzm z nazizmem, oba nazywa "złośliwą chorobą". Przekonał się na własnej skórze, że metody wychowawcze oficera SA i prefekta katolickiego internatu były w gruncie rzeczy identyczne, zmieniły się jedynie dekoracje.
Pochłaniane teraz i połykane każdego dnia, a więc w przybliżeniu około trzystu razy w roku, ciało Chrystusa przypominało jota w jotę codzienne tak zwane oddawanie hołdu Adolfowi Hitlerowi, w każdym razie, pomijając fakt, że chodzi tu o dwie zupełnie różne wielkości, miałem wrażenie, że ceremonia ta ma ten sam cel i skutek. A podejrzenie, że teraz w obcowaniu z Jezusem Chrystusem chodzi o to samo, o co jeszcze rok czy pół roku temu chodziło z Adolfem Hitlerem, niebawem się potwierdziło. Jeśli przyjrzeć się pieśniom i śpiewom chóralnym, jakie musieliśmy wykonywać w internacie zarówno w czasach nazistowskich, jak i po czasach nazistowskich w celu wielbienia i czczenia tak zwanej niepospolitej osobowości, wszystko jedno jakiej, musimy powiedzieć, że są to ciągle te same teksty do ciągle tej samej muzyki, a w sumie wszystkie pieśni i śpiewy chóralne świadczą wyłącznie o głupocie, podłości i braku charakteru tych, którzy śpiewają te pieśni i chorały z takimi tekstami, jedynie głupota nakazuje je śpiewać, a głupota jest wszechogarniająca i powszechna na całym świecie. Przestępstwa wychowawcze zaś, które wszędzie na całym świecie popełnia się w zakładach wychowawczych na podopiecznych, są zawsze popełniane w imię jakiejś niepospolitej osobowości, bez względu na to, czy ta osobowość nazywa się Hitler czy Jezus i tak dalej. [str. 67-68]
Głupota jest powszechna, bo społeczeństwa i rządy na przestrzeni wieków wypracowały sprawny system ogłupiania ludzi, unicestwiania indywidualizmu jednostek.
Nie ma w ogóle rodziców, istnieją tylko przestępcy płodzący nowych ludzi, którzy z całą swoją głupotą  i tępotą występują przeciw tym nowym spłodzonym przez siebie ludziom, a w owym przestępczym działaniu wspierają ich rządy, niezainteresowane człowiekiem oświeconym, czyli naprawdę dotrzymującym kroku swojej epoce, ponieważ naturalnie jest to sprzeczne z ich celami, toteż miliony i miliardy półgłówków raz po raz, prawdopodobnie jeszcze przez dziesiątki, a może i setki lat, będą produkowały kolejne miliony i miliardy półgłówków. Rodziciele albo ich zastępcy w ciągu trzech pierwszych lat życia nowego człowieka robią z niego to, czym będzie musiał być przez całe swoje życie i czego nie zdoła  nijak zmienić: nieszczęśliwą naturę, czyli totalnie nieszczęśliwego człowieka (...) [str. 56-57]
Autor pisze, że potrzebował trzydziestu lat, żeby otrząsnąć się ze skutków popełnionej również na nim zbrodni wychowania, tak zwanego wychowania, ale swoje "Autobiografie" doprowadza tylko do 1951 roku, więc nie śledzimy całego tego procesu. Rozpoczął się on chyba w momencie, kiedy piętnastoletni Thomas zatrzymał się w drodze do znienawidzonego gimnazjum, zawrócił i udał się do urzędu pracy, gdzie wystarał się o praktykę w sklepie w najgorszej z dzielnic Salzburga. Chciał pójść w przeciwnym kierunku, a chyba żadne miejsce nie mogło być bardziej odległe od dotychczasowej ścieżki prowadzącej na artystyczne wyżyny niż osiedle Scherzhauserfeld.
Mieszkać w osiedlu Scherzhauserfeld znaczyło mieszkać w centrum brudnej plamy i plamy na honorze, tutaj, według opinii całego miasta, żyli trędowaci, a mówić o osiedlu Scherzhauserfeld nie znaczyło nic innego, jak mówić o przestępcach, a ściślej o kryminalistach i pijakach, w gruncie rzeczy zaś o upijających się kryminalistach. Całe miasto omijało Scherzhauserfeld z daleka, pochodzić z Scherzhauserfeld i czegoś pragnąć, oznaczało wyrok śmierci. Określane gettem przestępców Scherzhauserfeld ciągle było osiedlem, z którego do reszty miasta mógł się przedostać jedynie występek, a jeśli ktoś przybywał z osiedla Scherzhauserfeld, znaczyło to tylko, że do miasta przybywa przestępca. [str. 116]
Bernhard skupia się na swoich wewnętrznych ewolucjach i przemyśleniach, ale, co oczywiste, były one ściśle powiązane z okolicznościami zewnętrznymi. Dziadek wpoił mu zainteresowanie filozofią, jednak wnuk nie zawsze chodził z głową w chmurach, był bystrym obserwatorem otoczenia, co znalazło odzwierciedlenie w "Autobiografiach". Bardzo mi się podobały naturalistyczne relacje z pobytu Bernharda w szpitalach i w sanatoriach (chorował na gruźlicę), np. ten:
Mijając mnie, ludzie ci, niewątpliwie ostatecznie wypchnięci poza nawias społeczeństwa, odkręcali z obrzydzeniem, żałośnie i jakby urażeni w swojej świętej dumie, brązowe butelki do odpluwania i odpluwali do nich, z perfidną podniosłością wydobywali tu wszędzie, bezwstydnie i z sobie tylko właściwą wyrafinowaną sztuką, plwocinę z nadżartych płuc i odpluwali ją do butelek. Korytarze wypełniał ten uroczysty pochód wielu tuzinów zżartych płuc i człapanie filcowych pantofli po linoleum nasączonym karbolem. Odbywała się tu procesja, która kończyła się w leżalni, w tak uroczystym nastroju, z jakim spotykałem się dotąd tylko na katolickich pogrzebach, każdy uczestnik tej procesji niósł przed sobą własną monstrancję: brązową butelkę do odpluwania. Kiedy ostatni wchodził na werandę i układał się tam w jednym z długiego szeregu zardzewiałych okratowanych łóżek, kiedy wszystkie te ciała, od dawna już zeszpecone przez chorobę, o długich nosach, o długich rękach i krzywych nogach, o dusząco zgniłym zapachu, zawinęły się w wytarte, wyszarzałe, stęchłe, w ogóle nie dające ciepła pledy, które ja mogłem nazwać jedynie derkami, zapadała cisza. (...) Wszyscy pacjenci nieustannie produkowali plwocinę, większość z nich w dużych ilościach, wielu miało ze sobą nie tylko jedną, ale kilka butelek, jak gdyby nie istniało dla nich pilniejsze zadanie  nad produkowanie plwociny, jak gdyby zagrzewali się wzajemnie do coraz większej produkcji plwociny, współzawodnictwo odbywało się tu codziennie, a zwycięstwo odnosił ten, kto był najbardziej skoncentrowany i odpluł najwięcej do butelki. [str. 272-273]
Liczba cytatów, które tu zamieszczam, świadczy o tym, że spodobał mi się styl autora. Początkowo irytowały mnie częste powtórzenia, te wszystkie uściślenia - "czyli", "tak zwany" itd., nieco emfatyczna kursywa. Nieznośna pewność siebie, pewność swoich przekonań, opinii i sądów, zwłaszcza że poglądy na wiele spraw miał, łagodnie mówiąc, radykalne. A jednak w trakcie lektury zaczęłam coraz lepiej rozumieć, dlaczego Thomas Bernhard stał się właśnie takim, a nie innym człowiekiem, po przeczytaniu ostatniej części pt. "Dziecko" poczułam do niego nawet coś w rodzaju sympatii pomieszanej ze współczuciem.

"Autobiografie" to interesująca opowieść o trudnym dzieciństwie, trudnej młodości i trudnych czasach. Nie jest to lektura z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych, może z wyjątkiem przyjemności płynącej z czytania bardzo dobrze napisanej książki. To moje pierwsze spotkanie z Bernhardem, ale z pewnością nie ostatnie. O wielu sprawach myślimy podobnie, no ale ja nie mam tak nieprawdopodobnie wysokiej samooceny:).

Ludzie, którzy wiedzą, że umierają, niczego drugiemu bardziej nie zazdroszczą niż takiej szczęśliwej śmierci bez umierania. Pomyślałem sobie, kiedy wynosili przekupnia z Mattighofen, że śmierć taka leżała w jego naturze, Ten człowiek nie mógł umrzeć inaczej. Złapałem się na tym, że zazdroszczę przekupniowi jego śmierci, sam bowiem nie mogłem mieć pewności, że kiedyś odejdę w przeszłość, przeminę tak nagle, w jednej chwili, tak zupełnie bezboleśnie. W końcu śmierć bez umierania przypada w udziale jedynie nielicznym. Umieramy od momentu narodzin, ale o umieraniu mówimy dopiero pod koniec tego procesu, chociaż czasem koniec ten ciągnie się jeszcze koszmarnie długo. Umieraniem nazywamy ostatnią fazę naszego procesu umierania, trwającego całe życie. A kiedy chcemy się od umierania wykręcić, wzbraniamy się przed zapłaceniem rachunku. Myślimy o samobójstwie, trzymając przed oczami ów rachunek przedstawiony nam pewnego dnia, i szukamy wówczas schronienia w całkiem niskich i płaskich myślach. Zapominamy, że wszystko, co nas dotyczy, jest hazardem, i wskutek tego dokonujemy naszych dni w rozgoryczeniu. U kresu życia  tylko beznadziejność stoi dla nas otworem. Rezultatem jest pokój śmierci, w którym się umiera, raz na zawsze. Wszystko to zwykłe oszustwo. Całe nasze życie, jeśli przyjrzeć mu się dokładnie, jest tylko marnym kalendarzem zdarzeń, z którego została wreszcie zerwana ostatnia kartka. [str. 228-229]

"Ale najpierw żyjemy". (To akurat nie jest cytat z Bernharda).


11 komentarzy:

  1. Kłamstwem/zafałszowaniem jest też przedstawianie swojego życia jako serii smutków i nieszczęść, prawda? Coś dobrego musiało mu się przecież przydarzyć, tylko że nie pasowałoby do całości?;p Tak czy inaczej, zamierzam przeczytać, bo 'Wymazywanie' było świetne, a nienawiść pana B. nie jest ślepa, co nieczęsto się zdarza. Poza tym z Austrią naprawdę jest coś nie tak.

    OdpowiedzUsuń
  2. W "Autobiografiach" rzeczywiście bardzo mało jest radosnych wspomnień, co nie znaczy, że nie ma ich wcale. Bernhard pisze ciepło o spacerach z dziadkiem i paru zaledwie latach, jeszcze przed wojną, które jako mały chłopiec spędził z rodziną na wsi.
    Ja skupiłam się na tych ponurościach. Niektórzy mogliby to nazwać fałszem/zafałszowaniem, ale ja bym się z nimi nie zgodziła - mój pociąg do melancholii i rozważań o bezsensowności prawie wszystkiego i głupocie ludzkiej jest jak najbardziej szczery:).

    W Austrii byłam raz w życiu i czas ten spędziłam głównie w wiedeńskich muzeach, wśród tłumu turystów, więc nie mam żadnej opinii o tym kraju. A i z literaturą austriacką nigdy wcześniej nie miałam do czynienia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ocena 5/5 - fiu, fiu;) W przypadku Bernharda to mnie dziwi, u niego chyba brak mielizn. Mnie do "Autobiografii" zniechęca na razie fakt, że tekst napisany jest ciągiem - tam o akapit trudno. Jeszcze trochę poleżakuje.

    Mnie też zastanawia, jak autorowi żyło się z permanentną złością, bo tak odbieram jego utwory sceniczne.

    Co do pytania porządku_alfabetycznego - może u B. nastąpiło tzw. wyparcie (vel wymazywanie) i pamiętał głównie gorzkie rzeczy;(

    OdpowiedzUsuń
  4. Fakt, akapitów Bernhard najwyraźniej nie uznaje, ale mnie to wcale nie przeszkadzało, a kiedy już przywykłam do jego stylu, książka bardzo mnie wciągnęła.

    Dramatów tego autora jeszcze nie znam, ale o złości jako takiej wiem sporo i może właśnie dlatego tak dobrze mi się jego wynurzenia czytało:)? W moim przypadku nie jest to stan permanentny i nie tak intensywny, ale może dorównam mu pod tym względem, gdy osiągnę pewien wiek:).

    Szczęście traktujemy jak coś, co nam się należy, a gorzkie chwile - jak karę, złośliwość losu, podstęp innych ludzi. Oczywiście literackie autobiografie trzeba traktować krytycznie, nawet trochę podejrzliwie, ale jeśli choć połowa opowieści Bernharda jest prawdziwa, to nie dziwię się, że miał takie, a nie inne poglądy.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Szczęście traktujemy jak coś, co nam się należy" - naprawdę tak uważasz? Osobiście spotykam się z podejściem, że szczęście się miewa,a szczęśliwym - bywa. Postawy roszczeniowej nie zauważyłam;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Chodziło mi o kreowane, głównie w reklamach i w mediach, przekonanie, że każdy z nas ma święte prawo do bycia szczęśliwym. "Jesteś tego warta". "Podaruj sobie odrobinę luksusu". Żeby było jak w serialu. Człowiek, który przez jakiś czas miał szczęście, a potem z jakichś względów je utracił, tylko bardzo rzadko godzi się bez protestów z nowym stanem rzeczy, z powrotem do normalności.

    A zresztą uważam, że odrobina szczęścia od czasu do czasu rzeczywiście należy się każdemu. Jest niezbędne dla naszego zdrowia psychicznego.

    OdpowiedzUsuń
  7. Aaaaa, teraz rozumiem;) Ja uważam, że szczęście każdemu się od czasu do czasu przytrafia, tylko nie zawsze przy tym wybuchają fajerwerki;)

    OdpowiedzUsuń
  8. No właśnie. Kiedy przytrafia mi się coś dobrego, zastanawiam się, czy powinnam się cieszyć, czy może już zacząć przygotowywać się na gorsze dni, które "los" trzyma dla mnie w zanadrzu. Okropny ze mnie człek:).

    OdpowiedzUsuń
  9. Raczej marudny, niekonsekwentny, niezdecydowany i szerzący defetyzm. Ja naprawdę nie wiem, skąd w ludziach tyle entuzjazmu...

    OdpowiedzUsuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.