Impresje

poniedziałek, 31 maja 2010

KOREKTY

Tytuł: Korekty
Autor: Jonathan Franzen
Pierwsze wydanie: 2001
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik, Joanna Grabarek
Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 9788373114432
Stron: 671

Ocena: 4/5

Trudno streścić fabułę tego typu książki, bo to trochę tak, jakby opisywać intymne sprawy prawdziwych ludzi. Jonathanowi Franzenowi udało się wykreować pełnowymiarowe postaci, takie z krwi i kości, które co prawda nie budzą naszej sympatii, ale których losy śledzimy z zainteresowaniem. Powieść nie ma głównego bohatera lub raczej ma ich pięcioro - wszystkich dorosłych członków rodziny Lambertów.
Nestorem rodu był Alfred, emerytowany inżynier, właściciel kilku patentów z dziedziny metalurgii. Człowiek o nieposzlakowanej uczciwości, dla którego zrobienie sobie przerwy na kawę w czasie pracy było równoznaczne z okradaniem firmy. Perfekcjonista, pedant, który od innych wymagał bardzo dużo, ale jeszcze więcej wymagał od siebie. Ortodoksyjny introwertyk, nie umiał i nie chciał mówić o uczuciach, a często nie potrafił ich też okazać. Ta niemożność raniła przede wszystkim jego żonę, Enid.
Byli małżeństwem od prawie pięćdziesięciu lat. Nie licząc kilku zagranicznych wycieczek i delegacji, spędzili je w St. Jude niewielkim, prowincjonalnym miasteczku na Środkowym Zachodzie. Jonathan Franzen dobrze wybrał nazwę - św. Juda Tadeusz, apostoł, uchodzi za patrona spraw trudnych i beznadziejnych.
Enid była konwencjonalną panią domu, zajmowała się mężem i dziećmi; Alfred nie pozwolił jej się mieszać do innych spraw. Być może miała nadzieję, że kiedy dorosłe dzieci się wyprowadzą, będzie miała trochę czasu tylko dla siebie, wówczas jednak jej mąż zapadł na chorobę Parkinsona i postępującą stopniowo demencję. Enid zapadła na harpagonizm. Miała na głowie Alfreda, trudny w utrzymaniu dom i nieustannie zadręczała się problemami swoich dzieci. Cóż, nie miała swojego życia, więc żyła cudzym.
Najstarszy syn Gary (lat 43) był wiceprezesem banku, był bogaty i odpowiedzialny, miał wredną żonę i trójkę dzieci. Synowa nie znosiła teściów i starała się do minimum ograniczyć ich kontakty z wnukami. Gary przechodził coś w rodzaju kryzysu wielu średniego - obawiał się depresji i próbował uniepodobnić się (chyba nie ma takiego słowa, ale to co) do Alfreda.
Chip (lat 39) był typem amerykańskiego intelektualisty o lewicowych zapatrywaniach. Wykładał w college'u teorię literatury, dopóki nie wyrzucono go stamtąd za romans ze studentką. Poświęcił się wówczas szlifowaniu scenariusza filmowego, który miał mu otworzyć drogę do Hollywood i wydawał mnóstwo pożyczonych pieniędzy na swoją nową przyjaciółkę. Kobiety były jego obsesją i jego zgubą.
Denise (lat 32) była coraz bardziej cenioną szefową kuchni w popularnych restauracjach, ale w życiu osobistym zdecydowanie jej się nie wiodło. Po rozwodzie z mężem zaczęła się angażować w zaskakujące dla niej samej, skomplikowane związki, które ukrywała przed rodziną. 

Akcja powieści obejmuje kilka miesięcy, które okażą się okresem przełomowym dla wszystkich bohaterów. Enid dąży do tego, żeby cała rodzina zebrała się w St. Jude na Boże Narodzenie, być może ostatnie święta, które Alfred będzie w miarę świadomie obchodził. Obecność dzieci i wnuków ma jej wynagrodzić życie bez nadziei na osobiste szczęście, lata poświęceń. A wcale nie jest pewne, czy spełnią jej prośbę i przyjadą. 

Istotnym wątkiem tej powieści jest zmaganie się ze starością i jej konsekwencjami. Alfred Lambert, zawsze taki odpowiedzialny, silny, niezależny, staje się stopniowo bezradnym i bezbronnym człowiekiem, zdanym na cudzą łaskę. W jego prywatność, którą zawsze tak bardzo sobie cenił i którą chronił nawet przed rodziną, bezceremonialnie wkraczają obcy ludzie - lekarze, pielęgniarki, postronni świadkowie jego upadków. Nie jest to przyjemny obrazek, również dlatego, że na wielu czytelników też coś podobnego czai się w przyszłości.

"Korekty" to bardzo dobra powieść obyczajowa. Co prawda wydaje mi się, że autor mógł sobie spokojnie darować kilka wątków i szczegółowych opisów, ale i tak stosunkowo szybko przebrnęłam przez ponad 600 stron, zaznaczając po drodze kilka fragmentów i zwrotów, które szczególnie mi się spodobały. Jonathan Franzen otrzymał za tę książkę National Book Award

***
Słońce wisiało nisko na niebie, mała plamka światła, stygnąca gwiazda. [str. 9]

Alfred stał w głównej sypialni, zastanawiając się, dlaczego wszystkie szuflady są wysunięte i kto je powysuwał - może on sam? Winą za swoją dekoncentrację nieodmiennie obarczał Enid. Dlatego, że była jej świadkiem. I dlatego, że w ogóle istniała, a wiec potencjalnie to ona mogła pootwierać szuflady.
- Co robisz, Al?
Odwrócił się w kierunku drzwi.
- Właśnie...
Zaczął, lecz natychmiast zawiesił głos, ponieważ zawsze, kiedy ktoś go zaskakiwał, nawet najprostsze zdanie zamieniało się w wędrówkę przez las; jak tylko tracił z oczu jasną polanę, z której rozpoczynał wędrówkę, uświadamiał sobie, że okruszki, które rzucał na ziemię, żeby potem odnaleźć drogę powrotną, zostały już wydziobane przez ptaki - małe, przebiegłe, milczące, zwinne stworzenia prawie niewidoczne w mroku, za to tak liczne i ruchliwe, że same zdawały się go tworzyć, jakby mrok nie był jednolity, nie był negacją jasności, lecz czymś żywym i namacalnym, złożonym z niezliczonych cząsteczek, bo kiedy Alfred we wczesnej młodości zetknął się ze słowem "cząsteczkowy", to potem przez całe dorosłe życie wyobrażał sobie, iż właśnie w mroku gołym okiem najlepiej dostrzega się ową cząsteczkowość, podobną do ziarnistości czułej błony fotograficznej, używanej do robienia zdjęć przy słabym oświetleniu, albo do śladów odstręczającego rozkładu; stąd właśnie brała się panika człowieka zagubionego w lesie wypełnionym ciemnością sprowadzoną przez niezliczone roztrzepotane szpaki przesłaniające zachód słońca albo przez czarne mrówki atakujące martwego oposa, ciemnością, która nie tylko była, lecz aktywnie pochłaniała kierunki, jakie sobie zawczasu wytyczył na wypadek, gdyby stracił orientację; w chwili, gdy uświadomił sobie, że się zgubił, czas w cudowny sposób zwolnił bieg, dzięki czemu Alfred odkrył nieoczekiwane nieskończoności wciśnięte między słowa, a raczej sam wpadł w nie i utknął w nich na dobre, i mógł jedynie śledzić wzrokiem czas płynący naprzód bez jego udziału, a bezmyślnie chłopięca część jego duszy wciąż biegła na oślep przez las, podczas kiedy on, dorosły Al, obserwował z przedziwnie bezosobowym zainteresowaniem tego chłopca, zastanawiając się, czy mimo wszystko zdoła dotrzeć do polany, na której czekała na niego Enid, nieświadoma istnienia lasu.
- ...pakuję walizkę - usłyszał swój głos.
Brzmiało to całkiem sensownie. Czasownik i rzeczownik. Przed nim rzeczywiście leżała walizka, istotne potwierdzenie jego słów. Niczego nie zdradził.
Ale Enid znowu coś powiedziała. Audiolog stwierdził u niego umiarkowane uszkodzenie słuchu. Zmarszczył brwi, nie zrozumiał.
- Dzisiaj jest czwartek - powtórzyła głośniej. - Wyjeżdżamy dopiero w sobotę.
- W sobotę! - odpowiedział jak echo.
Zbeształa go, cząsteczkowe ptaki rozpierzchły się na chwilę, ale na dworze wiatr zdmuchnął już słońce i robiło się coraz zimniej. [str. 18-19]

- Mam wrażenie, że o gustach się nie dyskutuje.
- To prawda - odparła Denise - chociaż nie ulega wątpliwości, że bywają lepsze i gorsze. [str. 119]

Noc była zupełnie inna. Wtedy leżał rozbudzony na materacach, które zdawały się być zrobione z tektury, i katalogował wady ludzkości. [str. 291]

Alfred uważał, że rzeczywistość i prawda stanowiły mniejszość, którą świat zamierzał wytępić. [str. 305]

Dobrowolna ignorancja była doskonałą umiejętnością przystosowawczą, może nawet najlepszą ze wszystkich. [str. 316]

Z powodu wiatru musiał porządnie pchnąć drzwi wyjściowe. Wichura była taka, że zimne podmuchy przenikały przez skórzaną kurtkę. Był to wiatr, który nadchodził prosto z Arktyki, niezatrzymany przez żadne nierówności terenu pomiędzy biegunem a St. Jude. [str. 575]

sobota, 29 maja 2010

DZIENNY PATROL

Tytuł: Dzienny Patrol
Autorzy: Siergiej Łukjanienko, Władimir Wasiliew
Pierwsze wydanie: 2000
Tłumaczenie: Ewa Skórska
Wydawnictwo: MAG
ISBN: 978-83-7480-100-3
Stron: 419

Ocena: 3/5

"Dzienny Patrol" ma dwóch autorów - Siergieja Łukjanienkę oraz Władimira Wasiliewa. Składa się również z trzech historii, których głównymi bohaterami są tym razem Ciemni, ale pojawiają się w nich także postaci znane z "Nocnego Patrolu".

Pierwsze opowiadanie - "Nieupoważnionym wstęp dozwolony" - nie przypadło mi za bardzo do gustu. Opisuje ono dalsze losy wiedźmy Alicji, która w poprzednim tomie mocno podpadła Zawulonowi, za co została srogo ukarana. Dzięki ofiarnej pracy w szeregach Dziennego Patrolu trochę się w jego oczach zrehabilitowała i pozwolono jej wyjechać do Arteku (obozu dla młodych pionierów, na Krymie), gdzie miała regenerować swoje magiczne moce, czerpiąc z dziecięcych koszmarów i strachów. Przebywała tam pod przykrywką opiekunki grupy dziewcząt. Niestety, ona, Ciemna wiedźma, zakochała się w zwykłym człowieku - Igorze. Szybko się okazało, że to nie był najlepszy wybór.
Jak dla mnie to ta historia była zbyt ckliwa. Może dlatego, że nie wierzę w żadne tam miłości od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza gdy coś takiego spotyka wredną czarownicę. 

Początek historii pt. "Obcy dla innych" przypomina trochę "Tożsamość Bourne'a" - pewien tajemniczy mężczyzna, Witalij Rogoza, Ukrainiec, wsiada do pociągu jadącego do Moskwy, w walizce ma sto tysięcy rubli i trochę osobistych rzeczy. Nie wie, kim jest, skąd ma te pieniądze i po co w ogóle jedzie do Rosji. Postanawia robić to, co podszeptuje mu instynkt? podświadomość? siła wyższa? Rejestruje się w Moskwie jako Ciemny mag i szybko wplątuje się w zmagania między Patrolami. Wydaje się, że aktualnie górą są Dzienni - w osobie Witalija zyskali bardzo silnego maga, a w dodatku do Moskwy ma wkrótce przybyć potężny artefakt, który planują przejąć. Równowaga Sił została poważnie zakłócona, konieczna jest interwencja Inkwizycji. I samego Zmroku.
Moim zdaniem to najlepsze opowiadanie z tego tomu, pod względem klimatu i fabuły najbardziej zbliżone do "Nocnego Patrolu".

Opowiadania "Inna siła" nie będę może streszczać - autorzy kontynuują tu wątki z dwóch poprzednich historii. Napiszę tylko, że rzecz dzieje się przeważnie w Pradze.

***
Tę książkę oceniłam o plusik niżej niż "Nocny Patrol", głównie z powodu pierwszego opowiadania. W ogóle akcja toczy się tu nieco wolniej, ale nie twierdzę, że to wada. Przeciwnie. Rozwój wydarzeń, zwłaszcza w "Innej sile", jest trochę lepiej wyjaśniony i umotywowany. 
Ponownie zapoznajemy się z fragmentami mrocznych rosyjskich piosenek o beznadziei, co mnie trochę nużyło. Ileż można śpiewać o tym samym...

W "Dziennym Patrolu" tu i ówdzie do głosu dochodzą prywatne poglądy autorów. Zadziwiło mnie mocno takie zdanie: "Juha pochodził z Rosji, a dokładniej z południa Ukrainy". Łukjanienko ukazuje swój kraj jako siermiężny skansen, zdominowany przez nowych Rosjan, nuworyszy, ale z drugiej strony uważa swoich rodaków za trochę lepszych od całej reszty Europejczyków, że o Amerykanach nie wspomnę. Trochę mi to nie odpowiada.

Czytałam "Dzienny Patrol" tym razem w tłumaczeniu Ewy Skórskiej i rzeczywiście nie zauważyłam tu takich błędów jak w poprzedniej powieści. 

czwartek, 27 maja 2010

NOCNY PATROL

Tytuł: Nocny Patrol
Autor: Siergiej Łukjanienko
Pierwsze wydanie: 1998
Tłumaczenie: Zbigniew Landowski
Wydawnictwo "Książka i Wiedza"
ISBN: 83-05-13271-4
Stron: 355


Ocena: 3+/5

Wstyd się przyznać, ale do niedawna przeczytane przeze mnie książki rosyjskich pisarzy można policzyć na palcach jednej ręki: "Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa, "Zbrodnia i kara" Dostojewskiego, "Martwe dusze" Gogola, "Pelagia i biały buldog" Akunina oraz "Timur i jego drużyna" Gajdara (!). W ciągu kilku ostatnich dni lista ta wydłużyła się o dwie pozycje.

W powieści Siergieja Łukjanienki oprócz naszego świata istnieje jeszcze Zmrok, do którego wstęp mają nieliczni Inni. Pozornie nie różnią się niczym od zwykłych śmiertelników, mają jednak pewne nadnaturalne zdolności, które mogą wykorzystać ze szkodą lub z korzyścią dla siebie i dla nas. Jaśni, ci "dobrzy", czerpią Siłę z ludzkich radości i nadziei; Ciemni, "źli", karmią się naszym strachem i złością.
Każda ze stron, choć z różnych powodów, próbuje zdominować drugą, a kruchej równowagi między nimi pilnuje Inkwizycja, przy której ta hiszpańska to pikuś. Słudzy światła i słudzy Ciemności, w obawie, że wojny między nimi mogłyby zniszczyć świat, zawarli przed wiekami Wielki Traktat o rozejmie. Podeszli do tego w sposób racjonalny, wiedząc, że natury Innych, tak jak i ludzkiej, zmienić się nie da. Na mocy Traktatu Ciemni mają prawo do określonej ilości złych postępków, a Jaśni do takiej samej ilości dobrych uczynków. Przestrzegania zasad pilnują Patrole. Nocny składa się z sług Światła, którzy pracują przeważnie nocą, bo to wtedy najczęściej Ciemni realizują swoje prawa. W Dziennym pracują Ciemni, którzy pilnują, czy aby Jaśni nie przesadzają ze swoją dobrocią.
Jak już wspomniałam, między Dziennym i Nocnym Patrolem cały czas trwa, z powodu traktatowych ograniczeń nie otwarta, ale jednak - walka. Obie strony korzystają przy tym z wszelkich możliwych umiejętności swoich magów, artefaktów, proroctw, najnowszych osiągnięć techniki i potknięć przeciwnika. W rezultacie czasami bardzo trudno odróżnić Jasnych od Ciemnych.
W pierwszej części swojej (jak dotąd) tetralogii Łukjanienko opisuje relacje między moskiewskimi Patrolami. Głównym bohaterem jest mniej więcej trzydziestoletni Anton Gorodecki, Jasny mag o przeciętnej mocy. Przez pięć lat pracował w sztabie Nocnego Patrolu na stanowisku analityka i programisty, po czym przełożony postanowił przetestować go jako agenta operacyjnego. Powierzono mu z pozoru proste zadanie - znalezienie wampira, który zabijał bez licencji. Udało mu się, oczywiście je wykonać, ale podczas misji natknął się na kobietę, nad którą ciążyła klątwa o wyjątkowo niszczycielskiej sile. Od jej zneutralizowania zależą, ni mniej ni więcej, losy całego świata.
Tak zaczyna się pierwsza historia, a po niej następują dwie równie ciekawe.

***
Książkę tę dosłownie pochłonęłam. W wizji dwóch przeciwstawnych sił walczących o rząd dusz nie ma niby niczego odkrywczego, ale mimo to czytałam powieść z przyjemnością i rosnącym zainteresowaniem. Bardzo wciąga. Akcja pędzi na złamanie karku, nie ma zbyt wielu opisów, są to za to rozważania nad naturą dobra i zła oraz nad względnością obu tych sił.
Autorowi nie udało się co prawda uniknąć pewnej schematyczności przy konstruowaniu fabuły. W każdym opowiadaniu wszystko zdaje się zmierzać co najmniej ku końcowi świata, ale w finale okazuje się, że Ciemni albo Jaśni przeoczyli jakiś szczegół i katastrofy na razie nie będzie.
Zakończenia przypominały mi pod pewnymi względami kryminały Agathy Christie. Tutaj też okazuje się, że Anton (tylko on) już od pewnego czasu wszystkiego się domyślał i znał prawdę, ale czytelnik o tym nie wiedział, co jest o tyle dziwne, że to Anton jest w tej powieści pierwszoosobowym narratorem. W ogóle myślę, że Łukjanienko mógł tę postać trochę lepiej dopracować. A tak to Anton niby jest programistą, ale potrafi nadspodziewanie długo wytrzymać bez komputera (długo nawet jak na Innego, ale informatyka). Przez pięć lat był też analitykiem, ale w pracy poza biurem zupełnie o tym nie pamięta i działa niemal wyłącznie intuicyjnie.

Mimo tych drobnych wad polecam "Nocny patrol" wszystkim fanom powieści z wartką akcją. Bardzo dobrze się sprzedała, toteż powstały kontynuacje:
"Dzienny Patrol", napisany przez Łukjanienkę razem z Siergiejem Wasiliewem,
"Patrol Zmroku",
"Ostatni Patrol".
Czytałam, że Władimir Wasiliew napisał, tym razem samodzielnie,  "Patrolową" powieść pt. "Oblicze Czarnej Palmiry", która jest kontynuacją "Nocnego" i "Dziennego Patrolu".

***
W Polsce "Nocny Patrol" ukazał się najpierw nakładem wydawnictwa "Książka i Wiedza", w przekładzie Zbigniewa Landowskiego. Ostatnio książki Łukjanienki z tej serii wydaje MAG, w tłumaczeniu Ewy Skórskiej. Nie wiedziałam, że istnieją dwie wersje "Nocnego Patrolu", w każdym razie z biblioteki wypożyczyliśmy tę pierwszą.
Tłumaczenie nie jest tak tragiczne, jak to niektórzy twierdzą, ale zdarzają się zdania przetłumaczone z rosyjskiego chyba słowo w słowo. Można się zorientować, o co chodzi, ale takie rzeczy bardzo rażą, zwłaszcza że, jak chwali się wydawnictwo, jest to "trzynaście tysięcy sześćset siedemdziesiąta czwarta publikacja KiW". Drugim tom czytałam w przekładzie Ewy Skórskiej i tam takich wpadek nie ma.

Za korektę chyba nikt nie chciał wziąć osobistej odpowiedzialności, bo jako jej autora wskazano Zespół. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się podkreślać (ołówkiem) błędów w trakcie czytania, ale tutaj po prostu nie mogłam się powstrzymać. 

***
Każda poczytna powieść zostaje wcześniej czy później przeniesiona na ekran i tak też się stało sześć lat temu w przypadku "Nocnego Patrolu". Być może na moją ocenę tego filmu wpłynęło to, że obejrzałam go w dniu, w którym skończyłam czytać książkę. "Przed oczyma duszy mojej" miałam jeszcze własne wyobrażenia bohaterów, scenerii i fabuły, które w żaden sposób nie zgadzały się z wizją twórców filmu. 
Uważam, że "Nocna straż" to jakieś kompletne nieporozumienie. W tym filmie wszystkie budynki w Moskwie to obskurne rudery, Anton wygląda jak podpity żul, biuro Nocnego Patrolu przypomina prowincjonalny państwowy urząd sprzed 50 lat, efekty są kiepskie (to ma być Tygrysek?!)... Odwieczne zmagania sił Światła i Ciemności pokazano zbyt dosłownie - jedna z bitew miała się rozegrać w Langwedocji w 1342 roku. Co ma do tego Langwedocja? Nie wiem, może twórcom filmu marzyło się coś w rodzaju bitwy o Helmowy Jar z "Dwóch wież"? Cóż, pomarzyć zawsze można. Do damskich serc miał pewnie przemówić wątek Antona i Igora - jeśli o mnie chodzi, to się to nie udało.
Chwilami film miał całkiem fajny, mroczny klimat, ale niestety było w nim za dużo kiczu. No i nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak nachalnym product placementem - wyjątkowo długi najazd kamery na telefon Nokia, a potem wszyscy piją kawę Nescafe. 
"Nocna straż" obejmuje tylko 1/3 fabuły książki, a zaczyna się sceną zaczerpniętą właściwie z "Dziennego Patrolu".

Filmu zdecydowanie nie polecam. Nakręcono również "Straż dzienną", ale nikomu nie uda się namówić mnie na jej obejrzenie.

***
My jesteśmy Inni.
Służymy różnym siłom,
Ale w Zmroku nie ma różnicy pomiędzy brakiem Ciemności
a brakiem Światła.
Wojna między nami może zniszczyć świat.
Podpisujemy Wielki Traktat o rozejmie.
Każda z jego stron będzie żyła wedle swoich praw,
Każda ze stron będzie miała swoje możliwości
Ograniczamy swoje możliwości i prawa.
My - Inni
My stwarzamy Nocny Patrol
By siły Światła obserwowały siły Ciemności.
My - Inni.
My stwarzamy Dzienny Patrol.
By siły Ciemności obserwowały siły Światła.
Czas rozsądzi nas.

[str. 78-79, interpunkcja oryginalna, choć, jak widać, bardzo niekonsekwetna]


wtorek, 25 maja 2010

CUDOWNI CHŁOPCY

Tytuł: Cudowni chłopcy
Autor: Michael Chabon
Pierwsze wydanie: 1995
Tłumaczenie: Andrzej Jankowski

Wydawnictwo: Rebis
ISBN: 83-7301-356-3
Stron: 327

Ocena: 4-/5

Spodobała mi się ekranizacja, więc sięgnęłam po powieść. Film miał premierę w 2000 r., wyreżyserował go niejaki Curtis Hanson, autorem scenariusza był Steve Kloves, a główne role zagrali Michael Douglas, Tobey Maguire, Robert Downey Jr., Frances McDormand i Katie Holmes. Siłą rzeczy podczas lektury stale porównywałam książkę z filmem.

 Treść powieści i filmu jest bardzo zbliżona, przynajmniej jeśli chodzi o główne wątki, z tym że w książce cała ta historia jest jednak trochę bardziej gorzka. Profesor Grady Tripp pracuje na wydziale literatury angielskiej Uniwersytetu Pittsburskiego i prowadzi warsztaty pisania opowiadań. Jest autorem trzech powieści, za ostatnią otrzymał nawet nagrodę Pen Clubu. Po tym sukcesie wydawnictwo wypłaciło mu wysoką zaliczkę na poczet czwartej książki: "Wonder boys". Minęło jednak już kilka lat, a Trippowi nie udało się jej dokończyć. Nie chodzi o brak weny, można nawet mówić o jej nadmiarze - powieść liczy sobie już ponad dwa i pół tysiąca stron, wątki i opisy wciąż się mnożą, istnieje pięć alternatywnych wersji zakończenia. Być może w pisaniu Grady Tripp szuka ucieczki przed innymi problemami. Ewidentnie z jego winy rozpada się jego trzecie małżeństwo. Podkochuje się w jednej ze swoich uczennic. Nie stroni od marihuany. Ma romans z Sarą Gaskell, rektorką uniwersytetu, która jest jednocześnie żoną jego przełożonego i która właśnie mu oznajmiła, że jest w ciąży. Jego wydział organizuje Turniej Słowa, na który zjedzie sporo ludzi z branży (w tym pisarze, którym się powiodło). Wśród nich będzie Terry Crabtree - przyjaciel Trippa i jednocześnie jego redaktor, który będzie chciał rzucić okiem na "Wonder boys". Do tego wszystkiego Tripp martwi się o swojego najzdolniejszego studenta, Jamesa Leera - podejrzewa, że chłopak zamierzał popełnić samobójstwo.

Sporo tych nieszczęść, ale Grady Tripp nie jest żadnym współczesnym Hiobem, ani do tego miana nie pretenduje. Zdaje sobie sprawę, że za taki stan rzeczy odpowiada on sam, a sumienie ucisza kilka razy dziennie za pomocą jointa albo kodeiny. Towarzystwo Crabtreego i Leera sprawia, że jego sytuacja wydaje mu się jeszcze bardziej absurdalna niż zwykle i przez to mniej ponura.
Akcja powieści obejmuje kilka dni, w czasie których Tripp będzie musiał podjąć kluczowe decyzje dotyczące dalszego rozwoju jego kariery pisarskiej i życia osobistego albo na wieki pozostać "cudownym" chłopcem. 

Wątek problemów z pisaniem jest częściowo autobiograficzny. Michael Chabon po sukcesie swojej pierwszej powieści "The Mysteries of Pittsburgh", następną pisał przez 5 lat i nigdy jej nie ukończył. Połowę zaliczki musiał oddać żonie, która w tym okresie się z nim rozwiodła. Część swoich doświadczeń z pewnością przekazał profesorowi Trippowi.

***

"Cudowni chłopcy" to typowa amerykańska powieść obyczajowa. Ciekawa historia, dobrze skonstruowani i oryginalni bohaterowie. Główna postać ukazana w momencie dla siebie przełomowym, w którym może wszystko naprawić albo wszystko zepsuć. Mamy tutaj pierwszoosobową narrację; Grady Tripp opisuje siebie z dystansem i autoironią (w końcu jest przeważnie upalony), więc czytelnik nie popada w trakcie lektury w minorowy nastrój. 

Michael Chabon ma na pewno duży talent do opowiadania. Podobały mi się plastyczne opisy postaci i miejsc, zwłaszcza że autor niejednokrotnie stosował ciekawe metafory (żeby zrozumieć niektóre z nich, musiałam poszperać w słownikach). 

Podsumowując: polecam. I książkę, i film. Chętnie przeczytam też inne powieści tego autora, zwłaszcza "Związek żydowskich policjantów". 

***   ***   ***
Płaszcz był jego znakiem firmowym. Była to nieprzemakalna specjalność sklepu z używanymi rzeczami, z kraciastą flanelową podszewką i szerokimi klapami, i wyglądała, jakby przez wiele lat starała się chronić przed deszczem zgarbione plecy licznych ciężkich przypadków, włóczęgów i zwykłych meneli. Wydzielała odór dworca autobusowego tak wymarłego, że wystarczyło stanąć obok Jamesa Leera, aby poczuć, jak twój los zmienia się na gorsze. [str. 48]

Kiedy obaj mężczyźni kierowali swój ładunek ku męskiej toalecie, Crabtree spojrzał przypadkiem w moją stronę. Uniósł brwi i mrugnął do mnie. Chociaż była dopiero dziewiąta, wykonał już jeden obrót na farmakologicznym kole, do którego przywiązał się na ten wieczór, ukradł tubę i uraził transwestytę, a teraz jego kompani zaczynali, z radością i tupetem, rzygać. Był to z całą pewnością wieczór w stylu Crabtreego. [str. 80-81]

Uśmiechnąłem się. Przypuszczałem, że przejawia coś, co ludzie obecnie nazywają, z miażdżącą dezaprobatą, wyparciem. Zawsze trudno mi było odróżnić wyparcie od tego, co dawniej zwano nadzieją. [str. 161]

Szedłem do domu Gaskellów wzdłuż złowrogiego żelaznego ogrodzenia. Był chłodny wiosenny wieczór w nadrzecznym mieście u podnóża gór. W powietrzu unosiła się drobna mgiełka. Wszystkie światła lamp na ulicy otoczone były łagodnymi aureolami, jakby rozmazał je kciukiem sentymentalny pastelista. Nadal dźwigałem tubę, z tego tylko powodu, że w mojej ówczesnej sytuacji mogła ujść za dobrego kompana. To inny sposób powiedzenia, że była wszystkim, co miałem. [str. 314]