Impresje

sobota, 8 kwietnia 2017

LUDZIE STAMTĄD

Ekoliteratura nie występuje jeszcze jako osobna kategoria w księgarniach stacjonarnych lub internetowych, ale być może chwila ta jest bliska. Na listach nowości i bestsellerów królują takie tytuły jak: "Sekretne życie drzew", "Rzecz o ptakach" czy "Duchowe życie zwierząt" (duchowe!). Rzeczywiście warto zainteresować się fauną i florą, które w epoce ministra Szyszki tak szybko odchodzą...

A może ten powrót do natury ma jeszcze inne źródło. Wszak przodkowie większości Polaków byli z przyrodą wręcz organicznie związani: rytm ich życia wyznaczały pory dnia i pory roku, pogoda i niepogoda, uprawiali ziemię i hodowali zwierzęta, które bardzo często trzymali w swoich izdebkach, a z niektórymi owadami wręcz się nie rozstawali. Byli mistrzami minimalizmu i recyklingu, przez większość roku pozostawali wegetarianami, a poza tym praktykowali hygge, zanim stało się modne (spędzali mnóstwo czasu z rodziną i sąsiadami, pracując razem lub jedząc, w dodatku często przy świecach albo lampie naftowej).

W praktyce dawniej życie na wsi oznaczało po prostu bardzo ciężką pracę, brud, smród, ubóstwo, brak edukacji i higieny, ale przecież tamci chłopi byli też w końcu ludźmi i mieli swoje życie uczuciowe, namiętności i marzenia, ot, brakowało im tylko słownictwa, którym mogliby je właściwie opisać, i pieniędzy, dzięki którym mogliby je zrealizować. O tym pisała Maria Dąbrowska w "Ludziach stamtąd".

Tytuł: Ludzie stamtąd
Pierwsze wydanie:1926
Autorka: Maria Dąbrowska

Wydawnictwo: Czytelnik 1987
ISBN: 83-07-00151-X
Stron: 149



Głównymi bohaterami opowiadań są chłopi z Rusocina, fikcyjnego folwarku położonego niedaleko Kalisza, a wszystko dzieje się na początku XX wieku. Z dzisiejszej perspektywy cała ta warstwa społeczna wydaje się jednolitą masą w sukmanach  à la "Bociany" Chełmońskiego i zapaskach jak w serialu "Chłopi". Właśnie Reymont pokazał jednak, że byli wśród nich gospodarze, jak Boryna, ale byli i zwykli parobcy, jak Kuba Socha. Ci pierwsi mieli ziemię i pracowali na swoim, a ci drudzy całe życie musieli służyć u innych.

Chłopi z Rusocina nie mieli ziemi, pracowali na folwarku pana w zamian za "zasługi", które były zapewne więcej niż skromne. Nie mieli też własnych chałup - mieszkali w tych, które im przydzielono. Nikodem na odchodnym zostawił nawet kożuch, bo był "dworski". Kiedy Łucja, gospodarska córka, poślubiła "dworaka", jej rodzice uznali to za mezalians, to znaczy uznaliby, gdyby oczywiście znali takie słowo. Generalnie praca w folwarku oznaczała bidę z nędzą, ale zdarzało się niekiedy, że i tam, w oparach obornika i niemytych ciał, zakwitała miłość.

Pod wpływem uczuć młodzi ludzie zakładali rodziny i dojrzewali (jak Marynka i Słupecki), ale bywało wręcz odwrotnie, jak w przypadku Łucji z Pokucic - to była jedna z tych kobiet, które nie mogą istnieć bez mężczyzny, jakiegokolwiek, więc kiedy jej męża wcielono do wojska, wiązała się z innymi, zaniedbując obowiązki i własne dzieci.

Swoją drogą ten Słupecki to miał patent na podryw:
   Gdy zobaczył dziewczynę między wierzbami, przestał gwizdać i zakrzyczał w jej stronę:
   — Mogłabyś ty kiecuchny barzy podnieść i te giry umyć, kiej u wody stojas, nie s takiemi cornemi chodzić! [str. 5]
Trafił na dziewczynę, która świetnie potrafiła odnaleźć się w sytuacji i konwencji:
   Zobaczywszy, jak rzeczy stoją, Marynka odgryzła się napastnikowi:
   — Ty cyganiaty wytrzyścu, byś ty trzy dni swoje mył, to jeszcze moje bydom bielsze, choć uszargane! [str. 5]
Nie było to, jak widać, uczucie od pierwszego wejrzenia, ale tak właśnie zaczął się ich związek, o którym wkrótce zaczęto mówić w całej okolicy i który z czasem w oczach postronnych zaczął uchodzić za archetyp miłości gwałtownej, ale na końcu prawdziwej i czystej. Taka trafiała się rzadko, zresztą do ślubu wcale nie była potrzebna, bo często małżeństwa aranżowano, a szczególnym powodzeniem na rynku matrymonialnym cieszyli się oczywiście dziedziczki i dziedzice co najmniej kilku mórg.

Niektórzy kawalerowie i panny nie mieli szans na odwzajemnioną miłość, o małżeństwie nie wspominając, np. garbaty Dionizy albo cierpiący na "dworską chorobę" (czyli kiłę) Nikodem. Oczywiście obaj nadal pracowali w folwarku, ale czuli się obco wśród zdrowych ludzi, mieli kompleksy z powodu swojego wyglądu. Dionizy odnalazł jednak sens dalszego istnienia w pomaganiu innym członkom lokalnej społeczności, w życiu trochę ich życiem, natomiast Nikodem zaprzyjaźnił się z psem, którego miał przyuczyć do stróżowania. Szczeniak nie oceniał wyglądu swojego pana, za dobroć i bliskość odwdzięczał się tym samym. Kiedy go zabrakło...
   Był jasny dzień, lecz Nikodemowi przedstawiło się, że to jest noc, więcej nocna niżli te wszystkie, które strawił z Lordem na stróżowaniu.
   Nie dzień, ale prawa noc rozpostarta szeroko i długo.
   Noc ponad światem. [str. 88]
Śmierć ludzi i zwierząt była na porządku dziennym. Ludzie próbowali leczyć się sami, szukali pomocy u znachorów albo u księdza z Tykadłowa, który produkował ziołowe mikstury. Nie mógł jednak uleczyć samego siebie ze starości. To jeden z moich ulubionych akapitów:
   Proboszcz nie mógł rozeznać, czy głuchnie, czy rozpada się, rozsycha na takie drobiny, od których wszystko jest już daleko i które już nie dosłyszą. Czuł się tak, jakby był we wszystkim naokoło, a najmniej w łóżku. Było go nieco w krześle, było go nieco w stole. Jakaś częścią siebie wdał się w okno, a nawet poza okno - aż w łąkę, leżącą za ogrodem. Lecz to, co z niego zostało w pokoju, widziało, jak zegar z chrzęstem zesunął się wzdłuż ściany, rozprostował płaskie łańcuszki i na złotych swych wagach wkroczył między jabłonki za oknami. [str. 149]
Niektórzy chorowali na własne życzenie, jak Pietrek Paterka, który po ojcu niejako odziedziczył stanowisko stangreta i alkoholizm. W ogóle dworacy rusocińscy pili dużo i często, zwłaszcza młodzież płci obojga. I właściwie chyba trudno mieć im za złe te chwile zapomnienia, wytchnienia od codziennego kieratu. Bo cóż ich w życiu czekało?

Przeważnie chłopi rodzili się i umierali w tej samej wsi lub ewentualnie sąsiedniej. Rodzili się jako chłopi i chłopami pozostawali do końca swoich dni. Prawie nie mieli szans na awans społeczny i dzień w dzień musieli stosować się do poleceń pracodawcy, który w gruncie rzeczy od nich samych różnił się tylko tym, że miał szczęście przyjść na świat w rodzinie ziemiańskiej.

Byli jednak i tacy chłopi, którzy odważyli się złamać ten schemat - wyjeżdżali do innego zaboru, do Ameryki, a nawet do miasta. Tę ostatnią opcję autorka określiła jako "najdalszą drogę", chyba dlatego, że dla chłopów z dziada pradziada zamieszkanie w mieście oznaczało całkowitą zmianę trybu życia, odcięcie się od rodziny i sąsiadów. W nieznane ruszali przeważnie tacy, którzy na wsi niewiele mieli do stracenia, tak jak Kaczmarczykowie czy Michalszczak.

Czytałam dawno, dawno temu "Noce i dnie", w których Maria Dąbrowska opisała (m.in.) życie na wsi z punktu widzenia Niechciców, administratorów majątku. Tu i perspektywa, i forma są zupełnie inne, ale "Ludzie stamtąd" to też bardzo dobra proza. Kameralna, oszczędna, stylizowana, ale nieprzestylizowana. Proste historie, które coś znaczą. Cały mały świat na stu pięćdziesięciu stronach. A opisy przyrody tak mi się spodobały, że kiedy na początku pisania tej notki jeszcze raz przeglądałam książkę, musiałam, po prostu miałam wyrwać się na krótki spacer... Na szczęście nie jestem chłopką z początku XX wieku, której zbiornik wodny kojarzył się zapewne przede wszystkim z miejscem, w którym myje się naczynia, robi pranie albo kąpie owce.



***

A poza tym uważam, że osoby odpowiedzialne za zdemolowanie polskiego systemu prawnego powinny trafić co najmniej przed Trybunał Stanu. 

4 komentarze:

  1. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać nad tymi zachwytami związanymi z, jak to określiłaś, ekoliteraturą - i to wszystko ponad 30 lat po ukazaniu się książek Droschera. Tak jakby nikt, nic, nigdy wcześniej nie napisał.
    Przypominałem sobie jakiś czas temu "Na wsi wesele" pisane po wojnie i którego akcja również rozgrywa się w latach powojennych. Dzisiaj rzecz już zupełnie niszowa i prehistoryczna bo dotycząca "przemian własnościowych" na wsi i nie jest tego w stanie zmienić nawet warsztat pisarski Dąbrowskiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli dzięki "ekoliteraturze" Polacy zaczną bardziej dbać o środowisko (np. przestaną śmiecić gdzie popadnie), to będę się tylko cieszyć powodzeniem tych książek. Mnie się ta moda podoba, dobrze jest wiedzieć trochę więcej o przyrodzie, która nas otacza.

      Nie czytałam "Na wsi wesele". W każdym razie w "Ludziach stamtąd" żadnej propagandy nie zauważyłam. Jeden młody chłopak wspomina, że jeździł do Petersburga i mieli go zrobić inżynierem. I tyle.

      Nie znam dobrze biografii Marii Dąbrowskiej, ale z tego, co czytałam, jej zainteresowanie wsią było autentyczne. Po pierwszej wojnie światowej pracowała przez kilka lat w Ministerstwie Rolnictwa, brała udział w wydawaniu drugiej serii "Pamiętników chłopów" (muszę kiedyś przeczytać!!!), interesowała się ideą spółdzielczości.

      Mnie akurat przemiany własnościowe na wsi bardzo zajmują, ale póki co te dziewiętnastowieczne, w zaborze rosyjskim. Traktuję ten temat bardzo osobiście, bo chyba cała moja rodzina wywodzi się właśnie ze stanu chłopskiego. Należę do pierwszego pokolenia, które od urodzenia mieszka w mieście. Po opowiadania Dąbrowskiej sięgnęłam pod wpływem lektury "Ekonomii kieleckiej w latach 1789-1864", którą właśnie "przerabiam";).

      Usuń
  2. Kiedyś czytałam opowiadanie o Nikodemie i psiaku. Bardzo ładne! Z tego opowiadania można się dowiedzieć, jak straszną chorobą była kiła. W czasach przed wynalezieniem antybiotyków chorzy na nią byli bezradni, posuwali się nawet do obcięcia sobie palców, tak jak to zrobił biedny Nikodem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Opowiadanie o Nikodemie - "Noc ponad światem" - to moje ulubione z tego zbioru. W ostatnim utworze - "Zegar z kukułką" - trochę mimochodem dowiadujemy się, jak dalej potoczyły się losy tej postaci. Dla mnie szczególnie przejmujące były te słowa Nikodema: "Jo tyż jezde chłowiekiem. Jo tyż". Trudno powiedzieć, czy chciał przekonać samego siebie, czy może innych ludzi; czy miał na myśli to, że jest zdolny do rozpaczy, czy może do tego, żeby z tej rozpaczy umrzeć.

      Co do kiły - w jednym z odcinków serialu "The Knick", którego akcja toczy się na początku XX wieku w Nowym Jorku, pokazano pacjentkę, której rekonstruowano utracony wskutek syfilisu nos. Wcale się nie dziwię, że ludzie bali się wtedy szpitali i lekarzy... Narzekamy na współczesną służbę zdrowia, ale sto lat temu chirurgia przypominała jatkę.

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.